czwartek, 3 marca 2016

Kiedyś muzyka coś dla ludzi znaczyła - z Wojciechem Waglewskim rozmawia Sławek Orwat

fot. Adam Pańczuk
fot. Robert Laska www.robertlaska.com
- Swój solowy album Muzyka od środka z roku 1998 nagrałeś wspólnie z kolegami z Voo Voo, przez co płyta często zaliczana jest do oficjalnej dyskografii zespołu. Ten bardzo osobisty dla ciebie krążek wiąże się z twoimi wspomnieniami z wczesnego dzieciństwa. Jako kilkulatek wchłaniałeś bardzo różnoraką i wielokulturową muzykę. Czy ten okres miał kluczowy wpływ na twoja muzyczną wrażliwość i całą późniejszą twórczość?

Wojciech Waglewski: Zacznijmy od tego, że to była płyta z muzyką napisaną do filmu Leszka Wosiewicza i to film zdeterminował ten rodzaj muzyki, ponieważ opowiadał o małym powojennym miasteczku i właśnie takie miasteczko pamiętałem, bo w takim się urodziłem. Urodziłem się w Nowym Sączu i te klimaty, które przeczytałem w scenariuszu i które zobaczyłem później w filmie, bardzo dobrze łączyły się z moim wyobrażeniem muzyki z tamtych czasów. Urodziłem się w regionie tak zwanych Górali Niskopiennych i Lachy tam rządziły, czyli muzyka dość specyficzna i zresztą mało w Polsce znana. Oprócz owych Lachów byli też i Cyganie.


Był to bowiem okres, kiedy cały Nowy Sącz otoczony był taborami cygańskimi, ponieważ jeszcze wtedy była na to zgoda. Nie pamiętam w którym roku padł zakaz poruszania się taborami. Było to niezwykle kolorowe widowisko. Oni mieszkali pod miasteczkiem i chłopięciem będąc dość często tam się podkradałem, żeby się poprzyglądać, posłuchać i ponapawać. Także rzeczywiście dużo jest takich klimatów, które oczywiście pamiętam na tyle, na ile mogę, bo nie można zapomnieć, że mieszkałem tam przez pięć lat swojego bardzo młodego życia tuż po urodzeniu, więc było to bardziej moje wyobrażenie przefiltrowane przez pryzmat moich późniejszych doświadczeń o tym, co wtedy widziałem i co wtedy słyszałem niż to, że tak było naprawdę. 

- Niedawno miałem okazję zetknąć się z muzyką Lachów Sądeckich za sprawą zespołu Lachersi. Jeden z muzyków tej kapeli uświadamiał mnie, że ich folklor jest w Polsce trochę pomijany. I rzeczywiście chyba coś w tym jest, bo powszechnie jednak region ten kojarzony jest przede wszystkim z Góralami.


Wojciech Waglewski: Tak i właśnie a propos tego, myślimy z Krzyśkiem Trebunią o tym, żeby tym razem zrobić wspólnie płytę nie z muzyką podhalańską czy karpacką, ale właśnie z muzyką mi nieco bliższą - tą z Beskidu Niskiego, czyli z muzyką sądecką. Może coś z tego wyjdzie, bo rzeczywiście ta muzyka zasługuje na to, żeby więcej się o niej dowiedzieć.

- Teraz będzie trochę prowokacyjne pytanie. Czy gdyby nie projekt I Ching, to nie byłoby Voo Voo?

Wojciech Waglewski: Ono nie jest prowokacyjne, ale jest to trudne pytanie. Myślę, że powstałoby jakieś tam Voo Voo. Tworząc swoje pierwsze zespoły rockowe jako jeszcze bardzo młody człowiek, miałem bardzo złe doświadczenia z wokalistami. Generalnie nie przepadam za wokalistami z tego powodu, że najczęściej rządzą. To znaczy najczęściej im się wydaje, że to, że Bóg obdarzył ich głosem i fakt, że są frontmanami, powoduje, że zespół sprowadzany jest często do roli akompaniatorów, przez co panujące w nim układy są bardzo słabe. Przynajmniej ja miałem takie doświadczenia, ponieważ dużo jako muzyk pracowałem w zespołach akompaniując różnym piosenkarzom. Ja natomiast żyłem ideą takiego zespołu, że tworzy się grupę przyjaciół, rodzinę i że to jest naprawdę zespół, że wszystkim się dzielimy - ostatnim opłatkiem i ostatnią koszulą. Przynajmniej tak zawsze było i tak do tej pory jest w Voo Voo. Przez całe lata nie miałem szansy, aby założyć zespół rockowy, ponieważ z kolei zakładanie rockowego zespołu bez wokalisty, to jest jakieś nieporozumienie.


fot. Zbigniew Warzyński
Musi być przecież jakiś komunikat, musi być jakaś opowieść i dopiero I Ching spowodował, że wydobyłem z siebie głos ludzki, jaki by on tam nie był, słabiutki bo słabiutki, ale udało się go wydostać na światło dzienne i to mnie sprowokowało do tego, żeby się nim posługiwać dalej. Powstał zespół Morawski Waglewski Nowicki Hołdys, czyli ten zespół, który z różnych powodów za długo nie poszalał, ale za to w tym czasie Hołdys mnie namówił, żebym gdzieś tam się ujawnił ze swoimi pomysłami muzycznymi, żeby to ujrzało światło dzienne i powiedział mi, że muszę założyć zespół, pojechać do Jarocina i tam dowalić. To znaczy powiedział mocniej, ale nie chcę się tu wyrażać, bo być może dzieci będą to czytały. W każdym razie tak też zrobiliśmy. Ponieważ ja akurat wtedy mało bywałem w Polsce, gdyż połowa mojego życia zawodowego, były to zagraniczne koncerty z Osjanem, przez co nie za bardzo wiedziałem, co się w ogóle w Polsce dzieje, więc ten I Ching był też taką okazją, że poznałem prawie wszystkich muzykantów, którzy wtedy się liczyli i to rzeczywiście spowodowało, że zdecydowałem o tym, że... a nuż uda mi się samemu jakąś orkiestrę poprowadzić i udało się. Także rzeczywiście jest coś na rzeczy, że ten I Ching spowodował, że w konsekwencji pojawił się zespół Voo Voo.


- Powołując do życia Voo Voo, 3/4 zespołu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys uzupełniłeś multiinstrumentalistą Milo Kurtisem. Czy wybór muzyka znanego z występów w grupie Osjan wynikał z twojego pomysłu na folk-rockowe brzmienie z dużą przestrzenią na improwizację?

Wojciech Waglewski: Zadałeś mi dość obszerne pytanie, które wymaga dość długiej opowieści. Po pierwsze to ja zdecydowanie pochodzę z epoki, która szczęśliwie wróciła parę lat temu, czyli z epoki, w której muzyka rockowa była muzyką improwizowaną. Te wszystkie rzeczy, które najbardziej mnie porażały, to był ten czas, kiedy do Polski przyjeżdżały prawdziwe gwiazdy jazzu, jak choćby Roland Kirk, czy - skoro już jesteśmy w Anglii - John Surman, który wraz ze swoim genialnym triem dał pokaz kompletnie nieokiełznanej wyobraźni. Widziałem wszystkich, którzy wtedy bywali i ten fakt, że muzyka powstaje na scenie, że ta muzyka rodzi się w pewien sposób wspólnie z publicznością, jest niepowtarzalna i rodzi się w tej właśnie chwili, był dla mnie największą rewelacją. Także kiedy usłyszałem Hendrixa, kiedy usłyszałem Grateful Dead, kiedy usłyszałem Cream, to wszystko mi się otworzyło. Tę ideę improwizowania trzymam zresztą do tej pory i nadal wszystkie zespoły, w których gram, są to zespoły, które potrafią improwizować i tak też było w pierwszym składzie Voo Voo, w którym Milo podobnie jak w Osjanie pełnił bardziej rolę managerską niż muzyczną.


Osjan
Poza tym od lat jesteśmy przyjaciółmi i dlatego w tej pierwszej odsłonie Milo przez chwilę się pojawił. Idea improwizacji powoduje między innymi to, że możemy spotkać się na scenie z tak wybitnymi muzykami różnej proweniencji jak Tomek Stańko, Alim Qasimov, Ula Dudziak czy Kazik i to jest fantastyczna rzecz. Nie wyobrażam sobie muzykowania bez improwizowania. To się kilka lat temu odrodziło i choć w tej chwili ta muzyka odwołująca się do improwizowania znowu trochę jakby przykucnęła, to przed trzema laty na zrobionej w Brazylii Lollapaloozie widziałem Black Keys, który zagrał dwugodzinny, wyimprowizowany koncert solidnego rocka, jaki grało się kiedyś. Ten koncert bardzo mnie ucieszył, bo był tam Auerbach, Black Keys i cała masa brytyjskich zespołów typu gitary/bębny czy też w postaci klasycznego tria. W tej chwili jak już powiedziałem troszkę to kucnęło, ale prędzej czy później znowu powróci. Myślę, że na chwilę obecną zamarła w narodzie ochota do grania i słuchania takiej muzyki, bo nie ukrywam, że ja też wróciłem do takiego grania na czas jakiś, a w tej chwili chyba by mi się nie chciało. Muszę poczekać, aż mnie znowu coś rozpędzi i to też w muzyce jest fajne, że te okresy przeplatają się ze sobą.


fot. Damian Chrobak
- Odnoszę wrażenie, że odkąd w muzyce progresywnej fusion zostało zastąpione art rockiem - skądinąd muzyką wartościową - to ten duch Mahavishnu Orchestra trochę jakby osłabł. Zgodzisz się?

Wojciech Waglewski: No tak, tylko że fusion wypuściło z siebie też bardzo dużo złych rzeczy i czas to potem zweryfikował. Mahavishnu była rewelacją, pierwsze płyty Milesa były świetne, ale potem już nie wszystko było tak udane. Wiesz... we fusion jest coś takiego, co zawsze mi przeszkadzało i do tej pory mi przeszkadza. Jest to muzyka, która z jednej strony zabija spontan i nieprzewidywalność muzyki rockowej, a z drugiej zabija finezję jazzu i dlatego nie zawsze mi się to połączenie podobało i dlatego wolę raczej muzykę mocno transową... zresztą jak ją zwał, tak zwał. Myślę, że zainteresowanie muzyką wciąż ewoluuje i cały czas będzie się do czegoś wracało. Kiedy powstał zespół Voo Voo, byłem akurat w takim okresie swojego życia i chyba każdy muzyk taki okres przeżywa, że wszystko co było przed nim, to jest już staroć, którą trzeba wyrzucić i że my teraz zrobimy taką muzykę, której świat jeszcze nie słyszał. Upłynęło 10 albo 15 lat i doszedłem do wniosku, że bez sensu jest próbować tworzyć coś, co ktoś już dawno wymyślił, a lepiej jest w ramach w tej chwili już bardzo szerokiej formuły, znaleźć sobie swoje własne miejsce. A to, że się do tego wraca i że zawsze będzie się wracało, to tak być powinno, bo w każdej muzyce korzenie są niezwykle ważne. 


Przystanek Woodstock 2015 (fot. Marek Jamroz)
- Z dawnym muzykiem Śmierci Klinicznej Markiem Czapelskim w składzie pojechaliście na wasz pierwszy Jarocin. Jak wspominasz tamten festiwal i jak jawi się dziś tobie tamta atmosfera w odniesieniu do współczesnych festiwali rockowych jak na przykład zdecydowanie bardziej skomercjalizowany Przystanek Woodstock?

Wojciech Waglewski: Po pierwsze to nie wiem, czy przy takiej ilości ludzi, jaka przyjeżdża na Woodstock, jest możliwe, żeby nie pojawił się ktoś z pomysłem na skorzystanie z tej okazji i nie jest to moim zdaniem nic złego. Umówmy się, że w Jarocinie w porywach bywało 30 tysięcy ludzi. Jarocin w tej chwili jest zresztą mocno idealizowany i wokół Jarocina chodzi dużo mitów, które nie do końca są słuszne. Takim pierwszym jarocińskim mitem jest twierdzenie, że był to festiwal punkowy, co nie jest prawdą. On próbował ewoluować w tę stronę, ale podczas tych najważniejszych Jarocinów w latach 80' to nie Śmierć Kliniczna, nie Armia i nie Dezerter były największymi gwiazdami, tylko to Dżem był tym najważniejszym zespołem, który wszystko podsumowywał i pamiętam, że zawsze nad ranem grywał dwu, trzygodzinne koncerty, którymi się te festiwale kończyły. Natomiast wszystkie poszczególne podgrupy miały tak ułożone dni podczas tego festiwalu, żeby na przykład metalowcy z punkowcami nie pokłócili się za mocno i to były te elementy różnicujące. Wielką zaletą Jarocina było jednak przede wszystkim to, że był on muzycznie zawsze bardzo kolorowy. Poza tym - skoro już mowa o owej komercyjności - to jest to kwestia już nie tyle samej komercji ile technologii i nie mówię tu o wielkości festiwali, ale o ich atmosferze, podobnie jak można mówić o różnicach pomiędzy pierwszym Woodstockiem a tym późniejszym albo Lollapaloozą. Trzeba pamiętać, że podobnie jak ten pierwszy Woodstock, tak i te pierwsze jarocińskie festiwale, były to takie klecinki z pozorami zawodowstwa, podczas których nie gadało się na przykład o tym, że gdzieś tam brakowało nagłośnienia, albo że czasami prąd siadał, chociaż wszystko to robiły niby zawodowe agencje, ale pomimo tego, że dysponowano wówczas sprzętem dosyć marnym i często psującym się, miało to jednak swoisty urok takiego zajścia specyficznego.


Przystanek Woodstock 2015 (fot. Marek Jamroz)
Poza tym niezwykłość Jarocina najbardziej polegała na tym, że on tak najmocniej rozwinął się chyba po stanie wojennym, kiedy stał się taką enklawą i odskocznią. Na Przystanku Woodstock wjeżdża się w takie jakby miasto, bo pół miliona ludzi to jest naprawdę duże miasto, w którym obowiązują zupełnie inne reguły, niż w normalnym życiu, wjeżdża się w jakąś inną rzeczywistość i tak było też i na tamtym Jarocinie. Ta rzeczywistość była jeszcze dodatkowo poplątana przez cały ten komunizm i przez fakt, że Jarocin stanowił bazę przeznaczoną do różnych eksperymentów, które milicja wtedy sobie wymyślała jak na przykład to, że muzykanci byli nagminnie przesłuchiwani, ale pomimo tego, że wszystko było wtedy tak mocno inwigilowane i upokarzające, to nasza wspólnotowość była tam olbrzymia. Były to też takie czasy, w których posiadanie wartościowych przedmiotów było obciachem. W latach 70' nikt nie chwalił się tym, że ma furę i komórę, bo komórek nie było, a na samochód niewiele osób było wtedy stać, ale gdyby nawet było ich stać, to cały ten hippisowski okres nie był czasem chwalenia się bogactwem, pokazywania się, czy robienia ustawek przy swoich pierwszych domach czy samochodach, bo takie zachowanie kompletnie skreślałoby wtedy takich ludzi towarzysko. W tej chwili jest odwrotnie. Ktoś, kto nie ma auta, kto nie ma domu itd, jest w towarzystwie niemile widziany. W czasach jarocińskich tak to wszystko ewoluowało, że nawet jak chciało się już mieć to swoje wymarzone mieszkanie, ale z różnych powodów się go nie miało, to nadal jednak nie był to festiwal prezentujący ubrania z najnowszej kolekcji jakiegoś znanego krawca z okolicy, czy promujący jakąś tam konfekcyjność, która z czasem pojawiła się podczas podobnych imprez na świecie w skutek tego, że zmieniła się mentalność, a konsumpcja wkradła się w nasze życie bardzo mocno i trzyma się nieźle.


fot. Damian Chrobak
- Dlaczego krótko po waszym pierwszym Jarocinie wszyscy trzej grający z tobą muzycy opuścili Voo Voo?

Wojciech Waglewski: To też jest dłuższa historia. W ogóle to nie był to do końca zespół. Były to moje autorskie utwory, do których zaprosiłem Wojtka Morawskiego i Andrzeja "Karakułę" Nowickiego, czyli członków zespołu Morawski Waglewski Nowicki Hołdys, żeby nagrać je w studio, a że grywałem wtedy troszkę w klubach zachodnich i moje inicjały WW pisane na plakatach po polsku, w Amsterdamie czy w Berlinie byłyby czytane jako dablju dablju, stąd powstała ta pisownia Voo Voo. Tak naprawdę koncert w Jarocinie, był dopiero przymiarką do zespołu. Tam po raz pierwszy pojawił się Milo, a Andrzej Nowicki - do czego zresztą po latach się przyznał - nie za bardzo kumał to, co graliśmy, ponieważ byliśmy wtedy muzycznie dość mocno wywrotowi. Te moje pomysły - powiem dosyć nieskromnie - były jak na tamte czasy pomysłami w Polsce niezwykłymi, ponieważ nie było tam w ogóle skali bluesowej, a ja zacząłem posługiwać się wielotonowymi skalami osjanowskimi rzadko spotykanymi nawet w muzyce rockowej na świecie.

fot. Damian Chrobak
Po tych kontaktach z Amsterdamem, z muzykami ze sceny berlińskiej i z Belgami, którzy byli bardzo mocni w muzyce awangardowej, byłem dosyć buńczucznie nastawiony, bardzo chciałem grać to wszystko inaczej i nie wszyscy wtedy w to wchodzili. Wojtek Morawski w Jarocinie już nie zagrał, ponieważ udał się w celach zarobkowych w rejs na statku. Miałem Marka Czapelskiego, z którym grałem krótko. Marek jest to ciekawa osobowość i fajny facet, natomiast delikatnie mówiąc, nie ćwiczył. Nasze granie było bardzo wymagające, a jemu starczało energii w sumie na pół koncertu. Potem gdzieś tam miał jakiś zatarg z Jankiem Pospieszalskim, a był to właściwie moment, w którym zespół dopiero się tworzył. Tak naprawdę Voo Voo jako zespół to był dopiero skład z Andrzejem Ryszką, z Jankiem Pospieszalskim i wtedy jeszcze gościnnie z Mateuszem Pospieszalskim. Potem z różnych powodów wszystko zaczęło się wykruszać. Andrzej Ryszka uciekł za chlebem i troszkę z powodów osobistych do Kanady, a na jego miejsce wszedł Stopek, który już parę razy go zastępował, kiedy Andrzej jedną nogą był w zespole Krzak i jakby coraz bliżej było mu do Krzaka i do muzyki blues rockowej. Janek rozpoczynał karierę w telewizji, a potem wszystko w sumie dosyć ładnie się poukładało. Na miejsce Janka wszedł Karim, którego poznałem jeszcze jak był dzieckiem, kiedy to kolegował się z moimi synami. To był taki nowy powiew. Pojawił się kontrabas i wszystko nabrało wtedy trochę innych rumieńców, a potem już na stałe był ten skład ze Stopką i z Mateuszem i dopiero wtedy tak naprawdę stworzył nam się taki prawdziwy Voo Voo.


- W roku 1988 dzięki Voo Voo ukazała się pierwsza polska płyta, na której w sposób tak znaczący zaśpiewały dzieci.

Wojciech Waglewski: Nie wiem, czy pierwsza, ale na pewno była ona dość ryzykowna. Takie przedsięwzięcie dla zespołu o awangardowej proweniencji, że włosy na cukier, ramoneski i czerwone spodnie i że nawet jak na Jarocin nie zawsze byliśmy komunikatywni i tu nagle... płyta dla dzieci. Historia trochę skomplikowana. Kiedyś mój znajomy Jurek Bielunas rodzinnie spowinowacony z Pospieszalskimi zrobił dla telewizji spektakl, do którego napisał bardzo piękne wierszyki dla dzieci i poprosił nas o zrobienie muzyki. Zrobiliśmy. Usłyszał te piosenki amerykański gitarzysta Tom Logan, który mieszkał wówczas w Polsce i był mężem Majki Jeżowskiej. On się tymi piosenkami bardzo zachwycił. Poszedł więc do Polskich Nagrań, bo znał tam kogoś i powiedział, że muszą doprowadzić do wydania tej płyty, bo jest to w ogóle rewelacja. Kiedy więc zgłosiła się do nas taka firma, to wtedy dopiero do nas dotarło, że jest to duże wyzwanie. Skądinąd przyjąłem to na klatę, bo miałem dzieci, które nie za bardzo wkręcały się w Akademię Pana Kleksa. W ogóle to odnosiłem wrażenie, że film Akademia Pana Kleksa, czy zespół Gawęda robione były po to, żeby rodzice bardziej się tym cieszyli niż dzieci. Pomyślałem wtedy, że jedyną rzeczą, która uratuje tę płytę - aczkolwiek znam do tej pory osoby, które uważają to za zdradę - jest nagrać ją tak, jakbyśmy nagrywali ją dla dorosłych, to znaczy kompletnie nie przejmować się tym, czy będzie się to dzieciakom podobało w sensie muzycznym, a ponieważ teksty nam się podobały, wydawało nam się, że jest o co powalczyć. I tak powstała płyta, którą wspominam bardzo miło, tym bardziej, że mieliśmy takie założenie, że nie męczymy dzieci, czyli że ta płyta nie będzie niosła za sobą koncertów z tymi dziećmi, tak aby one nie poczuły się jakimiś gwiazdami muzyki estradowej. Ta płyta była wtedy sprzedana w jakimś kolosalnym nakładzie i miło mi, że wyrosły całe pokolenia ludzi, które na tej płycie się wychowywały i do niej wracają. Także dobrze ją wspominam, aczkolwiek to strasznie upierdliwa praca z dziećmi jest, ponieważ one są w stanie w ciągu pół godziny zdemolować całe studio, a ich percepcja nie przekracza w sumie godziny i po godzinie nie da już się z nimi pracować. Tak więc trzeba było mocno się wtedy spinać, ale dobrze to wspominam.


Robert "Litza" Friedrich (fot. Marek Jamroz)
- Trzy lata po Małym Wu Wu ukazał się podobny w założeniu album Tam tam i tu . Czy pomimo, że twoje dzieci nie poszły wtedy w stronę publiczności, uważasz się za ojca zjawiska, jakim wiele lat później była Arkę Noego?

Wojciech Waglewski: Po pierwsze moje dzieci na pierwszym Małym Voo Voo w ogóle nie brały udziału. Fiszu tam zaprojektował okładkę w formie małego znaczka, na podstawie którego resztę zrobiła potem pani graficzka. Na drugiej płycie jako dziecko pojawił się wprawdzie Emadziak, ale zrobił to niechętnie, bo oni  już wtedy słuchali Beastie Boys i taka muzyka była dla nich trochę obciachowa. Natomiast jeśli chodzi o Arkę to wiem, że Litza przyznawał się, że ta płyta go zainspirowała, tyle że u Litzy była jednak inna historia, bo to była duża rodzina i oni w ogóle żyli bardzo rodzinie i czasami rodzinnie też jeździli. Litza jest niezwykle utalentowanym kompozytorem, a że tak jak małe Voo Voo nie do końca było płytą rockową, a raczej była to muzyka rozrywkowa opierająca się na piosence, podobnie nazywanie Arki Noego rockiem byłoby pewnego rodzaju nadużyciem. Rock to nie jest tylko kwestia brzmienia, ale jest to coś więcej. W każdej tego typu muzyce niezbędna jest melodia i właśnie to, co łączy Arkę z Małym Voo Voo, to jest to, że są tam dobre melodie. Kiedy biorę się na przykład za piosenki pisane dla Marysi Peszek czy dla Maleńczuka, to muszą to być takie piosenki, które dobrze zabrzmią z samą gitarką i jeśli one w ten sposób zabrzmią, to wtedy trudno już jest je zepsuć i żaden aranż nie powinien im już zaszkodzić.


Anna Maria Jopek w Londynie (fot. Monika S. Jakubowska
- W roku 2003 Voo Voo sprawił szczególny prezent paniom. Co skłoniło cię do nagrania albumu Voo Voo z kobietami i dlaczego do tego projektu zaprosiłeś Urszulę Dudziak i Annę Marię Jopek?

Wojciech Waglewski: Ula jest jedną z najwspanialszych postaci, jakie poznałem w życiu, a poznałem ją będąc 16-letnim chłopakiem. Ona już tego pewnie nie pamięta. Grałem na jakiejś weryfikacji, gdzie przesłuchiwało się różne zespoły, żeby dać im możliwość zagrania w klubie studenckim za jakieś symboliczne stawki. Przewodniczącym tej komisji weryfikacyjnej był Michał Urbaniak, a występy zapowiadał Hołdys. Urbaniak przyznał mi tam wyróżnienie i zaprosił mnie do swojego domu. Poznałem wtedy państwa Urbaniaków, co było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Po wielu latach spotkaliśmy się z Ulą zupełnie przypadkowo gdzieś w Kazimierzu czy w Janowcu i przy winku Ula zaśpiewała mi piosenkę z tekstem, który sama napisała. Piosenka była jej osobistą opowieścią o tym, jak to Urbaniak porzucił ją dla innej kobiety i w związku z tym były tam jej zapytania o to, co ona ma w sobie takiego, że... itd i ta pieśń kończyła się taką urokliwą puentą: "je...ał ją pies" i tak mi się to wtedy spodobało, że natychmiast postanowiłem Ulę na tę płytę zaprosić. U mnie takie decyzje nigdy nie są wynikiem kalkulacji. Kiedy jacyś goście pojawiają się na moich płytach, to takie spotkania nie są przeze mnie wymyślane czy wyspekulowane, lecz najczęściej wynikają z jakichś zajść towarzyskich.


Fot. Maciej Kaczyński © CK ZAMEK
- Krótko mówiąc warto z tobą trzymać.

Wojciech Waglewski: No tak to można nazwać. I wiesz... Ula tak mi wtedy przypadła do gustu... Myśmy wtedy siedzieli, trąbili to winko, a ona śpiewała. W ogóle jest to osoba, która cały czas emanuje niesamowitą energią, ma w sobie tyle życia i jest fantastyczną, piękną kobietą. Kiedy weszliśmy do studia, bardzo chciałem, żeby było to "je...ał ją pies", "je...ał ją pies", ale w końcu jednak wymiękła (śmiech). Niemniej to, co tam pokazała, było po prostu fantastyczne. Ania natomiast jest samą muzyką. Ona w każdej sytuacji towarzyskiej musi coś zaśpiewać, a gdziekolwiek pojawi się jakiś instrument, to ona natychmiast wskakuje, bierze go i chce, żeby jej akompaniować. Ania cały czas żyje muzyką. Ona jest tak przepełniona muzyką, że nie sposób się oprzeć temu, żeby się z nią nie pojawić. Ona najpierw dograła wokale do takiego typu prościutkich pioseneczek, a potem parokrotnie spotkaliśmy się na koncertach i fantastyczne rzeczy się z tego tworzyły, bo ona świetnie improwizuje. Także są to spotkania z ludźmi, którzy są samą muzyką i te spotkania traktuję nie tylko jak czyste spotkania zawodowe, tylko są to przede wszystkim spotkania ze wspaniałymi artystami. Płytę Voo Voo z kobietami robiliśmy w okresie naszej fascynacji jazzem, kiedy to jeździliśmy do Wiednia, gdzie scena jazzowa była dosyć mocno rozwinięta. Poznaliśmy ją przez Karima, który kończył szkołę w Grazu. Poznaliśmy tam mnóstwo muzyków z tego kręgu i był to okres, za którym teraz nie przepadam. Wtedy jednak bardzo nas to kręciło, a dlatego teraz nie przepadam, bo ta muzyka jest taka... za bardzo elegancka, ale za to te spotkania z dziewczynami były fantastyczne.



- Chyba wiem, co masz na myśli mówiąc te słowa o Annie Marii Jopek, ponieważ miałem w ubiegłym roku okazję podziwiać jej koncert w Londynie, który zapowiedziała... śpiewając.


Wojciech Waglewski: Tak, to jest fantastyczna dziewczynka. Ona naprawdę jest muzyką.

- Album Łobi jabi z 1993 roku już bardzo konkretnie skierował Voo Voo na folkowe granie. Ten gatunek ma w Polsce dość bogatą historię i przeróżne odcienie. Twój folk jest jednak wyraźnie inny od wszystkiego, co w tym nurcie było wcześniej i później, przez co jest niezwykle łatwo rozpoznawalny i niepodrabialny. Czy w tworzeniu takiej muzyki zainspirował cię jakiś artysta, czy też została ci ona wdrukowana we wczesnym dzieciństwie, o czym już rozmawialiśmy na początku wspominając album Muzyka od środka?

Wojciech Waglewski: To wszystko wzięło się z moich podróży z Osjanem po całym świecie. Grywaliśmy na dużej ilości festiwali, gdzie rodziła się idea łączenia muzyki jazzowej z muzyką źródłową. Poznałem wtedy mnóstwo muzyków z Indii, z Afryki i z całego niemal świata. Bezpośrednie spotkania z takimi muzykami są fantastyczne, bo w innych kulturach jest zupełnie inne podejście do uprawiania muzyki. Ona ma tam inny charakter i zupełnie inny rodzaj komunikatu i myślę, że muzycy rockowi dlatego tak często sięgali i nadal sięgają do muzyki innych kultur, ponieważ kiedy z jednej strony muzyka rockowa za bardzo się komercjalizuje, a z drugiej zaczyna zjadać swój własny ogon, to sięgnięcie po inne kultury działa nagle, jak taki mocny strzał czy kop. Tak było w latach 70', kiedy Brian Eno z Birdem nagrali tę słynną płytę z muzykami ewangelickimi. Moje wcześniejsze fascynacje Indiami są powszechnie znane i to jest świetne, bo to rozszerza i język i warsztat i zwraca uwagę na poczucie czasu w muzyce, które jest zupełnie inne w muzyce Senegalu czy Nigerii, zupełnie inne w muzyce hinduskiej, a jeszcze inne w muzyce z Podhala i to jest olbrzymia wiedza, olbrzymi bagaż. Natomiast dlaczego mówię, że nie jest to do końca folkowe? Ponieważ folkowa muzyka są to często zwykłe piosenki, a ja myślę jednak o muzyce, którą się posługujemy troszkę głębiej.


fot. Damian Chrobak
Myślę o niej jak o muzyce źródeł, czyli jak o muzyce, która w sumie jest improwizowana. Tym, co łączy nas z Mamadou Dioufem z Senegalu, z Buriatami czy tak jak na ostatniej płycie Alimem Qasimovem, jest to, że wszyscy improwizujemy, natomiast w muzyce typowo folkowej improwizacja jest raczej rzadka. Najczęściej gra się w niej tak zwane kolanka, czyli rzeczy przekazywane z pokolenia na pokolenie i trochę to inaczej wygląda. To jest nieco głębsze pojmowanie muzyki i naszą muzykę dlatego nazywam muzyką źródłową, bo są w niej mocne elementy obrzędowe, mocne elementy religijne, elementy transowe i to mnie w tej muzyce najbardziej zawsze intrygowało, wciągało i z tej soulowej muzyki głównie adaptowałem wszystko to, co łączy ją z rockiem, nie w takim sensie jak zespół No To Co i "Opolskie dziołchy", tylko w sensie transu, który ma w sobie na przykład muzyka Tuaregów i to mi do tej pory zostało, bo na ostatniej płycie też to jest i dlatego to wszystko jest taką moją prawdą i fascynacją, że w tych bardzo różnych, odległych miejscach i kulturach jak Maroko czy Rumunia są jeszcze tereny w ogóle nieskażone w sensie muzycznym. Tam się uprawia muzykę tylko z powodów obrzędowych jak wesele czy pogrzeb i tam nie ma żadnych innych powodów muzykowania. Tak było z wieloma muzykami, którzy gdzieś z tych rejonów świata się pojawili i okazywało się wtedy nagle, że to jest jakaś niesamowita petarda, bo świat współczesnej muzyki pop jest niezwykle skomercjalizowany i bardzo wygładzony. To jest trochę tak, jak różnica pomiędzy zdjęciem zrobionym przy pomocy aparatu cyfrowego i photoshopu, a zdjęciem analogowym i taki powrót do tych prawdziwych emocji jest niezwykle orzeźwiający.


fot. Adam Pańczuk
- W roku 1991 nagrałeś swoją najbardziej osobistą płytę Waglewski Gra-żonie, natomiast na nagranym w roku ubiegłym albumie Dobry Wieczór słyszymy słowa: "Gdybym teraz był dzieckiem i miał wszystko przed sobą, o tobie mógłbym tylko śnić, tylko śnić o tobie". Niewielu artystów wyraża uczucia swoim żonom czyniąc to na dwóch różnych etapach swojej twórczości. Dzisiejszy świat obfituje w ogromną ilość nietrwałych związków. Jaka jest wasza recepta na szczęśliwe małżeństwo?

Wojciech Waglewski: U nas to inaczej wygląda, bo i Leszek Janerek jest z Bożenką wieki całe i Kazik i Muniek i tu znowu się chyba odwołam do tych dwóch różnych światów. Jest ten świat popowo-celebrycki, który wręcz kipi zdradami, nowymi narzeczonymi itd i jest świat rockowy, który w moim przekonaniu jest znacznie bardziej skomplikowany, bo wymaga od artystów zdecydowanie więcej niż świat muzyki popowej. Muzyka popowa jest wykreowana, przez te wszystkie firmy i agencje, natomiast w rocku trzeba jednak walczyć samemu i po prostu robi się to wygodniej, kiedy ma się bliską osobę. Jeśli dba się o ten związek i najbliższa osoba jest w stanie wytrzymać różne kryzysy i dołki, czasami nieobecności i różne inne historie z tym związane i jeśli ona przejdzie przez te etapy załamań, bo przecież w tym zawodzie cały czas jest: góra - dół, góra - dół, euforia - deprecha, euforia - deprecha i jeśli taki zły moment przetrzyma, to jest wspaniale, bo to bardzo cementuje. Także ja nie wiem jaka jest recepta i daleki jestem od tego, żeby jakiejkolwiek recepty udzielać. Wiem tylko, że trzeba o siebie dbać, trzeba być atrakcyjnym dla osoby, z którą się jest przez całe życie i że czasami wymaga wysiłku, aby zadbać o linię, żeby zrobić zęby, żeby dobrze się odżywiać, żeby nie dawać bani takiej na maksa, żeby się nie przewracać, nie rzygać, czyli takie proste rzeczy i myślę, że wtedy najczęściej może się to spotkać z taką samą reakcją kobiety, z którą się jest, co w konsekwencji powoduje, że można być zakochanym przez lat tam... zaraz, ile to lat my już jesteśmy ze sobą?


Fot. Maciej Kaczyński © CK ZAMEK
- Wspomniałeś przez moment o świecie popowo-celebryckim. Mam dość krytyczny stosunek do muzyki pop, co nie oznacza, że jej nie lubię. Doceniam chociażby to, co zrobił Michael Jackson. Uważam jednak, że pop wtedy miał klasę, kiedy była to uboczna produkcja muzyków rockowych i jazzowych. Np. taki "I |Just Called To Say I Love You" był ogromnym sukcesem komercyjnym, ale zaraz potem Stevie Wander znowu śpiewał swoje. Phil Collins czy Freddie Mercury obok płyt nagrywanych ze swoimi zespołami robili pop na takim poziomie, że do dziś nikt nie potrafi tego powtórzyć. Moim zdaniem najgorsze oblicze popu pojawiło się wtedy, kiedy w miejsce tak genialnych aranżerów jak Quincy Jones do głosu zaczęli dochodzić przeciętni użytkownicy programów komputerowych, a zniesmaczeni tym artyści - jak choćby wspomniany Phil Collins - pozbierali swoje zabawki, zamknęli za sobą drzwi i odizolowali się od tandetnej konfekcji.

Fot. Maciej Kaczyński © CK ZAMEK
Wojciech Waglewski: To nie jest tak, że ja mam - broń Boże - do popu jakiś stosunek. Umówmy się, że jazz także posiłkował się tak zwanymi evergreenami, czy czasem wręcz kiczowatymi melodiami operetkowymi, bo standardy jazzowe to przecież często pieśni wyrwane z jakichś musicali, a więc ze sztuki popowej. Ja myślę, że pop został zabity przez produkcję. Nastąpił taki moment w muzyce, że ważniejsza od dźwięków i wykonania, stała się produkcja. Nastąpił okres, w którym produkcja zaczęła przykrywać samo sedno muzyki. Te wszystkie techniki obrabiania utworów, wymogi stacji radiowych i telewizyjnych, kompresowanie czasowe... nie wiem na przykład od kiedy pojawiło się to nieszczęsne 3:20 czy 3:40 jako czas antenowy. Właśnie to, że firmy płytowe kompresowały w taki sposób utwory bez pytania artysty o zgodę spowodowało, że te gatunki bardzo się od siebie oddzieliły. Jeśli śledzisz historię muzyki rockowej, to na przykład Ramonesi popełnili taką płytę z różnymi producentami m.in. z Philem Spectorem, z którym jeden z Ramonesów mocno się wtedy pokłócił. Ta płyta jest nie do słuchania, ponieważ jest zrobiona z takim mocno plastikowym soundem. Producenci chcieli po prostu zrobić z Ramonesów amerykański plastikowy, pop rockowy zespół. Jeśli chodzi o kombinację popu i rocka, to najbardziej charakterystyczny jest właśnie chyba pop-rock amerykański, czyli Bon Jovi itd. Ja nic do tego nie mam poza tym, że na przykład taki Ozzy Ozbourne  na swoich mega zawodowo wyprodukowanych albumach solowych brzmi trzy razy nudniej niż na płytach z Black Sabbath. Ozbourne jest przykładem tego, co dzieje się, jeśli wokalista  przestaje funkcjonować w zespole.


Ja upieram się cały czas przy tym, że rock and roll to jest zespół i że bardzo dobrze, że jest się razem, że razem coś się tworzy i że się tę odpowiedzialność dzieli na wszystkich członków zespołu, bo to powoduje, że ta muzyka jest oglądalna ze wszystkich stron, każdy z muzyków ma coś tam do powiedzenia, ma swoje zdanie, ma swój pomysł na brzmienie i to jest fantastyczne, bo to co pojawia się wtedy na płycie i na koncertach jest konglomeratem czterech osobowości. Natomiast w popie dlatego w którymś momencie zespoły przestały mieć znaczenie, ponieważ pojawili się wyprodukowani, czyli "zrobieni" przez producentów soliści. Nie ma już dziś tego ducha zespołowego, a muzycy rockowi tacy jak Van Halen, który pojawił się u Michaela Jacksona są tylko taką... wisienką na torcie. Pop ma swoje plusy i ma swoje minusy. Dla mnie pop jest nudny. Umówmy się, że Beatlesi, gdyby przenieść to, co robili w latach 60' w czasy współczesne, pewnie też mieliby 3,5 minutowe produkcje, no chyba że chcieliby być zespołem rockowym. W każdym razie oni mieli chociaż świetne piosenki. Myślę sobie, że jeśli uprawia się muzykę rozrywkową, to podstawą jest talent do pisania i produkcji. W popie jest fajnie, żeby piosenkarz czy piosenkarka miał/miała miły, ładny głos. Myślę, że nie mógłby piosenki popowej zaśpiewać na przykład Keith Richards czy Bob Dylan, bo te dwie estetyki się jakby nie łączą ze sobą. Jest jednak to, co rock z popem łączy, bo piosenka jest zawsze piosenką i obojętnie czy jest popowa czy rockowa, musi być dobra, musi mieć jakąś swoją konstrukcję. Są także różnice. Piosenka popowa musi być ładna i okrągła jak dupa, jak mawiał Jasiu Muniak (śmiech), natomiast rock and roll może być brzydki i chropowaty, bo tam ważne są siła, emocje i spontaniczność.


fot. Adam Pańczuk
- Powiedziałeś przed chwilą, że siła rock and rolla to granie zespołowe. W nagraniu albumu Waglewski Gra-żonie poza tobą wziął udział tylko Stopa i pomimo, że jest to twój album solowy, kilka pochodzących z niego utworów wykonujesz także na koncertach Voo Voo. W niczym nie umniejszając wkładu twoich kolegów, dla niejednego słuchacza Voo Voo = Wojciech Waglewski. W jaki sposób poruszasz się repertuarowo pomiędzy tymi dwoma szyldami i czy emocjonalnie w ogóle je rozdzielasz?

Wojciech Waglewski: Płyta Gra-żonie powstała troszkę z nudów. Nagrywaliśmy wtedy Małe Voo Voo. Trwało to dość długo i troszkę mnie męczyło, a miałem w szufladzie napisane bardzo osobiste teksty i nie chciałem w to już chłopaków z zespołu angażować. Pomyślałem sobie, że razem z Wojtkiem niestety już świętej pamięci Przybylskim zrobimy w studiu coś fajnego, co będzie takie bardzo dla mnie bliskie, bardzo osobiste, momentami może nieudolne, momentami może troszkę toporne, ale że będzie to takie bardzo moje. Na tyle moje, że może nie za bardzo bym chciał, żeby wkręcać w to cały zespół w sensie  przekazu i na tyle moje, że będzie tam może więcej gitary i właśnie takie się to okazało, co nie zmienia faktu, że potem graliśmy te utwory również jako zespół i grać będziemy i co więcej, w tym roku zagramy z zespołem na festiwalu w Suwałkach całą płytę Gra-żonie. Są to utwory, które grane z zespołem nabrały zupełnie innego kolorytu, ponieważ - i tu mówię o tym, co różni ten zespół - rzeczywiście jest tak, że ja tam jestem panem i władcą, ale na szczęście jest to zespół złożony z muzyków, z których każdy realizuje się we własnych projektach, przez co nie ma z nami jakichś ambicjonalnych kłopotów. Ta rola dlatego jest u nas tak ustalona, ponieważ ja nie przepadam za pełną demokracją w sztuce. Ktoś musi tę płytę wymyślić, ktoś musi wymyślić jej dramaturgię, ktoś musi wymyślić jej koncepcję itd. Natomiast brzmienie i to, co się dzieje w studiu, riffy, sposób rozwijania improwizacji, skale czy sposób traktowania bębnów itd,  to wszystko jest już jednak wynikiem naszej wspólnej pracy i wtedy jest to praca naprawdę zespołowa, co z kolei powoduje, że te moje prywatne, solowe nagrania są jednak bardziej kameralne, prostsze i bardziej zbliżone do klasycznej formy rockowej. I to jest fajne - myślę - bo fajna jest ta świadomość, że z kolegami to wszystko nabiera jeszcze innego wymiaru.


Piotr „Stopa” Żyżelewicz
- O "Stopie" powiedziano już niemal wszystko. Jakie momenty z waszych wspólnych przeżyć wspominasz najczęściej?

Wojciech Waglewski: Ja go kochałem bardzo. Był dla mnie nie tylko przyjacielem. Był kimś znacznie więcej. "Stopek" miał pod górkę raczej w życiu, które nie układało mu się najlepiej. Opowieści mnóstwo by było. Mnie bardzo cieszyło to, że on do nas wszedł jako muzyk z  zupełnie innym backgroundem. Fascynował go AC/DC. To był jego ulubiony zespół. "Stopek" był fanem bardzo prostego grania, natomiast został wkręcony w zupełnie inaczej wymyślone bębenki. Ja zawsze bębny traktowałem nie jako jeden instrument, tylko jako zestaw kilku instrumentów. Chciałem, żeby nie grać schematycznie, tylko żeby tymi bębnami się pobawić, żeby każdy z tych instrumentów miał swoje zdanie i żeby całą tę fakturę i strukturę podkładu, tego groove'u budować na bazie gadających bębnów.

fot. Damian Chrobak
On w to bardzo mocno się wkleił i bardzo chciał poznać rzeczy, których nigdy wcześniej nie robił, w związku z czym był perkusistą, na którego wszystko mogło się walić, mogliśmy się mylić, ponieważ rozwijaliśmy się dopiero w tych priorytetach, w tych szaleństwach na scenie bardzo mocno, a Stopuś był osobą, która zawsze nas trzymała za kręgosłup i mogliśmy tam wyprawiać różne cuda, a on zawsze ściągał nas na ziemię, to znaczy zawsze był osobą, na której można było w każdej sytuacji polegać i to było najważniejsze. Poszczególnych opowieści mogłoby być mnóstwo i nie ma teraz na to specjalnie czasu. Mogę tylko powiedzieć tyle, że mieliśmy wątpliwości, czy jest sens kontynuować granie po śmierci Piotrka. Potem doszliśmy jednak do wniosku, że jest to  jednak jakimś naszym obowiązkiem, ponieważ to, co wyjątkowego jest w tym zespole to jest to między innymi brzmienie. Pomysł na takie granie był w dużej mierze jego zasługą i początkowo szukając perkusistów, którzy graliby tak jak Piotrek, którzy go gdzieś tam dwu czy trzykrotnie zastępowali, okazało się, że był to kiepski pomysł i on nas troszkę podłamał, bo jednak zawsze wracało się do tego pierwowzoru, czyli do tego, co robił Piotrek. No i wszedł Bryndu, który był świetnym pomysłem. Wszedł chłopak młody, który o Voo Voo niewiele wiedział, przez co wniósł taką swoją niepokorność, swój pomysł na ten zespół i w związku z tym jakoś odbiliśmy się od myślenia, żeby próbować przedłużyć to, co robiliśmy ze "Stopką" i chyba słusznie zaczęliśmy robić to inaczej. Jednocześnie pierwszą płytę, którą nagraliśmy z Bryndem, poświęciliśmy w całości Stopce i zrobiliśmy to na tyle gładko, że jakby wyszliśmy z tego dołka, w którym cały czas mieliśmy z tyłu głowy granie Stopy, bo na dłuższą metę nie dałoby się tak pracować.


- Zeppelini nie wyszli z tego nigdy...

Wojciech Waglewski: Tak.

- W pierwszej połowie lat 90' występowałeś gościnnie na koncertach i płytach zespołu Homo Twist. Maciej Maleńczuk wystąpił natomiast na koncercie Voo Voo w Kamieniołomach i na płycie Flota Zjednoczonych Sił. Wasze drogi zeszły się także w projekcie Nick Cave i przyjaciele oraz na koncercie z okazji 25-tej rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. W marcu spotkacie się w Londynie na Buch Fest. Czy możemy spodziewać się wspólnego wykonania "Kolegów", a może trzymacie jeszcze coś w zanadrzu, o czym nie chcecie mówić?

Wojciech Waglewski: Wiesz co, ja z Maćkiem rozmawiałem ostatni raz chyba z sześć lat temu. Gdzieś tam zaprosił mnie wtedy jako gościa. Nie mam pojęcia, co on teraz robi i nie mam z nim żadnego kontaktu. W ogóle nie wiem co się z nim dzieje. Jak wygląda, to mniej więcej wiem, bo widziałem go gdzieś na zdjęciach. Wiem, że jakoś tam ewoluował i że odwrócił się tyłem do tego, co robił z Psychodancingiem. Ja tego nie komentuję. Nie pamiętam już tych piosenek. Koledzy... raczej nie przewidujemy tego. Wiem, że Maciek chciał się od tego odbić. On gdzieś tam mieszka pod Rzeszowem chyba teraz... nie wiem. Nie wiem. Jeśli jednak tak się zdarzy, że gdzieś się wcześniej spotkamy, w co wątpię zresztą, to możemy o tym porozmawiać. Pewnie spotkamy się w samolocie i może jeszcze gdzieś tam na miejscu, ale to wymagałoby jakiegoś przypomnienia sobie chociażby słów. Czarno to widzę trochę.


Moje spotkanie z Arturem Hajdaszem na dziedzińcu najstarszego pubu w UK w moim miasteczku St. Albans tuż przed audycją Polisz Czart, której był gościem
- Powiedziałeś, że nie chcesz komentować tego, co Maciej Maleńczuk robi, ale spróbuję Cię jednak mimo wszystko do tego sprowokować. Powiedziałeś kiedyś następujące słowa: "Ja go kocham jako człowieka. To jest facet trudny, piosenkarz, taka menda. A z drugiej strony, jest to ktoś. Ktoś w sensie osoba, bo kiedy się pojawia, to widać, że się pojawia. Można go lubić, można go nienawidzić. Ja go lubię, znam go z różnych sytuacji. Znam go z sytuacji, gdzie go nie lubiłem i nie lubię, znam go z sytuacji, gdzie go lubię i uwielbiam. Dla mnie jest to kawał artysty. Ja nie pracuję z ludźmi po to tylko, żeby się tak poocierać. Jest to człowiek, z którym mi się dobrze współpracuje, aczkolwiek trudno.” 

Ostatnimi czasy pojawiły się głosy, w tym także opinia jednego z jego bliskich współpracowników - perkusisty Pudelsów i Homo Twist Artura Hajdasza, który w prowadzonej przeze mnie audycji radiowej zasugerował, że jakiś czas temu Maciek świadomie wybrał granie pod masową publikę, wyrzekając się tym samym swoich ideałów z wczesnego okresu.artystycznego. Zgodzisz się z tą opinią?

Wojciech Waglewski: Ja kompletnie tego nie komentuję. Ja Maćka podziwiam za to, że on nie ściemnia. To jest jeden z nielicznych artystów, jeśli nie jedyna osoba, która naprawdę mówi to, co myśli. Kiedyś miał taki program telewizyjny ze Szczepanikiem. Był to program,  w którym starszy artysta śpiewał piosenkę młodszego, a młodszy starszego i właśnie Maciek wziął w nim udział ze Szczepanikiem, któremu powiedział na wizji to, co wtedy myślał i absolutnie wierzę, że tak właśnie myślał - jak pan to robi, że pan nigdy nie chciał być gwiazdą, a jest pan jedną z największych gwiazd muzyki rozrywkowej w Polsce, a ja całe życie chciałem być gwiazdą i nie jestem. Wiesz, kiedyś Barbara Walters zadała takie pytanie młodemu Iglesiasowi - chciałeś być gwiazdą, czy chciałeś być artystą? Iglesias odpowiedział, że chciał być gwiazdą. To jest bardzo ważne rozróżnienie, ponieważ myślę, że każdy, kto zajmuje się zwłaszcza muzyką rozrywkową, musi sobie takie pytanie zadać dlatego, że bycie gwiazdą dużo kosztuje i trzeba wtedy pójść na pewien kompromis. Wykonując koncerty lub nagrywając płyty jako gwiazda, trzeba myśleć o tym, czy to będzie się podobało i myśleć o tym, co zrobić, żeby to się podobało. Będąc natomiast artystą, trzeba być absolutnym egoistą, ponieważ jedynym cenzorem tego, co się robi, powinien być sam muzyk i jeśli to się artyście podoba, to jest szansa, że spodoba się także ludziom. To jest dosyć istotne pytanie, bo ono determinuje sposób życia tak naprawdę.


Wojciech Waglewski (fot. Zbigniew Warzyński)
- Sugerujesz, że Maciek wybrał bycie gwiazdą?

Wojciech Waglewski: No z tego, co wtedy powiedział w tym programie i jeszcze w jakimś wywiadzie, w którym stwierdził, że ma już dosyć grania rock and rolla i teraz chce po prostu być gwiazdą, można tak sądzić. O tym, że chce być gwiazdą mówił zresztą wielokrotnie i ja go bardzo za to szanuję. Chciał być gwiazdą i został gwiazdą. Na jego koncertach, na które zostałem zaproszony, nieprzebrane tłumy ludzi piszczały jak na koncercie Czerwonych Gitar, na którym byłem mając lat 14, a więc dopiął swego. Mówił, że chce być gwiazdą i gwiazdą został, a nie udawał, że jest muzykiem alternatywnym, a piosenki śpiewa dla jaj, tylko bardzo się określił i naprawdę stał się - ja wiem, że on tego słowa nie lubi - osobą wiarygodną. Moi synowie, którzy są muzykami, którzy nie cierpią żadnej zdrady w muzyce i jakiegoś takiego ściemniania, uważają, że to jest fantastyczny artysta, co nie oznacza, że każdy element jego twórczości jest nam bliski, bo nie wszystkie rzeczy, które on robi mi się podobają i to jest oczywiste, natomiast chapeau bas za to, że po prostu robi to, co chce robić i jest bardzo silny w tym, co robi. Z tego, co gdzieś czytałem, ostatnio zapragnął zostać saksofonistą. Daj mu Boże zdrowie. Może mu się to uda. Ja natomiast mam nadzieję, że on kiedyś jednak wróci do pisania tekstów, żeby nie tylko grać covery, albo śpiewać tłumaczenia piosenek jugosłowiańskich, tylko znów zacznie pisać swoje. Chciałbym - mówię teraz egoistycznie dla siebie i dla mojej rodziny - żeby znowu pisał takie piosenki, z jakich był kiedyś znany. Także wracając do twojego pytania, to jest to koleś, który nigdy nie ściemniał i który wszystko miał wypisane na twarzy. Wiesz... on nie jest osobą łatwą w obcowaniu i są ludzie, którzy go nie cierpią, ale mnie jest bliski i bardzo go cenię. Mam nadzieje, że będzie to fajne spotkanie, bo - tak jak mówiłem - nie widzieliśmy się już dawno.


- "Nasza wspólna płyta to naturalny owoc wieloletnich poszukiwań trójki dojrzałych artystów. Wszyscy trzej byliśmy stęsknieni za melodiami, których brakuje w tym, co robimy na co dzień". To twoje słowa o albumie Męska Muzyka. Ta płyta rzeczywiście jest całkowicie inna od tego, co wszyscy trzej robicie, a jednocześnie momentami można się w niej doszukać dancingowej nuty znanej z albumu Koledzy. Skąd czerpaliście inspiracje podczas tworzenia tego krążka i jak pracuje ci się twórczo z synami?

Wojciech Waglewski: Tak naprawdę, to ja chciałem nagrać drugą w życiu płytę osobistą typu Gra-żonie i z takim pomysłem szedłem do studia. Chciałem, żeby Piotrek Emadziak mi ją nagrał i wyprodukował i żeby Fisz zerknął na nią okiem człowieka, którego poczucie estetyki bardzo cenię. W międzyczasie zaczęło się jednak okazywać, że ich udział w tej płycie jest coraz bardziej znaczący i w trakcie nagrań jakoś tak doszliśmy do wniosku, że  może spróbujemy zrobić razem tę płytę, wręcz założyć zespół. I wtedy pierwszy raz Fiszu wziął w ogóle basówkę do ręki i coś tam napisał, Emadziak dokonał pewnej selekcji utworów, które przyniosłem i powolutku zaczął się tworzyć zespół i to było fantastyczne. Skąd inspiracje? To właśnie jest pytanie, bo był to taki okres, w którym oni zaczęli się mocno przysłuchiwać muzyce lat 60' i 70', którą ja akurat wtedy grałem. Ta umiejętność grania muzyki na żywo, a nie klejenia jej, nie samplowania, tylko zagrania w studiu na setkę bardzo - myślę - ich frapowała, a mnie z kolei interesowało ich spojrzenie na tę muzykę przez pryzmat technologii, przez pryzmat bardziej oszczędnego patrzenia na solówki, na coś wybujałego, co w tamtych latach panowało i myślę, że to było fajne połączenie, które spowodowało, że ta płyta była bardzo dużym sukcesem komercyjnym, co nas zupełnie zaskoczyło i co było podobne jak z płytą Koledzy, która pomimo, że powstała w trzy dni, była w ogóle jakimś mega ciosem.


Fisz w Poznaniu (Męskie Granie 2011) fot. Sławek Orwat
I to jest dla mnie taka nauka, którą mogę z własnego życia wyciągnąć, że im mniej się człowiek napina w pisaniu różnych rzeczy zwłaszcza prostych typu piosenki, tym jest lepszy efekt, bo jeśli nie widzi się i nie czuje tego wysiłku, to chyba jest to fajniejsze i tak powinno być. Skoro ma to być lżejsze, to musi to być też lekko nagrywane. Natomiast druga płyta z synami, to już była płyta zespołu z wymyśloną w zasadzie przez Fisza opowieścią, bo głównie ta opowieść zadecydowała o całej stronie literackiej tego przedsięwzięcia. Była to też płyta, na której znaliśmy już swoje umiejętności, wiedzieliśmy co kto umie i czego szuka. Także wracając do twojego pytania, te inspiracje biorą się z tego wszystkiego, co nas w muzyce interesowało począwszy od klasyki rocka, przez muzykę bluesową, której wtedy zaczęli - zdaje się - słuchać sporo. Od jakiegoś czasu jest taki fantastyczny boom klasyków rocka. Bob Dylan nagrywa świetne płyty, Nick Cave też nagrywa świetne płyty, Patty Smith gra fantastyczne koncerty. W czasach, kiedy zaczynałem grać muzykę rockową wydawało się, że muzyk po skończeniu 30-ki powinien dać sobie spokój z jej uprawianiem, natomiast w tej chwili nie tylko mnie, ale i moim synom wydaje się, że są to mistrzowie gatunku i to jest fajne, bo ja uważam, że ta muzyka musi się rozwijać w relacjach mistrz - uczeń, tak jak każda inna sztuka .


Wojciech Waglewski (fot. Zbigniew Warzyński)
- Cofnijmy się na moment do końcówki lat 90', kiedy to Jan Pospieszalski postanowił opuścić Voo Voo wybierając karierę medialną. To chyba jedna z najbarwniejszych postaci polskiego show businessu. Niewielu chyba pamięta, że był on przez jakiś czas nawet w składzie Czerwonych Gitar. Jak to wasze rozstanie wpłynęło na zespół i jak postrzegasz go jako dziennikarza?

Wojciech Waglewski: Wiesz co, on zajmuje się polityką, a ja uważam, że polityk to jest pojęcie pejoratywne. Mnie polityka brzydzi, a ludzi zajmujących się polityką nie lubię tym bardziej, że ona w wersji polskiej opiera się na konfliktowaniu. Mnie to - za przeproszeniem - wkurwia, że po tylu latach od odzyskania wolności w 1989 roku, do którego to momentu byliśmy totalnie podzieleni na komunistów i sympatyków komunistów oraz ludzi walczących, nagle okazało się, że kiedy udało się  większość tych podziałów zasypać, one powróciły z jeszcze większą ekspresją tylko i wyłącznie z powodu manipulowania i gmerania przez polityków w emocjach ludzi. W związku z tym nie podoba mi się to dziennikarstwo, jakie jest uprawiane przez ludzi zaangażowanych w to zarówno po jednej jak i po drugiej stronie, bo ja im nie dowierzam. Ja w tym nie widzę prawdy i widzę manipulację. Mi się dziennikarstwo nie podoba jako zawód, a polityk jest dla mnie kompletnie obcym sposobem myślenia, ale to jest jego wybór. Robi to, co chciał robić, robi to, co chce robić, a mi nie musi się to podobać.


- W roku 2007 z okazji koncertu Europejski Most - Granica 803 zagraliście na jednej scenie z ukraińskim zespołem Haydamaky. Rok później zawiązała się pomiędzy waszymi grupami współpraca, która zaowocowała wspólną płytą. "Jak dużo mamy do przejścia wielkich rzek - śpiewasz na niej wraz z i Ołeksandrem Jarmołą - Wiele spotkań już za nami i spotkamy się jeszcze raz, a każde z nich jak dynamit i co chwilę tyle zmienia w nas. Niby różnic miedzy nami wiele i budują między nami most. lecz muzyka wygra z tym, co dzieli, bo muzyka spotyka wszędzie ten sam los". Jak sądzisz, ile jeszcze trzeba będzie przejść "wielkich rzek" zanim pomiędzy naszymi narodami zbuduje się most pojednania? Jak po latach oceniasz ten jedyny w swoim rodzaju album?

fot. Damian Chrobak
Wojciech Waglewski: Wiesz co... strasznie dużo jest do przejścia. Może jednak zacznę od strony muzycznej. Muzycznie wspominam to fantastycznie. Graliśmy ten album parokrotnie w różnych wersjach i  parę koncertów było naprawdę fajnych. Początki były trudne, bo to jest trudny materiał do grania i zrobiony przez zupełnie inne osobowości. W międzyczasie tamten zespół zdążył się rozpaść, pokłócić i powołać się od nowa w zupełnie innym składzie i jeśli mówimy o przepaści, która zaczyna się tworzyć w Polsce pomiędzy politykami jednego i drugiego obozu, to tamta przepaść pomiędzy wschodnią i zachodnią Ukrainą jest nie do zasypania, a szanse na odzyskanie wolności jeszcze przez długi czas będą nie do odrobienia. Mam nadzieję, że my kiedyś z tego wyciągniemy wnioski, bo oni są sakramencko podzieleni i to widać, jakie ten komunizm ma wielkie macki i jak długo trzyma w ludziach tą sowiecką mentalność po jednej i po drugiej stronie. Ta mentalność nie szuka wroga tam, gdzie powinna, czyli nie gdzieś w manipulacji, która się tam dokonuje, bo przecież jest to totalnie zmanipulowany przez Rosję naród, tylko szuka wśród swoich najbliższych. I tu można doszukać się analogii do tego, co dzieje się w Polsce, czyli że z tego naszego konfliktu tak naprawdę najbardziej zadowoleni są właśnie Rosjanie i to jest bolesne, że my dokonujemy jakichś ruchów, które nie dość, że nam szkodzą, to jeszcze totalnie nas osłabiają. Przecież Ukraina jest dla nas dobrym przykładem na to, że oni trzykrotnie mieli szansę odbić się od tego dna i być samodzielnym, suwerennym dobrze rozwijającym się narodem, ale z powodów, o których mówię, nie udało im się tego zrobić i obyśmy - odpukać - w coś takiego kiedyś też nie wpadli.


- Jesteś twórcą Hymnu WOŚP nagranego przez Voo Voo wspólnie z Jafia Namuel. Jest to świetny, wpadający w ucho kawałek, który jest ważny także dla mnie. W przeszłości  trzykrotnie współorganizowałem na Wyspach WOŚP z udziałem tutejszych kapel undergroundowych. Jak spoglądasz na historię i jak postrzegasz przyszłość Wielkiej Orkiestry, wokół której w ostatnich latach pojawiło się w mediach wiele kontrowersyjnych opinii?

WOŚP Luton 2011 (fot. Sławek Orwat)
Wojciech Waglewski: Po pierwsze ta wersja z Jafią, która znasz, to jest jakaś kolejna wersja tej piosenki. Po drugie, te wątpliwości narosły w bardzo wąskim kręgu. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jest najbardziej kontrolowaną instytucją w Polsce. Żadna inna instytucja nie przeżywa takiej ilości kontroli i nie ma takiej ilości donosów, co nie jest zresztą niczym nowym, bo jak wiadomo lubimy wzajemnie na siebie donosić. Kiedyś nawet Amerykanie poinformowali, że nie ma takiego drugiego narodu na terenie USA, który napisałby na siebie aż tyle donosów. Po pierwsze na całe szczęście mamy niezawisły sąd i prokuraturę, która - gdyby coś było nie halo - byłaby pierwszą, która dobrałaby się Owsiakowi do tyłka. Po drugie od czasu do czasu bywam na festiwalu, na którym jest pół miliona ludzi, którzy nie mają żadnej wątpliwości, że spędzają fantastyczny czas. Mówię tu o tej stronie rozrywkowej. Po trzecie jestem na prawie wszystkich finałach WOŚP i te finały przynoszą coraz więcej pieniędzy. Wydaje mi się, że jedyny zarzut, który można by brać ewentualnie pod uwagę i który ma jakieś znamiona sensu jest taki, że Owsiak wyręcza państwo w czymś, czym powinna zajmować się władza, ale  na litość boską, ja teraz bywam w szpitalu dwa razy w tygodniu z racji wiekowych rodziców i bywałem też wcześniej, ponieważ pochowałem w tym roku mojego wielkiego przyjaciela Wojtka Przybylskiego, a wcześniej Stopkę. Możemy narzekać w Polsce na wiele rzeczy, ale zdecydowanie służba zdrowia to jest dramat.

WOŚP w Hull 2013 (fot. Sławek Orwat)
Jeśli ktokolwiek ma do czynienia ze szpitalem, jeśli ktokolwiek w tych szpitalach bywa, widzi ile tam jest urządzeń zakupionych przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i jeśli to przeliczy na ilość żyć, które te urządzenia prawdopodobnie uratowały, to moim zdaniem trzeba być kompletnym idiotą, żeby się czegoś czepiać, chyba że ma się dowód. Słyszę, że pojawił się jakiś zuch, który twierdzi, że widział, albo ma to i tamto, ale jeśli ma się dowód na jakąkolwiek ściemę, to z tym się idzie do prokuratury. Póki co - odpukać - ja nie zaglądam Jurkowi do talerza czy do portfela i nie mam zielonego pojęcia, jak jego praca wygląda na co dzień, ale Polska to nie jest kraj, w którym przez tyle lat utrzymałby się pod jakimś kloszem ochronnym ktoś, kto ściemnia. Tak więc ja nie widzę w ogóle problemu. Ci, którzy kwestionują sensowność Orkiestry czy podważają uczciwość Jurka, to są głosy bardzo głośne, ale kompletnie nieistotne. Małe psy najczęściej głośno szczekają. Jeśli jest się przy tym, jeśli się jest na finale, jeśli się gra koncerty u niego, jeśli się widzi ile on w to wkłada serducha, ile ludzi pociągnął za sobą i jaka to jest wartościowa część Polaków, która bierze w tym wszystkim udział, to te wszystkie odpryski, które czasami do mnie dochodzą, te rzekome wątpliwości są po prostu śmieszne. Jeśli ktoś ma coś na wątrobie, to nie ma problemu, może napisać donos, pójść na policję, przynieść dowód i jeśli jest to prawdziwe, to minuta osiem i Owsiaka nie ma i tym zakończyłbym wypowiedź na temat Jurka, żeby się dalej nie denerwować

.
 Ręce, które grają (fot. Zbigniew Warzyński)
fot. Damian Chrobak
- Tegoroczna płyta Voo Voo Placówka '44 to kolejny po Powstaniu Warszawskim Lao Che i Pannach Wyklętych Darka Malejonka patriotyczny krążek w polskiej dyskografii. Czym wasze spojrzenie na powstańczą martyrologię różni się od poprzednich i skąd według ciebie bierze się w Polakach tak bardzo zauważalny przypływ patriotyzmu? Historia uczy, że takie postawy najczęściej rodziły się w nas w momentach zagrożeń. Czyżbyśmy instynktownie wyczuwali jakieś niebezpieczeństwo? Skąd ostatnio aż tyle patriotyzmu w artystach?

Wojciech Waglewski: Skąd się wziął patriotyzm wśród artystów, to pytaj o to artystów. Ja, jako artysta którego wciągnąłeś w ten krąg artystów patriotycznych, mogę odpowiedzieć w taki sposób: Po pierwsze znowu  kamyczek do ogródka polityków. Patriotyzm stał się jednym z elementów walki politycznej, co mnie mówiąc delikatnie wkurza, ponieważ zdewaluował to pojęcie. Został nadużyty podobnie jak miłość, bohaterstwo, wiarygodność, szacunek. Coś takiego jak szacunek nie istnieje w Polsce. W tej chwili możesz skopać każdego. Każdy może skopać tyłek facetowi, który 10 lat siedział w więzieniu po to, żebyśmy mogli sobie teraz rozmawiać przez telefon, a ty żebyś mógł siedzieć w Londynie. Takiego faceta można teraz bezkarnie publicznie opluć. Te wszystkie pojęcia zostały totalnie zdewaluowane, totalnie zmanipulowane i dlatego ja nie lubię nazywania moich poczynań, czy dokonań jako dokonania patriotyczne, ponieważ ja uważam, że pora jest w Polsce na patriotyzm troszkę mądrzejszy niż wymachiwanie szabelką, przyznawanie się do martyrologi i mówienie o tym, jakim to było się bohaterem, a większość bohaterów stanu wojennego i bohaterów rzekomo walczących z komunizmem znam dobrze, bo jestem z tego rocznika, który pamięta, kto walczył, a kto nie walczył i znam parę osób, które powinny zamknąć mordę, mówiąc bardzo delikatnie, bo korzystali z komunizmu pełnymi garściami.


fot. Damian Chrobak

fot. Damian Chrobak
W związku z tym nadużywanie tego pojęcia jest rzeczywiście wkurzające. Spodziewałbym się, że polski patriotyzm będzie polegał na tym, że wreszcie będziemy dążyć do zjednoczenia, że wreszcie podamy sobie ręce i zaczniemy myśleć, bo najlepszym patriotyzmem jest wspólne życie w ramach kraju i w ramach narodu, którym jesteśmy, a nie nieustanne obwinianie się, pisanie na sienie donosów i rozwalanie tego, cośmy  w 1989 roku uzyskali, bo tę demokrację było strasznie trudno uzyskać, a można jednym ruchem stracić. I tak sobie wyobrażam ten patriotyzm, a nie przez układanie piosenek o Powstaniu i przyznawanie się do rzeczy, z którymi się do tej pory nie miało nic wspólnego. Natomiast żeby te ręce wyciągnąć kiedyś do siebie, trzeba bardzo dobrze znać historię i ta historia Powstania Warszawskiego jest historią pokazującą nam dwuznaczność postaw patriotycznych i to, jak trudno jest ten patriotyzm zdefiniować, bowiem pytanie, czy to Powstanie było potrzebne i czy trzeba było aż tylu ofiar wśród bardzo młodej inteligencji, żeby w sumie osiągnąć dosyć miałki efekt, jest pytaniem ważnym. Z drugiej strony być może jest tak, że ten zryw spowodował naszą inną pozycję w Europie. Tego nie wiem, od tego są historycy, ale jest to - myślę sobie - jedno z pytań, które warto zadawać i na które warto szukać odpowiedzi, bo warto jest wiedzieć, gdzie jesteśmy, na czym stoimy i warto uczyć się na błędach, bo z tym u nas jest najgorzej. Co dzieje się w ramach wyciągania takich rzeczy jak Powstanie Warszawskie? Oczywiście dzielimy się na obozy w tym na obóz ludzi, którzy twierdzą, że to był super zryw patriotyczny, w ogóle bomba i że to fantastycznie, że ludzie ginęli nie do końca wiedząc dlaczego i za co giną. Mam w rodzinie przyjaciela, który mając lat 11 bardzo niewiele wiedział, po co i dlaczego musiał nosić amunicję i brać w tym udział. Z drugiej strony są też i tacy, którzy uważają, że to było kompletnie bez sensu. Myślę, że prawda jest gdzieś pośrodku.


A wracając do płyty... Muzeum Powstania się do mnie zgłaszało już wcześniej. Ja nie lubię takich okolicznościowych historii i bardzo rzadko można mnie na czymś takim przyłapać. Niemniej jednak trzeba przyznać - wracając do tego zainteresowania Powstaniem - że to Muzeum w Warszawie odgrywa wielką rolę, a dyrektor Ołdakowski ma świetne pomysły i chce młodych ludzi zatrudnić do promowania historii Powstania. To Powstanie było szczególnym aktem, bo był to akt desperacji, w którym wzięło udział mnóstwo bardzo młodych ludzi i w którym straciliśmy mnóstwo inteligencji, artystów itd. W związku z tym do zrobienia takiej płyty przekonałem się dopiero wtedy, kiedy mój manager Paweł Walicki znalazł taki niezwykły twór, a mianowicie utwory napisane na konkurs ogłoszony w 1944 roku, czyli w ogniu walki, konkurs na wiersz o Powstaniu Warszawskim, w którym nagrodami były - pistolet maszynowy za I i II miejsce i wiązka granatów za III miejsce. W ogóle historia z kosmosu, że w czasie totalnej degrengolady, jakiejś niewyobrażalnej zadymy ludzie mają ochotę pisać poezję! No to jest kosmos. Po prostu wbiło mnie to w ziemię. W dodatku ta poezja nie jest za wesoła, bo tam nie jest tak, jakby nam się teraz wydawało.

fot. Damian Chrobak
Ona nie ma w sobie nic z ideologii, ona jest momentami nieporadna, ale ona zadaje bardzo dużo pytań. Ona jest taka, że właściwie nie wie momentami, po co to się wszystko dzieje, ale dzieje się i trzeba. Ona jest o tym, że trzeba ratować honor, ale jest też o tym, że właściwie z tego chyba nic nie będzie. Ona szamocze się między hasłowością i banałem, a bardzo prostymi emocjami. Ona miała niby dopingować, bo taki był cel tego konkursu, żeby ta poezja dopingowała do dalszej walki, niemniej jest tam parę takich wręcz apokaliptycznych obrazów, które mówiąc delikatnie raczej nie zachęcają. Mi się wydaje, że to w ogóle jest najlepsze, co można powiedzieć o Powstaniu, ponieważ tu nie ma wierszy pisanych później, o tym, co kiedyś było, czyli nie ma tak zwanej "dorobionej gęby" o tym. kto miał rację, a kto nie miał racji. To jest pisana na kolanie i pod gradem kul - żywa prawda i dziwie się, że na jej podstawie nie powstał jeszcze scenariusz filmowy, bo on byłby wart Oscara i mógłby być porywający. I pomyślałem sobie wtedy, że z wielu powodów dobrze byłoby zatrudnić do śpiewania ludzi, którzy są w wieku zbliżonym do autorów tej poezji. Pomyślałem tak między innymi z tak egoistycznego powodu, że jeśli tak bardzo młodzi ludzie jak 18-letnia Justyna Święs z Dumplingsów zaakceptują to, to znaczy, że jest to prawdziwe. Organek, Tomek Makowiecki, Basia Wrońska, Basia Derlak z Kontra Basi, czyli bardzo młodzi ludzie weszli w to z serduchem i ze świadomością, że to jest fajne. Także ja myślę, że było to fajne doświadczenie, bo już samo czytanie tych tekstów i samo uświadomienie sobie tej historii było niezwykle pouczające.


fot. Adam Pańczuk
- Nie potrafię w tym momencie nie odnieść się do tego, co przed chwilą powiedziałeś. Zadałem zresztą to pytanie nie tak dawno także Tomkowi Lipińskiemu. Czy tacy artyści jak wy, którzy mają chęć i odwagę wyrażania swoich poglądów, posiadają podobną moc sprawczą, jaką przed laty na Jamajce miał Bob Marley, kiedy w końcu pogodził ze sobą podzielony naród i pomógł mu wyjść z rozlewu krwi, do którego wtedy wielokrotnie przecież dochodziło? Tomek odpowiedział mi wtedy w sposób następujący: "Jestem już trochę tym zmęczony i za bardzo nie widzę siebie w roli zbawcy narodu. Jedyne co mogę w takiej sytuacji robić, to nawoływać ludzi do opamiętania się".

fot. Damian Chrobak
Wojciech Waglewski: Wiesz, myślę, że gdyby spojrzało się na historię Jamajki i na historię Polski, to wygląda to zupełnie inaczej. Wydaję mi się, że wśród polskich polityków przynajmniej niektórych panuje przekonanie o wartościach socjotechniki i że jest to z wyrachowaniem wykorzystywana manipulacja. Jamajka to był spontan. Spontaniczne nawet było to symboliczne podanie sobie rąk przez przywódców zwaśnionych stron, bo były to waśnie czysto emocjonalne. W Polsce natomiast politycy niestety działają z wyrachowaniem, kłamią w żywe oczy z jednej i z drugiej strony, wymyślają historie, które można od razu sprawdzić, kłamią wobec kilkudziesięciu tysięcy ludzi bez żadnych skrupułów po to, żeby wywołać nienawiść do innych ludzi i przyznają się wręcz do tego, że działając na złych emocjach, jeszcze bardziej mogą manipulować i dlatego to nie jest łatwe, bo tego, kto nie posługuje się w polityce emocjami, a posługuje się tylko i wyłącznie wyrachowaniem, nie jest się w stanie przekonać sztuką. Wiesz... to nie jest takie proste, bo nawet Kościół, który tak nas łączył w czasach Solidarności, w tej chwili pełni moim zdaniem bardzo złą rolę wypowiadając się po jednej stronie, przez co ludzie wychodząc z kościoła od razu plują na tych, co pod tym kościołem stoją i to nie jest fajne.


fot. Zbigniew Warzyński
fot. Damian Chrobak
Wracając do twojego pytania, myślę, że nie ma takiej osoby, ponieważ weź też pod uwagę, że muzyka nie ma dziś takiej siły, jaką miała w tamtych czasach i nawet jeśli Bono śpiewa dziś utwór o tragedii we Francji, to tak naprawdę nic się nie zmieni, bo to jest małe środowisko, natomiast gdyby działo się to 50 lat temu, miałoby to zupełnie inny charakter. Tak jak niemożliwy jest kolejny festiwal w Woodstock, bo powtórzenie tego festiwalu już nigdy by nie było tym samym, tak niemożliwy jest kolejny Marley i niemożliwe są czasy, w których muzyka miała charakter manifestu. W tej chwili muzyki słucha się weekendowo, w tej chwili ludzie na świecie i w Polsce rzadko słuchają muzyki na żywo w klubach, a raczej słuchają muzyki festiwalowo. Jeżdżą na festiwale i tam oglądają sobie 40 zespołów w ciągu trzech dni i są nasyceni. Kiedyś chodziło się codziennie do klubu, bo codziennie ktoś grał, a muzyka była formą komunikowania się z ludźmi, miała charakter bardzo bliski i coś dla tych ludzi znaczyła. W tej chwili cała muzyka jest traktowana tak, jak traktuje się muzykę popową. Fajnie jest się przy niej nakręcić, fajnie sobie przy niej poskakać, a potem w poniedziałek idzie się zapieprzać na kupno nowej komórki, nowych spodni i butów i tyle i tak to życie wygląda. Także nie wierzę w to nie tylko w Polsce. Nie wierzę, aby na świecie pojawił się jakiś artysta, który byłby w stanie zmienić tę całą agresję. Ten powrót agresji nie jest przecież cechą tylko polską w tej chwili. Ta agresja zaczyna kipieć powoli. To nie są czasy, w których muzyka ma coś do powiedzenia tym bardziej, że polityka ma w tej chwili trzy razy większą moc rażenia, niż w czasach Marleya. Ma Internet i wszechogarniającą mnóstwo ludzi telewizję, Wtedy telewizja nic nie znaczyła, a Internetu nie było. Internet inwigiluje dziś wszystkich na każdym kroku i fałszuje facebooki. Te papierowe fałszywki w stanie wojennym były niczym wobec tego, że dziś całe portale internetowe się fałszuje, podrabia i wysyła jakieś śmieci. Jakie to jest zupełnie inne pole rażenia, inne instrumenty, inna technika i inne połacie mózgu są atakowane, więc to se ne vrati, a o Marleyu należy zapomnieć.


Poznańska publiczność Voo Voo (Fot. Maciej Kaczyński © CK ZAMEK)
Prędzej mógłby dokonać czegoś takiego - gdyby chciał - właśnie taki społecznik jak Owsiak, ale taką naiwnością pozyskać można - nie wiem - 200 tysięcy ludzi, pół miliona, ale nie 38 milionów. Tego nie da się zrobić, bo tu trzeba by było wykorzystać techniki manipulacji, a tego nikt uczciwy nie chciałby robić i dlatego niestety nie jestem dobrej myśli, jeśli chodzi o rolę sztuki w pojednaniu ludzi, co więcej, ta sztuka jeszcze bardziej dziś konfliktuje, bo pojawią się poważne różnice estetyczne. Jesteśmy delikatnie mówiąc dosyć estetycznie rozchwiani i w związku z tym jest to bardzo trudne i nie tędy droga. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Momentami cieszę się, że jestem już stary i że specjalnie nie muszę o tym myśleć, ale mam dzieci i wnuki i są takie momenty, w których mnie to przeraża. Jedyne, co w tym wszystkim jest dobre to, że w przeciwieństwie do czasów, kiedy byłem młody, w tej chwili można mieć paszport i wyjechać sobie, gdzie się chce, bo wtedy nie można było wyjechać. Może nie jest to zbyt optymistyczna puenta, ale mam nadzieje, że kiedyś ktoś zwróci na to uwagę, bo poza politykami ja bardzo źle - i to jest delikatnie powiedziane - oceniam to, co robią media. Media zarabiają dziś kaskę na nienawiści, media zapraszają polityków, żeby była zadyma i tylko tacy politycy ich interesują. Politycy zresztą z tego korzystają i obrzucają się gównem, a im więcej jest tego gówna, tym media są bardziej zadowolone, bo jest większa oglądalność. No i co tu może jakiś Marley zrobić, skoro po prostu na tym zarabiają wszyscy - politycy, media, dziennikarze i tylko... naród się sypie.


fot. Damian Chrobak
- Ja dlatego was artystów o to pytam, bo - chcąc nie chcąc - wasz głos dociera jednak do wielu ludzi. Kazik powiedział mi niedawno tak: "Dla nich [polityków - przyp. autora] zawsze byliśmy grupą niepoważnych i niegroźnych trefnisiów. Ja bym w ogóle nie przeceniał siły sprawczej muzyki. Czasami nawet żartuję sobie, że znam tylko jedną piosenkę, która była siłą sprawczą, żeby zmienić system polityczny. Było to w Portugalii podczas Rewolucji Goździków w 1974 roku, kiedy to na sygnał piosenki Zeca Afonso - Grândola, Vila Morena... Dla wojska był to sygnał, aby iść i obalić dyktaturę następcy Salazara - Caetano. Oglądałem jakiś czas temu amerykańską biografię szefa FBI Edgara Hoovera. Jest tam taki wątek, w którym zaczyna mówić się o Dylanie, o tym, że się gdzieś tam plącze i że ma bardzo obrazoburcze piosenki. Zebrała się więc w siedzibie FBI narada, która miała zdecydować, co z nim zrobić. W końcu zapada decyzja, że jest to przecież tylko niepoważny piosenkarz i najlepiej zostawić go w spokoju. A były to przecież piosenki, które kreowały wtedy świadomość bardzo dużej rzeszy młodych ludzi. Myślę więc, że politycy nie są świadomi i nigdy nie będą świadomi. No cóż... nasza działalność ogranicza się jedynie do wykrzyczenia lub wyśpiewania  swojego gniewu jako reakcji na to, co się wokół nas dzieje". Ze słów Kazika wynika więc, że pomimo tego, że - jak to przed chwilą ująłeś - "muzyka nie ma dziś takiej siły, jaką miała w tamtych czasach", okazuje się, że i w tych lepszych dla muzyki czasach artystę, który o coś walczył słowem, nie traktowano "na salonach" zbyt poważnie. 


fot. Damian Chrobak
Wojciech Waglewski: No tak i ja się tu zgadzam. Umówmy się, że ten słynny pierwszy Woodstock miał mniej więcej rolę takiego katalizatora, jak u nas Jarociny. Po prostu pojechali sobie ludzie, pośpiewali, wyszumieli się, popalili sobie trawę, po czym się rozjechali do swoich zajęć. Hippisi wyrośli i przestali się buntować. To jest absolutnie prawda. Ja nie znam historii tej portugalskiej piosenki, o której opowiada Kazik, natomiast rzeczywiście nie przypominam sobie pieśni, która by za sobą coś poniosła. Marley działał jakby nie przy pomocy pieśni, ale przy pomocy pozycji, jaką miał na Jamajce w wyniku jakiejś tam działalności artystycznej, pozycji, która - umówmy się  - w muzyce reggae jest uświęcona, ponieważ jest tam ten kontakt z Bogiem i jest to muzyka głęboko religijna i obrzędowa. My takiej muzyki w ogóle nie mamy, a nasz stosunek do religii - zwłaszcza do Kościoła - jest zupełnie inny w Polsce dziś, niż jeszcze był 20 lat temu. Zespoły z grupy religijnych jakie robią Malejonek czy Litza, nie mają dziś zupełnie takiej nośności, bo jednak te piosenki, o których się mówi, że one coś znaczą w historii ludzkości, były jakby dopisaniem do czegoś, co już powstało. One powstały na bazie czegoś i były jakby komentarzem do tego, co się działo, a nie tworzyły czegoś nowego. Najpierw ktoś musiałby stworzyć jakiś grunt, który spowodowałby, że wokół tego gruntu pojawi się jakieś działanie artystyczne, a w Polsce - i to dotyczy wszystkich rządów - nie dość, że sztuka jest w bardzo głębokim poważaniu, to konkretnie ta sztuka do niczego nie jest im potrzebna, a na liście ludzi, którzy są rządom do czegokolwiek potrzebni, artyści są na miejscu ostatnim. 


fot. Adam Pańczuk
- Z tego, co sięgam pamięcią, to za mojego życia istniały chyba tylko trzy takie pieśni, które niosły za sobą jakąś siłę w okresie zniewolenia. "Przeżyj to sam" Lombardu, "Żeby Polska była Polską" Jana Pietrzaka i śpiewana w kościołach "Boże coś Polskę" z nielubianym przez komunistyczną władzę zakończeniem "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie". 

Wojciech Waglewski: No tak, tylko że, "Żeby Polska była Polską" nie była pieśnią, która zapoczątkowała jakiś ruch, tylko była to pieśń, która była wisienką na torcie tego ruchu. Była już przecież Solidarność i było już pozamiatane i dopiero wtedy powstała ta piosenka. Przecież to nie było tak, że ta pieśń spowodowała, że nagle ludzie wyszli na ulice - myślę tu o sile sprawczej - bo takich piosenek, które mówiły coś o tym, co dzieje się w Polsce i które były w Polsce znane, było dużo. Był Kaczmarski i jego "Mury", które runą i choć były to pieśni, które jakiś tam sentymentalny walor miały, to były to jednak tylko takie ozdobniki. 


fot. Adam Pańczuk
- A może po prostu my Polacy uwielbiamy się dzielić?

Wojciech Waglewski: Wiesz... historię mamy zbyt skomplikowaną, żeby to tak gładko poszło. Jesteśmy jednak też narodem, który - i tu jestem przekonany - w różnych zagrożeniach i momentach ważnych - i to mnie trzyma przy nadziei - jest w stanie naprawdę się zebrać, skonsolidować i zrobić coś wielkiego, bo przecież to myśmy tę Solidarność stworzyli. Mamy jednak też i takie coś, że im lepiej, tym gorzej, czyli że jak zbyt długo jest spokojnie, to ten spokój zaczyna nas wkurzać i powstają wtedy jakieś anse, a poza tym mamy bardzo duże zamiłowanie do tego, żeby obrabiać dupę najbliższym znajomym, zamiast zająć się czymś poważniejszym i że wolimy - i to wiem już z tych wszystkich emigracyjnych sytuacji - podstawiać sobie nogę, zamiast się konsolidować i sobie pomagać i pewnie ty też bardzo dobrze to znasz.



- Nie tylko doskonale to znam, ale zamyślam kiedyś nawet napisać o tym książkę. Nie będę chyba odkrywczy, jeśli powiem, że niejednokrotnie najbardziej nielubianym zwierzchnikiem polskiego imigranta jest inny Polak i pomimo nie zawsze szczerych zachowań tubylczej większości, angielski zwierzchnik - nie generalizując - nierzadko jest o wiele bardziej wyrozumiały dla polskiego pracownika niż jego rodak, którzy po zawodowym awansie dość często zapomina o istniejących latami więziach.

Wojciech Waglewski: No widzisz, to sam sobie już odpowiedziałeś na parę pytań. 

***
Autor wywiadu dziękuje następującym autorom i instytucjom za udostępnienie fotografii:

Centrum Kultury Zamek w Poznaniu oraz Damianowi Chrobakowi, Adamowi Pańczukowi, Maciejowi Kaczyńskiemu, Zbigniewowi Warzyńskiemu, Markowi Jamrozowi, Monice S. Jakubowskiej i Robertowi Lasce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz