piątek, 30 stycznia 2015

Antoni Malewski - Niestrudzony piewca Rock'n'Rolla

23-go stycznia 2015 roku w mieście legendarnego klubu "Non Stop" odbył się uroczysty finał VI Edycji konkursu "Wspomnienia Miłośników Rock'n'rolla". W dziedzinie "Publikacja Roku", Suplement do publikowanej od sierpnia ubiegłego roku na prowadzonym przeze mnie blogu Muzyczna Podróż - "Subiektywnej Historii Rock'n'Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" autorstwa Antoniego Malewskiego został uhonorowany II nagrodą! Jako autor bloga, pragnę z tej miłej okazji w imieniu własnym oraz Czytelników przekazać Szanownemu Laureatowi najserdeczniejsze gratulacje oraz życzenia zdrowia i dalszych sił do twórczej pracy.


W związku z coraz większym zainteresowaniem Czytelników mojego bloga muzycznymi wspomnieniami Antoniego, chciałbym dziś nieco przybliżyć historię i ideę tego jakże ważnego dla polskiej kultury muzycznej wydarzenia. Konkurs powstał w roku 2009 podobnie jak organizująca go Fundacja "Sopockie Korzenie". Celem tego twórczego współzawodnictwa jest zebranie jak największej ilości rekwizytów, artykułów, fotografii oraz książek i publikacji związanych z historią rock and rolla w Polsce, aby tę przebogatą spuściznę, która od dziesięcioleci spoczywa w domowych archiwach i ludzkich sercach ocalić od zapomnienia.


W zamyśle organizatorów całe to dziedzictwo rockandrollowej historii ma zostać w niedalekiej przyszłości przekazane w darze nowo powstającemu Muzeum Polskiego Rock'n'Rolla i Jazzu, które będzie nie tylko cennym źródłem informacji, lecz także zapisem towarzyszących pokoleniu pionierów przeżyć i emocji. Pierwsza Edycja konkursu odbyła się pod szyldem "Wspomnienia Rówieśników Rock'n'Rolla" ale już tytuł drugiej, do której po raz pierwszy przystąpił Antoni Malewski, został zmieniony na "Wspomnienia Miłośników Rock'n'Rolla", co znacznie poszerzyło formułę idei.


Sopot Grand Hotel (fot. z 1962 roku)
Począwszy od wspomnianej II edycji z roku 2010 poprzez lata 2011, 2012, 2013, 2014 aż do dnia dzisiejszego, publikacje Antoniego Malewskiego nieprzerwanie biorą udział w charakterze prac konkursowych. Pozwolę sobie przytoczyć kolejno wszystkie dotychczasowe konkursowe pozycje tomaszowskiego pasjonata - "Moje miasto w rock'n'rollowym widzie" (II nagroda - 2010), "A jednak Rock'n'Roll", "Rodzina Literacka '62" jako tomaszowski Tryptyk, "Marek Karewicz - Złoty Fryderyk w Tomaszowie Maz","Subiektywna Historia Rock&Rolla w Tomaszowie" (III nagroda - 2013) oraz ostatnia pozycja "Subiektywna Historia Rock'n'Rolla w Tomaszowie" (II nagroda - 2014). Pozostałe publikacje biorące udział w konkursie doczekały się zaszczytnego wyróżnienia. Uroczystości VI Edycji konkursu odbyły się 23-go stycznia 2015 roku w sopockim Klubie Muzycznym SCENA znajdującym się tuż za atrakcyjnie położonym wzdłuż nadmorskiej plaży Grand Hotelem. Po zakończeniu części konkursowej uroczystość koncertem solowym ozdobił Marek Piekarczyk.



Antoni Malewski - pierwszy z prawej
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dnia dzisiejszego. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin "rock’n’roll". Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - korespondenta PAP w USA, jeszcze bardziej zwiększyła – jak sam wspomina - nimb tajemniczości ukochanego stylu. Starszy o 3 lata brat nocami słuchał muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając Antoniego w proceder, który - jak się okazało - zaważył na jego życiu.

Antoni Malewski - drugi z lewej
Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” koncercie pierwszego polskiego rock’n’rollowego zespołu Rhythm and Blues Franciszka Walickiego, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Rok później w tym samym kinie obejrzał angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i od tej chwili w życiu piętnastoletniego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla...” jest głęboko przekonany, że to właśnie rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm.

Antoni Malewski - pierwszy z prawej
Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się być wakacje roku 1960, podczas których poznał właściciela ogromnej ilości amerykańskich płyt Wojtka "Szymona" Szymańskiego. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem do Sopotu - miasta magicznego "Non Stopu". Tuż po powrocie z Wybrzeża młodzi tomaszowianie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, na terenie którego istniała kawiarnia "Literacka" i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Pomimo, że oficjalne stanowisko I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej", na prośbę dwóch szalonych entuzjastów, dyrektor zezwolił na imprezy taneczne, o których wieść rozeszła się lotem błyskawicy po całej Polsce, przyciągając w szybkim czasie niezliczone rzesze spragnionej zabawy i namiastki zachodniej wolności młodzieży .

W tym uroczystym momencie, nie odmówię sobie na koniec kilku osobistych refleksji. Drogi Antku, dzięki Twojej książce Muzyczna Podróż staje się ważnym źródłem wiedzy na temat "tamtych czasów". Przeglądając Twoje zdjęcia i wspominając przeróżne fragmenty Twojej historii, często czuję się jakbym był w środku tych wszystkich wydarzeń i dotykał kawałka niezwykle ważnych dziejów Polski. Działaliście w trudnych i jakże często nieprzyjaznych politycznie warunkach.

Tym bardziej pragnę dziś przekazać Tobie, Wojtkowi "Szymonowi" i wszystkim bohaterom Twojej książki wyrazy szacunku. To co wówczas robiliście - każdy na swój sposób - było jak pozytywistyczna praca u podstaw. Byliście niczym "Siłaczki" i "Judymowie", których pasję i wysiłek moje pokolenie dostało w darze jako "grunt" pod rockową rewolucję 1980-1982. Obecna generacja dwudziestolatków nie posiada o Waszej pionierskiej epoce pełnej wiedzy. Dlatego pamięć o tych czasach należy na wszelkie sposoby przekazywać. TU NIE TYLKO O TOMASZÓW IDZIE! Twoje dzieło, to POMNIK EPOKI, to uratowany od zapomnienia kawałek niezwykłej historii POKOLENIA które ogromnie ukochało WOLNOŚĆ. Zanim powstała muzyka, którą moje pokolenia nazwało rockiem, działali ludzie, dzięki którym możemy dziś słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Twoja Historia tylko pozornie dotyczy dziejów jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis przeżyć całego pokolenia. Tomaszowska Saga to szczególny dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – jeszcze się nie zakończyła. Zbliżamy się – czego także jestem pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co zrobimy w najbliższym czasie, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży...

30 i 31 stycznia w Toruniu gra Afryka!


wtorek, 27 stycznia 2015

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 23 - Oszołomstwo czy miłość?

Niestrudzeni Fani "Margie" w uroczym towarzystwie
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj   Część 22 tutaj Część 90 tutaj


UWAGA!!!
  
W piątek 23-go stycznia 2015 w Sopocie odbył się finał VI Edycji konkursu Wspomnienia Miłośników Rock'n'rolla, gdzie Suplement do Subiektywnej Historii R&R Antoniego Malewskiego zdobył w dziedzinie Publikacja Roku II nagrodę! Jako autor bloga, na łamach którego publikowana jest ta wspaniała tomaszowska Saga autorstwa szacownego Laureata, pragnę Antkowi w imieniu własnym oraz wszystkich Jego oddanych Czytelników serdecznie pogratulować właśnie przy okazji odcinka noszącego tytuł "Oszołomstwo czy miłość". Antku Drogi, nazwij to jak chcesz, bo swego czasu uległem podobnemu zjawisku jak Ty i jako muzyczny oszołom lub jak kto woli miłośnik, rozumiem Cię doskonale i łączę się z Tobą w tej nieuleczalnej chorobie zwanej muzycznym uzależnieniem :-) Jako dwulatek stałem oparty o załączone na poniższym obrazku urządzenie "Rafena" produkcji NRD i konsekwentnie zdzierałem single Czerwono i Niebiesko Czarnych, dzięki czemu bigbit mnie nie ominął, choć - nie będę ukrywał - ogromnie żałuję, że nie było mi dane przeżywać tego wszystkiego będąc znacznie bardziej świadomym "powagi zaistniałej sytuacji", co Tobie Antku i Twojemu Przyjacielowi "Szymonowi" szczęśliwie się udało i czego wam serdecznie gratuluje. A tak na marginesie, dość szybko policzyłem sobie ile miałeś wtedy lat, gdy postanowiłeś udać się w podróż do pewnej grającej szafy i cokolwiek o tym "wyczynie" mogło sobie wtedy pomyśleć Twoje otoczenie, to bardzo dobrze wiesz, żę....









Wojtek "Szymon" - sprawca zamieszania
Był rok 1963, jesień. Wojtek Szymon studiował w Warszawie i tam zamieszkał na Saskiej Kępie u rodziny przy ulicy Walecznych. Skończyły się seanse muzyczne na chacie przy Placu Kościuszki 17. Choć muzycznie nie byliśmy osłabieni, każdy z uczestników tych seansów posiadał w domowej dyskografii jakieś ebonitowe krążki, magnetofonowe szpule czy plastiki muzyczne, na których zapisany był cały rock’n’rollowy arsenał. Na weekendy, może nie wszystkie, Wojtek przyjeżdżał i zawsze przywoził z sobą płytową nowość. Teraz dopiero odczuwaliśmy, czym dla nas jest dom przy Placu Kościuszki 17, okres wojtkowego niebytu w mieście był tego największym dowodem, nagą prawdą. Pewnej soboty dotarliśmy wieczorem z Andrzejem Tokarskim do Szymona (przybył ze stolicy na weekend), w pokoju zastaliśmy sporą grupę kolegów, również tak jak my spragnionych rock’n’rollowej atmosfery.  Kiedy otworzyliśmy drzwi i pokonywaliśmy próg pomieszczenia, rzucił nas na kolana niesamowity odgłos utworu Margie w wykonaniu ukochanego Fatsa. Już przy pierwszych taktach, po pierwszym refrenie, kiedy wchodzi niesamowicie brzmiący saksofon, cały byłem grogi.

 Wojtek przywiózł z Warszawy pożyczonego od kuzyna singla Fatsa Domino z tym właśnie przebojem. Muszę powiedzieć, że w Margie zakochałem się od pierwszego wejrzenia (czyt. posłuchania). Cały wieczór puszczaliśmy tylko ten utwór, nie byliśmy osamotnieni, wszyscy obecni w pokoju odczuwali podobną potrzebę słuchania, tylko Margie. W rock’n’rollowej dyskusji, Szymon zakomunikował nam, że na warszawskiej Starówce, w kawiarni/restauracji Kamienne Schodki zainstalowano grającą szafę, w której znajdują się same hiciory wśród nich jest właśnie singiel Fatsa Domino, Margie. Późnym wieczorem, kiedy wracaliśmy z Andrzejem Tokarskim do domu, do Starzyc, nasze głowy zaprzątał zasłyszany u Szymona przebój.


Szliśmy w milczeniu pokonując oświetloną kiepsko ulicę Warszawską, całkowicie oszołomieni zasłyszanym hitem. Nie byliśmy w stanie sobie wytłumaczyć dlaczego? Przecież w naszym życiu niejeden utwór był duchowym dla nas pokarmem i do takich emocji nie dochodziło. Fats zadziałał na naszą duszę, wyobraźnię jak narkotyk. Choć rozmowa nam się nie kleiła, to jednak Andrzej wydobył z siebie bardzo ważną myśl, - Tolek, tak jak ty, ja również mam mętlik w głowie, pomyślałem, że można byłoby, któregoś weekendu odwiedzić Szymona w Warszawie. Poszlibyśmy na Starówkę i „na żywo” moglibyśmy cały dzień słuchać Margie. Szybko zripostowałem słowa Andrzeja, - Tak Andrzej, zaskoczyłeś mnie pomysłem, choć jest fantastyczny, tylko jak wiesz potrzebne jest nam sporo „kapuchy”. Jak ją zdobyć?

Już od poniedziałku podjęliśmy akcję poszukiwania surowców wtórnych. Przeczesałem komórkę, nie tylko swoją, również sąsiadów, znalazłem kilkanaście przykurzonych butelek, sporo metalowego złomu oraz przeróżnych, ubraniowych szmat. Andrzej na swoim podwórku czynił to samo, gdy spotkaliśmy się wieczorem (mieszkaliśmy w pobliżu na przysłowiowy rzut beretem, ja w narożniku ulic Warszawska/Zawadzka a Andrzej po drugiej stronie Warszawskiej, pierwsza biała kamienica przy Głównej 2/4), uznaliśmy, że Warszawa musi być nasza.

Wojtek "Szymon" Szymański
Po lekcjach przez okres dwóch/trzech tygodni trwała szmaciano, butelkowo, złomowa akcja. Przeszukaliśmy wiele starzyckich podwórek, placów, nieużytków w czym pomagali nam koledzy z dzielnicy (Marian Kot, Zbyszek Trachta, Andrzej Matysiak). Punkt skupu surowców wtórnych, opakowań szklanych mieścił się przy Głównej vis a vis posesji, w której mieszkał Andrzej Tokarski. Po sprzedaży towaru uzbieraliśmy sporą sumę pieniędzy, dziś nie pamiętam dokładnie tej kwoty, ale była wystarczająca, w przedziale 350/400 złotych. Suma ta, gwarantowała i zabezpieczała (wg naszych wyliczeń) bez przeszkód rock’n’rollową eskapadę do stolicy. Przyjechaliśmy do Warszawy pociągiem, w piątek wieczorem. Wojtek Szymon oczekiwał nas na Dworcu Głównym. Wiedzieliśmy, że noclegu nam nie załatwi. Mieszkał u ciotki. Pozostała nam na nocleg dworcowa poczekalnia. Udaliśmy się do popularnej w tamtych latach, pijalni piwa Baryłeczka, przy ulicy Marszałkowskiej. Przy piwie i żółtym serze (podawano do kufla różne gatunki sera w kalkulowane w cenę piwa) konsumując (żółtym serem rozwiązaliśmy problem kolacji) i gawędząc, zabijaliśmy czas do sobotniego poranka, który miał być dla nas wydarzeniem szczególnym, spotkaniem przy grającej szafie (nigdy tego urządzenia fizycznie nie widziałem) z Fatsem Domino

Noc na Dworcu Głównym mieliśmy koszmarną, bez przerwy nachodziły nas patrole MO, SOK, ORMO. Kontrolowały oczekujących (śpiących na ławkach bezdomnych czy nocnych łazików) na pociąg pasażerów. Takie to były czasy. Tej nocy dwa, a może trzy razy nas sprawdzano. Na szczęście mieliśmy wykupione bilety powrotne, co prawda na niedzielę, ale na daty nie zwrócono szczególnej uwagi. Około 6.00 rano toaleta w dworcowej WC (przemycie twarzy) oraz śniadanko w pobliskim barze mlecznym (bułka, masło, gorące mleko). Śniadanko było cienkie, szkoda było nam wydawać pieniądze na droższe, bardziej treściwe posiłki. Gotówka była przeznaczona na inne wydatki, miały zapełniać, karmić kieszenie, grającej szafy. W cieple baru mlecznego spędziliśmy troszkę porannego czasu (więcej niż godzinę), by około 8.30 wyruszyć, kierunek Starówka.

Po drodze rozmieniliśmy kilka banknotów na pięciozłotówki, by mieć monety na napełnianie kieszeni szafy grającej. W narożniku Starego Rynku, tuż przy ulicy Kamienne Schodki gdzie mieściła się kawiarnia o tej samej nazwie (lokal otwierano o 9.30), oczekiwał nas wcześniej umówiony, Wojtek Szymon. Kiedy stanęliśmy przed lokalem, był już czynny, Wojtek ze swoim warszawskim kolegą, czekał na nas obok restauracji. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy tylko otworzyliśmy stare, ciężkie, średniowieczne drzwi do lokalu, jeszcze nie przekroczyliśmy progu, a tu z wnętrza dobiegał głos Fatsa w oczekiwanym przez nas utworze Margie. Ładnie nas Fats przywitał – rzekł do mnie Andrzej – tak jakby się spodziewał naszego przyjazdu. Utwór ten był aktualnie na topie światowych list przebojów
i przychodząca tu młodzież, tak jak my, znalazła się tu by słuchając przeboju Domino, przeżywać to samo co my. Pomimo wczesnego przedpołudnia, z trudem znaleźliśmy wolny stolik. Nie spodziewałem się o tej porze dnia takiej frekwencji. Była dopiero godzina 10.00 rano. Pierwsze co uczyniliśmy po zabazowaniu, to doszliśmy do grającego mebla, wyszukaliśmy w spisie numer utworu, Margie i wrzucaliśmy kolejno po kilka monet, raz ja raz Andrzej, w kieszeń grającej szafy. Za każdym razem przyciskając guzik WŁĄCZ, który zapewniał nas, że uruchomiliśmy właściwą płytę, utwór. Taki zabieg robiliśmy tego dnia wielokrotnie, siedząc w Kamiennych Schodkach aż do zamknięcia lokalu. Ponieważ planowaliśmy nazajutrz w niedzielę, powtórzyć muzyczny seans na warszawskiej Starówce, zaczęliśmy ograniczać do minimum naszą rozrzutnośćm by mieć do dyspozycji trochę monet na jutrzejsze karmienie grającego mebla.


Nie było takiej osoby, która przybywając do Kamiennych Schodek, przynajmniej raz nie wrzuciła monety w kieszeń szafy, ze wskazaniem na super hit. Mogę powiedzieć, że cały dzień naszego pobytu w lokalu był pod znakiem Fatsa Domino. Na palcach jednej ręki można było wyliczyć inne utwory rozchodzące się z głośników szafy grającej. Kolega Wojtka, Marek, włączył nam utwór, którego wcześniej nie słyszałem, a stał się dla mnie wielkim przebojem, był to cudowny The Lion Sleeps Tonight w wykonaniu zespołu The Tokens. Do dziś słucham tego utworu z wielką przyjemnością, który tak jak Margie przypomina mi warszawską Starówkę i pobyt w Kamiennych Schodkach. Jeszcze ktoś dwukrotnie tę piosenkę powtórzył. Głos w Margie naszego idola rozchodził się po całej kubaturze dwuizbowych pomieszczeń w lokalu, przeszywając na wskroś niejedną, zasłuchaną, młodą duszę. Bardzo szybko zleciała nam sobota na warszawskiej starówce. Nie zauważyliśmy jak kelnerka zakomunikowała nam, że czas kończyć muzyczne biesiadowanie wypowiadając, niezbyt przyjemne dla nas słowa, - Zamykamy lokal. Jeszcze raz tej jesieni przyjechaliśmy z Andrzejem na warszawską Starówkę by ponownie spotkać się z ukochanym przez nas utworem Fatsa Domino, Margie.


W październikową niedzielę 2008 roku pojechałem z przyjaciółmi ze Stowarzyszenia ALA na wycieczkę do Warszawy. Głównym celem tego wyjazdu było zwiedzanie nowo powstałego, dzięki przyszłemu prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu (pomysł z powstaniem muzeum zrodził się kiedy był Prezydentem Warszawy), Muzeum Powstania Warszawskiego. Po wyjściu z muzeum mieliśmy co najmniej trzy godziny czasu wolnego, więc z grupą kolegów - Jacek Buczyński, Rysiek Gawarzyński, Bożena Dulas i ja – udaliśmy się z placu pod Grobem Nieznanego Żołnierza (w okolicach grobu zaparkowaliśmy autokar) na warszawską Starówkę.

Bogusław Wyrobek
Kiedy znaleźliśmy się na Rynku Głównym starówki, Bożena pierwsza dostrzegła szyld lokalu, Kamienne Schodki, przypomniał mi się okres młodości, jak z Andrzejem Tokarskim, dokładnie 45 lat temu, oszołomieni utworem Margie Fatsa Domino, przyjeżdżaliśmy, by wysłuchać tego hitu, ponad 100 kilometrów od domu, tym samym wyrażaliśmy swoją miłość do Fatsa. Kiedy pokonywałem z Bożeną próg lokalu (Jacek z Ryśkiem udali się na dalsze zwiedzanie średniowiecznych zabytków Warszawy), nogi drżały mi jak jesienią 1963 roku. Wierzchnie okrycia przyjęła nam bardzo sympatyczna, dystyngowana pani szatniarka wzbudzając w nas uczucia przyjaźni. Dwa pomieszczenia kawiarni były identyczne jak w tamtych latach, był tylko inny wystrój wnętrza, bufet w tym samym miejscu, nie było tylko stojącej obok bufetu grającej szafy. W pierwszym pomieszczeniu, w którym usiedliśmy, dwie starsze panie spożywały ciasto firmowe (jabłecznik na gorąco) przepijając gorącą herbatą, w drugim pomieszczeniu vis a vis mojego wzroku siedziało młode małżeństwo z trojgiem dzieci spożywając obiad (była to akuratnie pora obiadowa).

Franciszek Walicki
Zamówiliśmy ten sam zestaw co starsze panie, jabłecznik na gorąco, zamiast herbaty, kawę. W czasie konsumpcji opowiadałem Bożenie o wydarzeniach w tym lokalu sprzed blisko pół wieku. Kawiarnia była praktycznie pusta tak, że mój głos (mam silny jego tembr) był słyszalny nie tylko w pomieszczeniu, w którym spożywaliśmy ciasto ale również w bufecie i szatni. W trakcie opowiadania, zareagowała w pewnym momencie szatniarka - Proszę pana, ja jestem warszawianką, jak byłam młoda, kawiarnia Kamienne Schodki była moim drugim domem. Przychodziłam ze swoim towarzystwem, tu poznałam mojego, nieżyjącego dziś męża. Utwór, o którym pan mówi, „Margie”, przyciągał tu całą Warszawę. Ja również wielokrotnie w kieszeń szafy wrzucałam monetę by usłyszeć ten przebój. W tym lokalu spędziłam całą, swoją młodość. Dzisiaj posiadając komunistyczną emeryturę nie jestem w stanie, będąc samotną kobietą, utrzymać się przy życiu, dlatego dorabiam jako szatniarka. Na szczęście pracuję w lokalu, który kocham.

Wojtek Gąssowski
Przychodzili tu wówczas, mój kolega Wojtek Gąssowski, Marek Zarzycki, Irena Santor, bywał też Bogusław Wyrobek jak i sam pan Franciszek Walicki.Wzruszyłem się do łez, kiedy odbieraliśmy wierzchnie odzienia, jeszcze przez kilka minut rozmawiając z panią szatniarką, przywoływaliśmy tamte, wspaniałe czasy. Gdy wspominam wycieczkę, która oprócz przywrócenia patriotycznej pamięci, przysporzyła mi również dużo wspomnień i wzruszeń z lat młodości. Dziś kiedy przybliżam, swoim bliskim i znajomym wyjazdy, muzyczne eskapady do Kamiennych Schodek w celu wysłuchania małego krążka, zauważam drwiące uśmieszki, zręcznie ukrywające określenie OSZOŁOM. Nie wysilam się zbytnio by niedowiarkom usprawiedliwiać swoje postępowanie, że tak mogła wyglądać, najszlachetniejsza, bezinteresowna MIŁOŚĆ. Bo nikt nie zdaje sobie sprawy, że przeżyte doznania były dla mnie czymś najpiękniejszym w życiu, że choć w wierszu u Adama Asnyka przeżytych kształtów, żaden cud nie wróci do istnienia, u mnie jest odwrotnie, wspomnienia wróciły, dlatego zabieram je z sobą na wieczność. Bo są moje, tylko moje.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

26-go stycznia w Toruniu zagra The Vibrators. Zaprasza HRP Pamela

W poniedziałek 26.01.2015 w Hard Rock Pubie Pamela kolejny raz zagra The Vibrators. Zespół jest jednym z nielicznych reprezentantów pierwszej fali brytyjskiego punk rocka, który nadal regularnie koncertuje i nagrywa płyty. W Toruniu zagrają w ramach trasy promującej ich najnowszy album Punk Mania -Back to The Roots. Londyńczyków poprzedzi występ łódzkiej grupy The Hooch. Start godz. 19.00. Wstęp wolny.

Kariera The Vibrators rozpoczęła się w 1976 roku gdy gitarzysta i wokalista Ian „Knox” Carnochan, basista Pat Collier, gitarzysta John Ellis oraz perkusista Eddie postanowili wspólnie założyć zespół w lutym 1976 roku. Swój pierwszy koncert zagrali u boku The Stranglers w Hornsey Art. College w północnym Londynie. Następnie supportowali Sex Pistols w 100 Club i byli jedną z grup, która zagrała na legendarnym już 100 Club Punk Rock Festival. 
Fot. Agata Jankowska
Za namową gitarzysty Chrisa Speddinga, z którym The Vibrators grał wspólne koncerty, firma RAK podpisała kontrakt zespołem. Jego efektem było wydanie debiutanckiego singla „We Vibrate” w listopadzie 1976 roku (był to jeden z pierwszych singli punkowych jaki się wówczas ukazał na rynku). Później The Vibrators podpisali kontrakt z wytwórnią Epic Records, która wkrótce potem wydała klasyczny singiel „Baby Baby” a nieco później pierwszy album The Vibrators Pure Mania, który przez pięć tygodni utrzymywał się na angielskiej liście przebojów na 49 pozycji. W kwietniu 1978 roku ukazał się drugi album grupy V2 i zdobył 33 pozycję na angielskiej liście. Do dzisiaj jest on uważany za jeden z najlepszych albumów The Vibrators. 
Fot. Agata Jankowska
W różnym składzie zespół wydawał kolejne płyty: Alaska 127, Fifth Amendment Vibrators Live, Recharged oraz Meltdown. Zespół przez cały czas regularnie koncertował . W latach 90-tych ukazały się następujące albumy The Vibrators: Vicious Circle, Volume Ten (1990), The Power Of Money (1993), Hunting For You (1994), Unpunked (1996), Frecn Lessons With Correction (1997), Buzzin (1999), Noise Boys (2000), Energize (2002), Punk The Early Years (2006), Garage Punk (2009), Pure Punk (2009), Under The Radar  (2009), On The Guest List (2013),Punk Mania -Back to The Roots (2014) .

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 22 - Chłopak z Rolandówki

Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj Część 90 tutaj



W mojej pierwszej publikacji "Moje miasto w rock’n’rollowym widzie", jeden z rozdziałów, "Chłopaki z Rolandówki" poświęciłem moim przedwcześnie zmarłym dwóm przyjaciołom z tak zwanej paczki, Alkowi Ciotusze i Andrzejowi Kuźmierczykowi. Do końca ostatnich dni ich życia utrzymywaliśmy przyjacielskie relacje, kontaktując się z sobą na wspólnych dancingach, imieninach, urodzinach, na sportowych zawodach w nożną czy siatkówkę, czy na męskich spotkaniach w tomaszowskich kawiarniach, restauracjach. Obaj wywodzili się z krańcowej dzielnicy Tomaszowa, Rolandówka. W tej części Historii chciałem poświęcić miejsce jednemu z nich, Andrzejowi Kuźmierczykowi.


Andrzej Kuźmierczyk (1946 – 1995) – był moim najbliższym kolegą, przyjacielem jak to się kolokwialnie mówi, na śmierć i życie. Poznaliśmy się mając po 13/14 lat i od pierwszych dni poznania, poczułem do niego coś, co czas zdefiniował nadając temu zjawisku termin przyjaźń. Od początku naszego poznania się nadawaliśmy na tej samej fali. Andrzeja poznałem przez Reńka Szczepanika (przebywali razem w Karpaczu na zimowisku), wcześniej poznałem się z Reńkiem i jego kuzynem Waldkiem Kondejewskim, na wspólnej koloniiw Teofilowie. W ten sposób wszyscy staliśmy się kolegami. Wspólne, częste nasze spotkania przerodziły się w przyjaźń, choć chodziliśmy do różnych szkół i mieszkaliśmy w różnych dzielnicach miasta. Reniek z Waldkiem pochodzili z Placu Kościuszki, Andrzej -  jak wcześniej wspomniałem - z Rolandówki a ja z drugiego końca miasta, ze Starzyc. Czas pokazał, że pochodzenie z różnych, dzielnicowych środowisk nie miało większego znaczenia w naszych przyjaznych relacjach, a więc przeciwnie, scementowało je.

Tomaszowska Rolandówka


Kiedy go poznałem nazywany był przez znajomych, bliskich kolegów, Flegmą. Ten pseudonim gdy się do niego zwracano w ten sposób, nie wprowadzał Andrzeja w zdenerwowanie. Zwrot Flegma stał się normalnością. Nie dociekałem jego genezy, więc i ja przystosowałem się do innych kolegów zwracając się do niego tym terminem. Andrzej był bardzo muzykalny, po ukończeniu szkoły podstawowej chodził przez dwa lata do Liceum Pedagogicznego (istniało w dzisiejszym Technikum Samochodowym), choć nie ukończył tej szkoły to obowiązkowe lekcje muzyki, gry na skrzypcach pozostawiły na nim pozytywny, trwały ślad. Gdziekolwiek naszą grupą chłopaków zatrzymywaliśmy się, czy to na parkowej ławce, czy na poczekalni kina, w restauracjach, Andrzej zawsze nucił dowolną, zasłyszaną melodię wybijając przy tym jej rytmy, nawet gdy były bardzo skomplikowane. Miał szczególny dar interpretacji każdej melodii, posiadał jazzowe, improwizacyjne predyspozycje. Nawet archaiczny przebój z epoki naszych ojców, dziadków, "Wio koniku", w jego interpretacji stawał się hitem.


Rolandówka
Naszą paczką kolegów i koleżanek chodziliśmy na wspólne prywatki. Każdą wolną chatę w weekendową sobotę u kogoś z naszej sekcji przyjaciół, wykorzystywaliśmy na domowe tańce. Pamiętam jedną z nich na chacie u Szymona, jak w trakcie rock’n’rollowych szaleństw na jakiś czas wyłączono prąd. Andrzej natychmiast zasiadł przy stole, dokańczał przerwany brakiem energii elektrycznej utwór (pamiętam był to Crazy Arms Jerry Lee Lewisa), nucąc melodie wybijał dłońmi rytmy na blacie stołu. Tańczące pary, nie schodząc z domowego parkietu, kontynuowały rozpoczęte kołatanie. Po zakończonym Crazy Arms zaśpiewał słynne So Long Fatsa, tak bardzo sugestywnie, nie odbiegające od oryginału, że gdy w trakcie tego slow migdałowego przeboju, elektrownia włączyła światło, to u tańczących wystąpiła nutka niezadowolenia, rozczarowania. Wszyscy tańczący pragnęli andrzejowej kontynuacji.


Prawdziwy rozwój Andrzeja talentu nastąpił, kiedy zaczął przychodzić na muzyczne seanse do Wojtka Szymona. Był charakterystyczną ozdobą naszych spotkań. Pamiętam dzień, w którym Flegma po raz pierwszy usłyszał utwór Blueberry Hill w wykonaniu Fatsa Domino. Od tego momentu oszalał na punkcie Fatsa Domino, stał się jego wielkim fanem. Każdy utwór w wykonaniu niekorowanego króla rhythm and bluesa dla Andrzeja stawał się przebojem i automatycznie przetwarzał go we własne interpretacje. Pozwolę sobie wymienić niektóre z tych utworów: It Keeps Rainin’, Jamabalaya, So Long, Good Hearted Man czy You Cheatin’ Heart. Kiedy Andrzej został członkiem zespołu Andrzeja Dąbrowskiego, który działał w Klubie ZMS, utwory te wypełniały jego repertuar.


Andrzej Kłosiński (trzeci z lewej), Andrzej Kuźmierczyk (tyłem) i Antoni Malewski (pierwszy z prawej) z archiwum Cezarego Francke.
Do historii dzielnicy Rolandówka, przeszły Andrzeja Flegmy imieniny (wypadały w dniu 16 maja), w których z przyjaciółmi niejednokrotnie bywałem. Oprócz nas, kolegów z paczki uczestniczyli członkowie rodziny; siostra Dzidka z mężem Lucjanem, Rysiek Kumen bratanek Andrzeja z małżonką Elą, kuzyn Andrzej Kłosiński (jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii miasta) i dużo starszy brat Witek, ojciec Kumena. Stół imieninowy zawsze był suto zastawiony najwspanialszymi potrawami przygotowanymi przez mamę Andrzeja czy samego solenizanta (Andrzej miał wielki dar w przygotowywaniu kulinarnych potraw). Po podaniu zasadniczego dania, kilkuminutowej konsumpcji i wypiciu kilku kolejek kieliszków alkoholu, rozpoczynał się najwspanialszy spektakl – śpiewanie. Tradycyjnie, zaczepnie rozpoczynał Lucjan, szwagier Andrzeja, by po chwili dołączał do niego pobudzony muzycznie solenizant. Po krótkiej chwili przyłączała się do nich rozśpiewana, reszta rodziny. By nie być gorszym, my, koledzy Andrzeja uczestniczący w imprezie, również dołączaliśmy się do rozśpiewanych Kuźmierczyków. Przez otwarte okna posesji przy Waryńskiego 9 (dziś Hallera, ten dom nie istnieje) śpiew rozprzestrzeniał się na całą dzielnicę, przenikając również do Zakładu Dywanów WELTOM, znajdującego się vis a vis budynku solenizanta. Śpiewanie rozpoczynało się od pieśni patriotycznych, przez ludowe piosenki, a kończyły się rock’n’rollowymi reminiscencjami, w których prym, a właściwie solo, wiódł sam Andrzej solenizant. Co charakterystyczne, nigdy nie interweniowała milicja czy sąsiedzi. Wszyscy znali rodzinę Kuźmierczyków, wiedząc, że śpiewanie zawsze było rodzinną tradycją. Pamiętali o tym, że na Rolandówce, bożonarodzeniowe kolędy śpiewano tak radośnie, tak głośno tylko w domu Andrzeja Flegmy Kuźmierczyka.


Andrzej Kuźmierczyk w roli nieugiętego amanta
Kiedy powstał przy Klubie ZMS zespół Mietka Dąbrowskiego, Flegma choć zapoczątkował w zespole pierwszy raz w życiu grę na perkusji, szybko z racji swojego umuzykalnienia opanował ten instrument, dołączył do tej gry swoje, cudowne śpiewanie (głos miał lekko zachrypnięty, podniecający dziewczyny, które za to go kochały), przez co stał się bardzo wartościową personą w zespole. W 13/14 odcinku Subiektywnej Historii R&R o zespole, o Andrzeju Flegmie sporo opowiedziałem, więc nie będę w tym rozdziale powtarzał tych sekwencji. Powstały i działający w latach 1964/67 drugi, młodzieżowy zespół w naszym mieście Szare Koty, z którego wyrósł talent Bogusława Meca (również śpiewał grając na perkusji, obaj z Andrzejem byli w jednej klasie w Liceum Pedagogicznym) choć krótko działał, odniósł duży, lokalny sukces.

Bogusław Mec
Tak się złożyło, że w złotych latach istnienia zespołu, ja zaliczałem służbę wojskową, jedyny raz będąc na urlopie, a było to w dniu rozpoczęcia roku szkolnego (wrzesień 1965), miałem okazję zobaczyć ich koncertujących na Muszli w Parku XX-lecia. Boguś Mec wyróżniał się nad resztą zespołu szczególnie, zaśpiewał chyba trzy/cztery piosenki, dwie na pewno w języku francuskim. Było to coś innego niż śpiewanie, lokalnych wykonawców, ale nie zakładałem wtedy tak wielkiej kariery Bogusława Meca. Poznałem wielu muzyków z Szarych Kotów już po rozpadzie zespołu chałturzących po różnych zabawach, weselach. Dziś mogę powiedzieć, że stylem, techniką gry na gitarach, już nie mówiąc repertuarem, nie dorównywali grupie Mietka Dąbrowskiego (jest to moja, subiektywna opinia), choć trudno dywagować – kto był lepszy - bo grali w innych okresach, inną muzykę i fizyczną niemożliwością byłoby kiedykolwiek doprowadzić do konfrontacji tych zespołów.

Zanim powstał w Klubie ZMS zespół Mietka Dąbrowskiego, Andrzej przetarł estradowe szlaki w czasie konkursu Szukamy Młodych Talentów, o których opowiedziałem we wcześniejszym rozdziale Historii, gdzie swoim występem, pomimo, że nie zakwalifikował się do szczecińskich finałów przysporzył sobie wiele fanek i wielbicielek. Stał się rozpoznawalny w młodzieżowych gremiach, kiedy zawiązał się zespół w ZMS. Jego popularność wzrosła na tanecznych fajfach w Literackiej, w których na kawiarnianym parkiecie wiódł prym. Pan Bóg obdarzył go również dowcipem, który świetnie realizował w swoim gawędziarstwie.

Andrzej Kuźmierczyk - czwarty od lewej. Antoni Malewski - drugi od lewej
Andrzej bardzo kochał dzieci, choć sam ich nie posiadał. W związku małżeńskim z Jadzią, Pan Bóg w niezrozumiały dla nich sposób ich ominął, a i bocian do ich chaty nie zawitał. Andrzej bardzo ciężko to przeżywał przez co popadł w nadmierne picie alkoholu. Kiedy z kolegami ze swoimi pociechami uczestniczyliśmy na miejskich festynach, odpustach Andrzej wszystkim naszym dzieciakom kupował przeróżne suweniry, słodycze. Nasze dzieci bardzo go kochały. Pamiętam, że w sytuacjach z dziećmi zawsze czułem się przed nim nieswojo i było mi żal Andrzeja. Czułem bezradność, miałem świadomość, że nie mogę pomóc mu w cierpieniu. Pewnego przedpołudnia jadąc autobusem do domu, dotarła do mnie ze smutną informacją Ela, żona Ryśka Kumena przekazując mi najtragiczniejszą wiadomość - Tolek, dzisiaj rano umarł w swoim domu Andrzej Flegma. Chyba był to wylew. Przeżyłem szok. Po wyjściu z autobusu długo, bardzo długo, zanim doszedłem do domu, nie mogłem dojść do siebie. Odszedł najbardziej ukochany kolega, dusza towarzystwa. Wszyscy go uwielbialiśmy i kochaliśmy. Po jego śmierci w moim życiu nastąpiła ogromna luka, pustka, którą do dziś odczuwam i nie jestem w stanie niczym jej wypełnić. Andrzeju pokój Twojej duszy.

niedziela, 18 stycznia 2015

Paweł Freebird Michaliszyn: Big Head Todd - Crimes Of Passion (2004)

Paweł Freebird Michaliszyn, urodzony w 1959 roku w Pleszewie. Z wykształcenia zootechnik, z pasji i zamiłowania dziennikarz muzyczny. Bezlitosny krytykant amatorszczyzny. Współpracował ze specjalistycznymi magazynami muzycznymi Metal Hammer, Tylko Rock i Twój Blues. Autor cyklu Magia Białego Południa. Popularyzator amerykańskiego southern rocka i tzw. jam bands. Autor suplementów do książki Scotta Freemana "Jeźdźcy Północy. Historia The Allman Brothers Band" wydanej nakładem poznańskiej firmy Kagra. W polskim wydaniu tejże książki jest autorem historii zespołu Gov't Mule. Autor znakomitych wywiadów. Promotor muzyczny. Od lat wspiera medialnie swych amerykańskich przyjaciół: Gov’t Mule, Point Blank, Lynyrd Skynyrd, Warren Haynes Band, Derek Trucks, Allman Brothers Band, Dickey Betts, Mike Harris, The Soulbreaker Company, The Breakfast, PHISH, Moe., Devon Allman, Royal Southern Brotherhood, Outlaws. Współpracuje z Agencją Koncertową Tangerine. Prowadzi specjalistyczny sklep muzyczny. Od 20 lat autor jednej z najciekawszych audycji radiowych "Wieczór Nie Tylko Rockowy by Pawel Freebird Michaliszyn". Słuchacze nazywają ten mistyczny program „Spotkaniem Wilczej Watahy” Każda środa od 23:00 Radio Centrum Kalisz 106,4 FM 




Kolejna płyta o której krótko chcę Wam opowiedzieć, nosi tytuł Crimes Of Passion. Zbrodnie Namietnosci – tak ją nazwałem. Nagrał ją zespół Big Head Todd & The Monsters. 

Kiedy ponad rok temu Todd Park Muhr gitarzysta i wokalista tej świetnej formacji przysłał mi pełną dyskografię swego zespołu, w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że trafią do polskiej dystrybucji. Ponownie Mystic stanął na wysokości zadania. Jest oto ich nowa płyta. Cudny, eteryczny album. Od dawna przymierzałem się by napisać o nich w Magii. Ale to długa historia i niezwykle trudno zdefiniować to co robią. Moi znajomi, którzy już tę muzykę poznali twierdzą, że najbliżej im do Widespread Panic. Paskudne to porównanie, bo BHT to równie znakomity zespół. Formuła rzeczywiście podobna; normalne piosenki przeradzające się w klasyczne jamowanie. Ale Big Head jest jednak inny. Co oczywiste. Mniej skomplikowany formalnie jest chyba „najnormalniejszym” z wszystkich jambandów; a tym samym bardziej przystępny. Wszystkie płyty, które leżą przede mną, to na pierwszy rzut ucha jednorodna stylistyka. Nic bardziej mylnego. Każda jest inna. Każda ma swój własny, niepowtarzalny klimat: Live Monsters, Another Mayberry, Strategem, mój ulubiony Sister Sweetly, Riviera, Beautiful World czy New Years Eve. Wszystkie piękne, wyważone i niezwykle eleganckie. Takie słowo przyszło mi do głowy. Czy to southern rock? Chyba nie do końca. A jednak jest tu klimat południowego grania. Wiecie o co mi idzie. O te wszystkie emocje, o te melodie i łkające gitary... i rewelacyjny śpiew. Właściwie trudno wybrać tę jedną. Tak jak pisałem – może Sister Sweetly albo Live Monsters. Koncert, gdzie cała ta energia skumulowała się w jednym miejscu; no i wybór utworów. Chwili nudy. Wszystko naturalnie płynie i kołysze. Jest to wybór utworów z trasy po Południowych Stanach; i już wszystko wiadomo. Powstali w 1980 roku, kiedy studiowali na uniwersytecie w Colorado. 

No i w końcu jest ta najnowsza. Crimes Of Passion. Leży przede mną, a ja kompletnie zdezorientowany nie bardzo wiem co o tym powiedzieć. Może zacznę od tego, że zachwyciła mnie przy pierwszym słuchaniu; i ciągle zachwyca; coraz bardziej. Im więcej jej słucham tym bardziej jest moja. Ale jakżeż to inny album aniżeli pozostałe. Nie ma tu potężnych riffów, nie ma gitarowej galopady, nie ma tej charakterystycznej agresji. Jest wyciszenie i spokój. Pozorny co prawda. Bo to dźwięki, które fascynują swą niezależnością. To płyta z muzyką, której nie da się do niczego i nikogo porównać. I dobrze! Ileż ciszy jest w tych wysublimowanych nutkach. Ileż czasu trzeba było żeby wymyślić taką koncepcję i takie teksty. Myślę, że to najlepsza ich płyta. Dziś tak myślę. Surowa, a przecież tak bardzo ciepła. „Dirty Juice”... riff, brudny jak u Mellencampa, prosto rytmika i dziwnie zmienione brzmienie perkusji. Piękna melodia śpiewu. Coś jakby dalekie echo Dylana, ale to śpiew, a nie melorecytacja. Wybaczcie mi te porównania, ale myślę, że dla Was to droga na skróty. „Dirty Juice” to również świetnie przybrudzona opowieść gitary i ozdobniki psychodelicznego klawisza; i slide w tle. Pięknie i stylowo... i nie nachalnie. Płynie jak woda. 

„Beauty Queen” delikatne jak najcieńsze szkło. Zespół gra szeptem; i znowuż ten śpiew – wyciszony, lekko zachrypnięty i refren którego już się nie zapomina. Dziwne to porównanie, ale to coś w klimacie wczesnego Dire Straits i opowieści nieodżałowanego Jeffa Buckleya. Drugi numer a nie chce się już wędrować dalej. Tylko replay... Jest też w tym delikatność i prostota twórczości JJ Cale’a.


„Conquistador” – przytłumiona perkusja i zakręcony riff gitar. Dać to na full i jest rockowy killer. Ale nie. Oni bawią się inaczej. Pojawia się hammond B3. Pojawia się i znika wypełniając szczeliny gitarowych akcentów. Piękne i transowe; bardzo transowe.


„Angela Danger Love” – nie sposób o tym pisać. Aż mrozi. Ponownie wolne tempo. Jak wędrówka po uliczkach małego miasteczka pełnego wspomnień. Śpiew – przejmujący, wysoki, ciągnący za sobą delikatne muśnięcia strun. Ascetyczne arcydzieło. Solo gitary to właściwie nie solo, a spokojny i przesmutny lament. Jak gitarowa opowieść z pamiętnika pełnego dramatycznych wydarzeń. Grają i wszystkie trzciny na jeziorach muszą przy tym zafalować.


„Come On” – klawisz - bardzo klimatyczny i ostre intro gitar. Przytłumiony fantastyczną realizacją dźwięk. Gdyby nie świetna, rockowa aranżacja byłby to „najnowocześniejszy” numer płyty. Przecież i tak jest. Głęboko ukryte solo gitary, nie ona jest tu najważniejsza.


„Drought Of 2013” – to znowuż delikatność JJ Cale’a. Akustyczna opowieść z bębnem w tle i zniekształconą gitarą... i zabawą strunami w szukanie dźwięków odpowiednich by nie utracić nic z atmosfery tej wybornej kompozycji. Tu jest cisza – namacalna.


„Love Transmission” – i znowuż mam problem by to nazwać. Wolne tempo prosty rytm; zakręcony i powtarzający się temat gitary. To bardzo korzenne podejście do muzyki (tak, teraz właśnie dotarło do mnie, że to w sumie trudna płyta) i tu jest to solo, które powala. Oszczędne, ale jakże emocjonalne.


„Imaginary Ships” – piękny tytuł i kolejny zachwyt. Kompozycja pełna świeżego powietrza i śpiewu, którym wręcz zachłysnąłem się. Jeśli dotkniesz w upalny dzień chłodnej tafli jeziora poczujesz to samo.


„ICU In Everything” – ma w sobie coś z magnetyzmu twórczości Bena Harpera. Znakomite. To samo tyczy kolejnego „Lost Child Astronaut”.


Ostatni, zamykający ten przepiękny album „Peacemaker’s Blues” to najsmutniejsza opowieść z tej księgi dźwięków. Przyszedł mi do głowy Neil Young i jego „After The Gold Rush”. Big Head Todd wrócił do tamtych czasów. Człowiek – głos i dwie niezwykle subtelne gitary. Bardzo nieśmiałe. Tak masz to poczuć słuchaczu. Jakby nie chciały przeszkadzać tej opowieści. Tej ważnej opowieści. I harmonijka, żeby przydać melancholii jeszcze więcej. I żal, ogromny żal, że to już koniec. Piękny, niezwykle wyważony i zmysłowy albm – Big Head Todd & The Monsters – Crimes Of Passions. Ten tytuł mówi wszystko. U mnie najwyższa półka, a wy przekonajcie się sami, czy mam rację.


Pawel Freebird Michaliszyn
LATO 2004