sobota, 20 czerwca 2015

Blues nie jest sztuką komplikowania - z liderem Mark Olbrich Blues Eternity Markiem "Bestią" Olbrichem rozmawia Sławek Orwat. 20-go czerwca usłyszymy Marka wraz z zespołem w londyńskiej Jazz Cafe POSK

fot. Tomasz Woźniak








fot. Tomasz Woźniak
- Podobno po angielsku potrafisz mówić od dziecka. W PRL-u nie było to chyba takie proste?

- Na pewno łatwo wtedy nie było. Moja rodzina jest w Polsce z trzeciej generacji. Ojciec sporo czasu spędzał za granicą. Miałem więc opiekunki. Zawsze miałem zdolność do nauki języków. Podobno każdy muzyk - jeśli tego chce - może mówić w dowolnym języku. W Szwecji też przyszło mi to automatycznie. Po pięciu miesiącach wielu myślało, ze jestem z Solna (taka sztokholmska Ochota).

fot. Tomasz Woźniak
- Skąd pochodzi twoja rodzina?

- Sprzed trzech/czterech generacji z Wiednia i trzech ze Lwowa.

- Czyli wychowywałeś się w domu, w którym mówiło się nie tylko po polsku?

- Pół na pół. Głównie mówiło się po polsku, ale gdy rodzice kłócili się, to abym nie wszystko rozumiał, robili to po niemiecku. Ja i tak rozumiałem wszystko bardzo dobrze (śmiech). W Wiedniu nadal żyje część mojej rodziny, z którą nie mam kontaktu. Podobno mam słynnych przodków.

- W jednym z wywiadów powiedziałeś, że nie jest łatwo być emigrantem pierwszej generacji.

- To jest kompletnie porąbana sprawa. Tam cię już nie ma, a tu jeszcze nie. Są tacy, co próbują być nadal "tam", a żyć tu, no i mamy enklawy, getta, etc. Są też tego ekstremy.

Jackowo - polska dzielnica Chicago
Za którymś razem w Chicago kazałem się wreszcie zawieźć do Polskiej dzielnicy. Nawet sporo od centrum. Pierwsze wrażenie należy do kategorii – „zrobić kurwa film hic hic”. Taxi staje przy chodniku w miarę fajnej, szerokiej ulicy. Driver mówi. „Tu się kończy Puerto Rico (niby ich getto); od światła Polacy”. Idę. Jest 11 AM. Nagle jakieś 30 stóp ode mnie pęka okno sklepu i dwóch ehm "panów" wypada z niego w klinczu waląc się wolnymi od klinczu pięściami. Ty chu… itd. To jest ich ścieżka dźwiękowa. Witamy w Polakowie… Potem zwiedzam dalej - są sklepy, jak gdzie indziej, spożywka, nawet pet store z psami, pantera w klatce, ubraniowe. Wszędzie pracują Polacy. Wszędzie mówią tylko po Polsku z bardzo dziwnym akcentem i kupą angielskich słów spolszczonych na przykład „do kina? piąta sztryta w lewo”. To jest 7-8 generacja!!! Nawet jak się silnie integrujesz, nie masz szansy wiedzieć tego, co gospodarze. Wyliczanki ze szkoły, cukierki lat młodych, dobranocki, lektury szkolne – tego nigdy nie dogonisz. Bardziej poważne rzeczy mogą cię przewieść. Np. w Polsce nikt nie miał pojęcia o "gospodarce własnym pieniądzem". Żyło się z miesiąca na miesiąc i już. Tu jak nie odkładasz na mortgage, na emeryturę, akcje, unit trusty, to na starość grzebiesz w śmietnikach. Nikt ci nie powie, ze trzeba, bo oni to rozumieją na poziomie DNA. Chyba widać, że ja mam zawsze podejście "when in Rome do as Romans do". Inni mówią naukowo - "immersion", ale to nie do końca pomaga.

fot. Tomasz Woźniak
- Ciekawią mnie bardzo twoje początki i jako emigranta i jako muzyka.

- Dwie rundy: Szwecja i Anglia no i muzycznie duży wkład USA. Miałem bardzo miękkie lądowanie tu i tam. Ta druga tura to Anglia, która nie była dla mnie z początku krajem docelowym, ale strona Angielska sama wyciągnęła do mnie rękę i wszystko było załatwione od pierwszej sekundy. W Szwecji (tura pierwsza) podstawa to język. Oni mówią po angielsku od przed-przedszkola, ale nie w tym zabawa. W tych czasach można było powiedzieć, że jak nie chcesz być "Szwedem", to my nie chcemy z tobą być. Ale jak chcesz, to jest jedna paczka. Okazało się, że język jest bardzo łatwy, prosty i przyjemny. Decyduje akcent i melodia wypowiedzi. Wiele słów pisze się tak samo, a wymowa powoduje diametralne znaczenia np. pakuj (paczkę) lub gwałć. Dużo mi pomógł śp. Jasio Zieliński (Zielina), moim zdaniem najlepszy Polski bas jaki był i będzie. On tam był wcześniej, no i jego talent był super doceniany. Podał mi kontakty, których nie chciał i się załapałem. Ale to nie było ewenementem. Zwykle rzeczy. Trochę w stronę Black Sabbath.

Mur berliński od strony zachodniej
- Istnieją cztery główne fale polskiej emigracji do UK: 1945, 1968, 1981 i ta do której ja się zaliczam - 2004. Ty nie nie zaliczasz się do żadnej z nich. Jak to się stało, że się tu znalazłeś?

- Tura pierwsza – Szwecja od mniej więcej 1972. Tura druga od 1982 na koniec tej właśnie dano mi do wyboru: "wypieprzaj natychmiast, albo... "

- Aż tak naraziłeś się władzy ludowej?

- Od końca: Powiedzieli mi, że ich zdaniem mogę dostać jakieś 9 lat. Pewnie przesadzali, ale nie chciałem "call their bluff". 2-3 dni potem w samolot i już. Nawet tego nie umieli zrobić, bo wysłali nas (z żoną – 8 miesiąc ciąży) do Berlina ale tego w NRD. Tamci zgłupieli, ale po paru godzinach wzięli transporter i wywieźli nas za bramę do NRF. Stamtąd korytarzem do Bonn i samolotem do Londynu.

fot. Tomasz Woźniak
- Działalność polityczna?

- Raczej wspierająca, przepływ informacji, co ich strasznie gryzło, też pomoc w drugą stronę, paliwo i inne rzeczy potrzebne "naszym" itd. Oni z tego zrobili dużo więcej, niż to było, ale myślę, że wiedzieli, że w dłuższym terminie mają przerąbane i się mścili. Nie chciałbym za bardzo o tym mówić, bo z jednej strony taka historia jest przyjemna, z drugiej jednak odwraca uwagę od muzyki i myślę, że 99% Polaków robiło dużo więcej ode mnie. Ujmę to tak... każdy człowiek, który ma sumienie, jeśli widzi, że źle się dzieje, powinien podnieść rękę i coś zrobić. W Polsce nie było wtedy strzelania zza węgła. Taki pomysł był tylko na samym początku, kiedy kończyła się II wojna. Były wprawdzie metody i narzędzia "jakby co", ale lepsi i ważniejsi ode mnie wielokrotnie konsultowali się z weteranami Powstania Warszawskiego i każdy z nich mówił to samo: "w żadnym wypadku". W jakiś sposób jednak musisz podnieść rękę na niesprawiedliwość.


- Nie będę ukrywał, że zaskoczyłeś mnie tym, co teraz powiedziałeś. W jednym z wywiadów, jakie udzieliłeś, znalazłem następujące zdanie: "Wspólnie z Hołdysem bardziej ignorowaliśmy komunistyczny system, niż wypowiadaliśmy mu wojnę".

- A, to ta pierwsza runda. Tak to było, ale każdy ma granice, po których dobre maniery się kończą, no i trzeba mieć więcej lat, aby więcej zrozumieć. To było w tych czasach, kiedy komuna jeszcze z nami nie wojowała aktywnie, bądź byliśmy za głupi, żeby to zauważyć. Poza tym tak naprawdę ani mnie ani nikomu innemu - może z wyjątkiem Kuronia - nie wydawało się, że ten pierdolnik kiedykolwiek się skończy. To jest trochę tak, jak bijesz się z Tysonem. Prędzej czy później i tak dostaniesz wpierdol. Patrząc z tej perspektywy ludzie robili takie ruchy, które miały gdzieś swoje granice. To zdanie, które przed chwila przytoczyłeś, odnosiło się do czasów, kiedy mieliśmy 15 czy 16 lat. Jak stanąłeś wtedy pod Pałacem Kultury i krzyknąłeś "ch... w dupę Gomułce", to nic ci nie zrobili. Ich zabawa to był świat paralelny i każdy z mojego pokolenia powie ci to samo. Pozwalali chlać, pozwalali grać na gitarach, a nawet tolerowali długie włosy, co wtedy było szczytem szczęścia. Po koncertach nie było autobusów, ani nie odbierał cię nikt limuzyną. Szło się więc po Warszawie o pierwszej w nocy na piechotę i niemal każdy menel się do nas przyczepiał. A jak nie menel to milicja. Nie można jednak robić z tego polityki. Owszem, gdy jechaliśmy samochodem na Węgry, to w Czechosłowacji za długie włosy wyciągnęli nas i staliśmy w okropnym mrozie, a oni, że dalej nie pojedziemy, jeśli się nie ostrzyżemy. Po północy była zmiana warty. Ten nowy spojrzał na nas i kazał wyrywać, aby szybko bo…

ALE, ALE - moim zdaniem początek końca komuny w Polsce zawdzięczamy muzyce a konkretnie The Rolling Stones. Data? Był to dokładnie dzień ich grania. Stones w Kongresowej!!!!!!!!!!!!!!!! Tak, tak, tak! Moja teoria – i mam copyright jakby co. Otóż przyszło dużo za dużo młodych ludzi pod salę, niż było biletów. Wielki tłum młodych z całej Polski plus wiele browarów w krwiobiegu. Przyleciała milicja. Zaczęły się przepychanki, co ich zaskoczyło i potem eskalacja. Zadyma na całego - wynik remis. Myślę, że to dało wszystkim do zrozumienia, że można im się stawić i coś wskórać. Wkrótce potem Marzec. Oczywiście z wysokiej pozycji intelektualnej, ale było sporo zadym lokalnych z policją w tym na Placu Narutowicza (gdzie znalazla się moja ‘paczka’ i gdzie dobrze oberwali kocimi łbami, zanim nie przyszły posiłki. Nawet udało się zrobić dobrą barykadę pod akademikiem.


- Wróćmy do muzyki. Byłeś instrumentalistą, który już sporo umiał i który nagle pojawił się na obcej ziemi. Gdzie skierowałeś pierwsze kroki?

Muddy Waters
- W Szwecji było niby jak w Polsce - nic specjalnego. Można było się łapać swoim poziomem bez problemu. W ANGLII inna bajka. W pierwszej kolejności prawdziwy blues był pod ręką, więc chodziłem słuchać i był to najlepszy wybór. Wychodzisz ze środowiska, w którym wszystko znasz, wiesz co to jest Pagart, wiesz jaki zastosować wzmacniacz, jaką kupić gitarę i wiesz co grać, a to tylko CI SIĘ WYDAJE, że wiesz. To środowisko cię kształtuje i masz swój świat. Istnieją jednak też inne światy, o których nie wiesz nic i nie wiesz jaka jest twoja do nich relacja - czyli, że są aż tak daleko z przodu! To dlatego wojna w Afganistanie nigdy się nie skończy. Ludzie, którzy niczym szczury w klatkach mieszkają tam w glinianych domach, uważają, że jest to szczyt marzeń kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego, do jakiego poniżenia reżim ich doprowadził. Oni myślą, że my też tak żyjemy i że demokracja to grzech bez wiedzy, co ta demokracja za jedna i jakie są jej skutki dla dobrobytu. Podobnie jest z muzyką. Jak nie słyszysz innych z bliska, to nie wiesz, gdzie jesteś, szczególnie gdy grasz ich muzykę. Chodziłem więc i słuchałem. Tu grał Hooker, tam Muddy Waters, tu Luther Allison. Grał też Freddie King, który był moim bogiem.


John Lee Hooker
Codziennie mogłeś być na koncertach wszystkich największych. Hołdys przebył dokładnie tę samą "drogę do Damaszku" w Ameryce, tylko że on o tym zrobił wspaniałą piosenkę (a ja nie): "Pewnego dnia zrozumiałem, że ja nie umiem nic..." Po kilku słuchaniach, zrozumiałem, że tę moją muzykę można o kant dupy potłuc i całe szczęście, że najpierw postanowiłem ich słuchać, bo gdybym wtedy zagrał, to co umiałem, to wszyscy by mnie wyśmiali. Dzięki temu, że zacząłem od słuchania, zrozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. W Polsce niczego nie rozumiałem, tylko potrafiłem grać jak małpa na fortepianie... najpierw to, potem to, potem tamto. Blues nie jest sztuką komplikowania. To jest muzyka uczucia i dlatego do dziś niszczą się kariery wielu muzyków, którzy chcą się do tego podłączyć z boku - mimo, że technicznie super duper. W Anglii i Ameryce jest wielu takich, którzy poszli w technikę i guzik dziś z tego mają. To wtedy dowiedziałem się, że blues nie jest muzyką, tylko przekazem w sposób muzyczny tego, co grającemu siedzi w duszy i w głowie. Dopóki tego nie złapiesz, to nie masz pojęcia, czym jest blues. W tej muzyce jest duża doza masochizmu dlatego, że w bluesie nie ma pieniędzy. Znam muzyka, który dziewięciokrotnie był numerem jeden w UK w swojej kategorii, a pomiędzy koncertami maluje ludziom mieszkania.

fot. Tomasz Woźniak
- Żyjesz z muzyki?

- Częściowo tak. Gdybym rzucił wszystko, wyżyłbym bez problemów, ale na poziomie podstawowym. Mieszkanie (tutaj domek) z jedną/dwoma sypialniami, czteroletni samochód itd. Nie jest problemem wyżyć z muzyki. Wszystko zależy od tego, jakie masz ambicje. Jeśli dwoje czy troje dzieci uczy się w prywatnych szkołach, to wyżyć z muzyki już się nie da, chyba, ze jesteś Clapton. Na serio - muzycy z zespołu Muddy Watersa nie mają 2 centów. To w bluesie. Jest lepiej w innych gatunkach, ale na topie jest tylko kilku. Jako członek zespołu backującego np. Claptona dostajesz GBP 250 za koncert. Obecnie w takich zespołach jak ten, co gra z Peterem Greenem, muzycy są na pensji, ale to się równa przeciętnemu zarobkowi w skali narodowej plus satysfakcja. Te pensje dochodzą do GBP 5,000/miesiąc przed podatkiem, co jest fajne, ale do prywatnych szkół ci wara.

 
- Kiedy po raz pierwszy wziąłeś do ręki gitarę i już nie bałeś się, że się ośmieszysz?

Savoy Brown
- Nie balem się od początku, ale wtedy to była ignorancja własnego i kolegów poziomu. Pierwszy gig. Miałem około 14 lat. Bal w jakiejś szkole. W RH- na pewno byliśmy pewni swego z powodu kompetencji i umiejętności, tworzenia też, ale na poziomie kontynentalnym i mając potrzebną orientację w wymogach muzycznych na poziomie tej zabawy w Anglii pod koniec 80’. Przedtem nie miałem motywacji do naszego angielskiego rynku. Pod koniec lat 70' w Anglii ruszył punk. Potem przyszły lata 80' i takie zespoły jak Bananarama, czyli pierdzielenie kota za pomocą młota. Siedziałem w domu i słuchałem wszystkiego co najlepsze w bluesie (miałem niesłychaną kolekcję winyli) i właziłem im z butami w technikę i zakres grania. W przemyśle jakieś znajomości już tu miałem. Pewien agent zaproponował mi, abym grał punk i gwarantował dobre trasy. "Jedna/dwie nuty w takcie, żadnych przemówień, synkopacji, skacz jak oni, ostrzyż włosy i jedziesz". Jak to usłyszałem, powiedziałem "pier...le to" i poszedłem grać swoje bluesy. W 1988 roku spotkałem się z szefem Yamahy na Anglię, który zapytał mnie, dlaczego nigdzie nie gram. Dał mi gitarę wartą trzy tysiące dolarów, więc najpierw poszedłem z nią do takiego człowieka, który w firmie Sony był powszechnie szanowanym mentorem muzyków jazzowych, kimś kogo można by nazwać George Grahamem jazzu. "Posłuchaj mnie i oceń, czy ja potrafię grać". Odpowiedział "umiesz, umiesz". Zacząłem wiec łapać w "Loot" ogłoszenia typu "Blues band needs musician". Wiedziałem, że chcę zacząć od samego dołu. Chciałem być jak oni, bo blues jest muzyką dołów i wtedy w Anglii miał kompletnie czarną passę. Nikt tego nie chciał słuchać, a przemysł miał to w pogardzie. Krok po kroku robiłem swoje, a ludzie sami ciągnęli mnie do góry. Wszystko działo się bardzo szybko. Jeden z początkujących rosyjskich pisarzy przyszedł kiedyś do bardziej doświadczonego i powszechnie szanowanego z pytaniem: "Czy jestem dobrym pisarzem?" Usłyszał odpowiedź: "Idź na piechotę przez Syberię i z powrotem i będziesz pisarzem". Odbyłem wtedy podobną drogę i dlatego mi się powiodło. Najpierw grałem w mało znanym zespole, potem jakiś agent podał mi swoją wizytówkę i grałem w kolejnym zespole, potem w następnym i jeszcze następnym… Zjawiły się festiwale, wyjazdy do USA – super. Powód do dumy to oferta od agenta Savoy Brown, której nie moglem przyjąć z powodów rodzinnych.


fot. Tomasz Woźniak
- Czyli był rok 1986 i jeszcze nigdzie nie grałeś?

- Grałem trochę w cover bandach, ale na poważnie i bez wstydu jak powyżej zacząłem grać dopiero w 1988-9.

- Kim jesteś z wykształcenia?

- Ekonomistą. Od początku byłem dobry w tej profesji. Jeszcze na studiach otrzymałem nagrodę za najlepszą prace magisterską, dzięki czemu bez problemu dostałem bardzo dobrą ofertę pracy. W Szwecji chodziłem na Uniwersytet, miałem też pomysł na doktorat i jakoś szło, ale wyjechałem. Mój przypadek kompletnie przeczy teorii, że jeśli jesteś kimś i masz swoją dumę, to będąc emigrantem, zostaniesz przez "nich" zgnębiony. W moim przypadku było wręcz odwrotnie.

Mark Olbrich podczas pierwszego koncertu z roku 1967
- "To był rock naturalny, ale muzycznie wielowarstwowy, wypływający z duszy do ludzi, bez sztuczek, bez grania 'dla występu', bez kopiowania innych". To są twoje słowa o RH-. Co takiego było w tym zespole, co różniło go od całej reszty ówczesnych polskich kapel?

- Moim zdaniem to był pierwszy rockowy zespół w Polsce, który nie tylko potrafił rocka zagrać, ale od razu grał go dobrze. Moja definicja muzyki pokrywa się dokładnie z tym, co powiedział Muddy Waters: "you've got it or you ain’t got it" i to nie ma nic wspólnego z techniką. Z Hołdysem miałem kontakt na co dzień. To znaczy, o tyle na co dzień, na ile w tamtych czasach można było mieć kontakt na co dzień. Był telefon, w Polsce były podsłuchy, ale widywaliśmy się w Ameryce i wszędzie tam, gdzie bywał. To był dziki fart, że w RH- we'd all got it! Hołdys, Waglewski, ja na mniejszym poziomie, pianista Jasio Pilecki i wokalista Andrzej Kozioł. W tych czasach Skrzek dopiero się przebijał i przychodził grać tu i tam. SBB jako Silesian Blues Band powstał dopiero w 1971. Nam te rzeczy przychodziły łatwo, a do tego co było przed nami, mieliśmy zdrowy brak respektu (śmiech). Szanowaliśmy i owszem, bo gdy Czerwone Gitary jechały w trasę, to grały w pełnych salach z taaaaką kasą, więc trzeba mieć do tego szacunek, ale takie granie, jak oni uprawiali, to inna bajka do rocka, a do bluesa - żarty.

"Atalantyda" w TVP1 1970. Jan Pilecki, Mark Olbrich, Marek Lewandowski, Wojtek Waglewski
- Wiesz, big bit też miał swoje fazy. Najpierw był ten wczesny - infantylny, później zaczęli z niego wychodzić co bardziej dojrzali i ambitni muzycy i powstawali Polanie, Trzy Korony itd.

- Zapomniałeś o Leske Rom (Michaj Burano backing band). To jest dla mnie najlepszy Polski zespół, jaki kiedykolwiek był przed Perfectem. My mieliśmy tego farta, że wszyscy byliśmy w jednym zespole i w jednym miejscu i dlatego się udało. Muzyka była w miarę ciężka. Jak tak patrzę na nią teraz, to było to coś pomiędzy Yes, King Crimson i Coloseum. To była tego typu muzyka.

Mark Olbrich 1969
- Czyli progresywna?

- Była bardzo progresywna i nieomal trudna, były w niej "inne" elementy. Pianista Jasio Pilecki, który umarł parę lat temu, był klasycznie wykształcony, więc często pytaliśmy go "jak to idzie z tym, a jak z tamtym i on nam trochę mentorował. Tam było granie na siedem ósmych, trzynaście piętnastych czyli takie rzeczy, jakich wtedy w Polsce nikt jeszcze nie robił.

- To był twój pierwszy zespól w życiu?

- Nie, ale o poprzednich szkoda gadać (śmiech). To, że nikt z nas nie zaczynał grać w RH-, bardzo nam pomogło. Jak tam wlazłem, to miałem za sobą ze 100 albo 200 koncertów z kimś innym, więc była wtedy już w nas taka rutyna jak u Beatlesów (oczywiście w proporcji ważności…). Żeby Beatlesi nie siedzieli w Hamburgu i przez rok nie grali (na pierwszym piętrze burdelu), to nie byłoby Beatlesów. Przez okrągły rok grali siedem dni w tygodniu, głównie śpiewając amerykańskie standardy typu Chuck Berry, powoli dokładając jedna po drugiej swoje piosenki. Takie granie powoduje, że się zgrywasz. To jest jak obóz kondycyjny. Po tylu chałturach jesteś gość i potem dokładnie wiesz, co na scenie działa, a co nie działa. Masz rutynę, jesteś w formie, wiesz jak zgrać się z perkusistą, jak zgrać się z przodem, z tyłem i w końcu wychodzą ci te wszystkie rzeczy, o których współczesne zespoły z telewizyjnych turniejów nie mają żadnej wiedzy i po paru dniach znikają. Wszystko nam ruszyło na jakimś studenckim festiwalu. Graliśmy tam w zasadzie jedną piosenkę, która miała prawie 70 minut. Widowni podobało się to i wszystko poszło w dobrą stronę. Zainteresował się nami Pagart i zaczęły się trasy. Potem została napisana historia, która nazywała się T.S. Eliot. Skończyło się to tym, że pojechaliśmy z tym do Sowietu, skąd wypie... li nas na zbitą mordę po paru dniach i skończyło się.

- Podobno byliście też w Czechosłowacji. W tamtym czasie za granie rocka bez pozwolenia władz partyjnych szło się tam do więzienia. Jak wam się udało?

- My tam nie występowaliśmy. Byliśmy tam tylko w tranzycie jadąc na Węgry, ale był czeski zespól, który bardzo mi się spodobał. Nazywał się Flamengo i zagrał w Sopocie z Czerwonymi Gitarami. Pamiętam, że grali bardzo sprawnie, ale o rozmowie z nimi w swobodny sposób nie było mowy. Zachowywali się tak, jakby chcieli, ale wyczuwało się, że mają jakiś niewidzialny łańcuch na gardle, na jajach, na rękach, na nogach, było widać, że są kompletnie zniewoleni i o jakichkolwiek dyskusjach nie było mowy. Węgrzy natomiast pier...li całą sytuację. Pamiętam pewną scenę z jednego ze sklepów w Budapeszcie. Jest kolejka jak to w komunie. Wchodzi ruski żołdak w mundurze i wpier...la się na początek kolejki, a my na niego najpierw z mordą, a potem zaczęliśmy się z niego śmiać i... poszedł. Miejscowi nam potem powiedzieli, że była to dla nich niesłychana sytuacja. I to były właśnie te różnice. Jak wyszedłeś z Polski, to wydawało ci się, że wszystko można. Nie wolno ci obalić reżimu, ale mordę wydrzeć ci wolno. Co najwyżej dostaniesz za to pałą. Gdyby Jacek Kuroń i inni robili takie rzeczy w NRD, to wpadliby pod pociąg i nie byłoby z nimi żadnej rozmowy. Ja nie usprawiedliwiam komunizmu, bo jak teraz wiem, co robili, to bym ich wszystkich potopił, ale myślę, że oni wtedy zdali sobie sprawę z tego, że polskiego narodu nie da się tak łatwo za mordę wziąć i że bez publicznych egzekucji co niedzielę nie da się z Polakami za bardzo nic zrobić, a na pewno kupić poparcia..

Mark Olbrich 1969
- Mimo, że Gomułka na plenum KC PZPR oficjalnie zapowiedział, że nie będzie tolerował żadnej kultury zachodniej, big bit jakoś się kręcił.

- Bo to było trochę tak, jakbyś chciał złapać glinę w ręce. Ona miedzy palcami i tak ci wyjdzie. To po prostu by się nie udało. Gomułka musiałby mieć aparat terroru NRD-wskich rozmiarów, ale tylu "takich" Polaków by nie znalazł, a Ruskich importować? Żarty. Wiec położył bramkę niżej. Taka jest nasza natura. Za dużo było ludzi inteligentnych, za dużo było ludzi pochodzenia szlacheckiego, którzy swoje wolności mieli w DNA i w takiej sytuacji wszystko im się pier...liło. To po prostu nie działa. Próbowali mordować ludzi w latach 40' i 50' i gówno im z tego wyszło. Nie udało się. Musieliby wszystkich wymordować, a na to na szczęście nie mieli odwagi.

fot. Tomasz Woźniak
- Wasza "Wyprawa do Atlantydy" z 1970 roku to był pierwszy w Polsce pomysł na rock-operę. Dopiero rok później powstała "Naga" Niebiesko-Czarnych. Ile mieliście występów?

- Kilkanaście na pewno. Graliśmy w dobrych miejscach, graliśmy tez w Warszawie na SGPiS-ie, gdzie było ok 1500 osób! Kulminacją było nagranie tego dla PR (w Studio 1) i występ w TVP1 w "prime time". Cały koncert non-stop!!!

Bemibek
- Podobnie jak bohater "Wyprawy do Atlantydy", doszedłeś do wniosku, że w innym kraju będzie ci lepiej. Parafrazując pierwszą linijkę tekstu "Atlantydy" zapytam cię: "bez żalu opuszczałeś nasze brzegi"...?

- Tak. Wtedy nie myślałem o tym w taki sposób. Wtedy uznałem, że po prostu ja tam nie należę i już. Terror - jak już mówiłem - był minimalny, ale w mojej głowie zrobił się już ogromny, Ja już dłużej nie moglem i miałem tak naprawdę już dość. Doszedłem już do takiego momentu, że moi znajomi mówili mi wprost... zwariowałeś, daj sobie spokój i gdyby były wtedy w Polsce takie samobójcze sytuacje, jak teraz są u Arabów, to wtedy bym to zrobił! Wszystkiego już miałem potąd! Był też wtedy genialny pianista Andrzej Ibek z Bemibek. Często grał też na promach, więc wracał do Polski codziennie i w końcu dopadło go to samo. Pamiętam, że graliśmy kiedyś razem z Szukalskim na saksofonie Sylwestra w Krakowie i w pewnym momencie on też powiedział "kur... mam dosyć" i też któregoś dnia już nie wrócił. Był taki moment, że dużo ludzi wyjechało nie dlatego, że usiłowali kopnąć Gomółkę w dupę, a on im oddał, tylko po prostu balon już pękał.


- Lasse Johansson Trio. Dlaczego najpierw trafiłeś do Szwecji? Co to była za muzyka?

- To był hard rock, really hard rock. Ale pamiętaj, że jeśli słuchasz hard rocka, jeśli słuchasz Black Sabbath, to jest to ta sama heca, tylko gama jest pentatonic. Jest ten sam blues, tylko grany brutalnie. Jak byłem w zeszłym roku w Missisipi, to słyszałem te wszystkie elementy hard rocka. Pierwsze blacksabbathowe kawałki to jest muzyka bluesowa tylko grana brutalnie. Potem jak trafia to do studia nagrań, gdzie siedzą ci "specjaliści od marketingu", którzy zaczynają w tym mieszać, to na koniec wychodzi z tego gówno. A dlaczego Szwecja? Prom (śmiech).

- Uciekłeś czy wyjechałeś legalnie?

- Wtedy wyjechałem legalnie, a potem podarło się dokument i niech się wszyscy pier....

- Jak długo mieszkałeś w Szwecji?

- Niecałe 5 lat, potem w drugiej turze przez moment byłem w Bonn i dopiero potem w Anglii. U Niemców nie dało się długo wytrzymać. Na dodatek moja żona była w 8 miesiącu ciąży, więc pomyślałem, że jak dziecko urodzi się w Niemczech, to rodzina mnie wyklnie (śmiech).

- W latach 1968 - 1970 grałeś w RH-, potem trochę w Szwecji i nagle w Anglii zorientowałeś się, że tak naprawdę nic nie umiesz...

- Tobie wydaje się, że umiesz i jak tobie tak się wydaje, widowni tak się wydaje, to nie uciekniesz z tego kółka, bo wszystko jest w porządku. Gdybym nie wyjechał, to myślałbym że jestem gość, a to gówno prawda. Pokolenie, które zrobiło RH-, a potem Klan, to była ta generacja, od której wszystko w Polsce się tak naprawdę zaczęło. Najlepsi ludzie poprzedniej generacji - o czym już mówiłem - byli w Leske Rom Michaja Burano. Tam byli Męczyn czyli Mirek Męczyński - najlepszy polski gitarzysta, Jasio Zieliński, który był najlepszym polskim basistą, taki polski Pastorius, Krzysiek Dłutowski na organach. To byli giganci polskiej muzyki i lepszych wtedy nie było. Burano był jaki był, ale miał słuch, wiedział kogo chce i miał wolność grania, czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Jego zespół to byli pierwsi ludzie polskiej muzyki.

- Kiedy odkryłeś, że tak naprawdę nic nie wiesz o graniu, postanowiłeś wszystko zapomnieć i uczyć się od nowa. Można tak?

- Zapomnieć się nie da. Można tylko od nowa zaczynać. To jest podobnie jak z Tomkiem, który teraz nas fotografuje [Tomek Woźniak - przyp.red]. Jakby miał plastikowy aparat z NRD, to co by dziś nim wskórał?

- Czy nasze polskie uwielbienie do tego, co Jan Chojnacki nazwał bielszym odcieniem bluesa, czyli Mayall, Clapton i inni faktycznie odcięło nas od korzeni?

- Tak.

- Gdzie w Anglii odnalazłeś korzenie bluesa?

- Słuchając Amerykanów. Co tydzień któryś z nich tu był. To samo mówili chłopaki z The Rolling Stones. Bycie w jednym pokoju z Muddy Watersem, to jakbyś spotkał Jezusa Chrystusa. Oni byli z tego środowiska, z tego społeczeństwa, z tego życia. Mentalność angielska i mentalność ludzi z Missisipi to są dwie planety. Oni to interpretują w sposób, który chwycił w Europie. Nie było wtedy jeszcze środków przenoszenia informacji, nie było możliwości słuchania w Londynie Radia Missisipi. Marynarze kupowali płyty w Ameryce, przypływali do Liverpoolu i opier...lali chłopakom w porcie. a zanim złapali je Polacy, to zdążyły przejść przez 7 krajów. Tak działo się w latach 50' i 60' w Anglii. Oni łapali te płyty. Coś tam usłyszeli, czegoś nie, ale na pewno nie zrozumieli tej piramidy, na której to żyło. Jak usłyszeli Eddie Cochrana i tego typu rzeczy, to nie wiedzieli skąd on to wziął. Dopiero z czasem dowiedzieli się, że piramida pod tymi, którzy byli na tych płytach jak Presley, jest taaaaaka, czyli że to wszystko zaczyna się gdzieś na jej dnie, a nie u tych, których najpierw usłyszeli. Oni błędnie łapali to, co robił Elvis, jako początek muzyki.


Laurie Garman
- "Gdy jest się białym bluesmanem z Europy, bluesa trzeba czuć a nie odtwórczo naśladować. W przeciwnym wypadku będzie to chałtura". To twoje słowa. Łatwo jest to szczere granie od zwykłego rzemiosła odróżnić przeciętnemu słuchaczowi, czy tu już trzeba być bluesowo bardzo wtajemniczonym, żeby to usłyszeć?

- I tak i nie. Na żywo jest inna sytuacja, a słuchając płyty inna. Na żywo jak najbardziej ludzie to odczuwają. ale do końca nie wiesz, czy porywa ich to,żze grasz głośno i że grasz dużo nut, czy to, że grasz bluesa, bo na widowni zawsze jest kilka klas słuchaczy. Jest paru ludzi takich jak ty, jest paru purystów, którzy patrzą, że ten palec jest o ćwierć centymetra z tamtej strony i dlaczego on tam jest. Są ludzie, którzy to czuja i są tacy, którzy lubią dużo hałasu. Były takie czasy, kiedy Clapton wynajmował Royal Albert Hall na cały miesiąc. Przez kilka lat, każdy luty to był Eric Clapton at Albert Hall. 28 koncertów dzień po dniu. Parę razy grała z nim orkiestra symfoniczna, parę razy grał zestaw typu "Layla", parę razy grał bluesa. Clapton był zwolennikiem technicznego grania, co w bluesie jest ślepą uliczką.


Paddy Milner
I nagle przychodzi Hooker, który grał w zasadzie jeden akord, nigdy nie liczył taktów, a baby płakały. My gramy w krajach stricte europejskich i jak Jimmy robi swoje, to baby też płaczą, mimo że połowa z nich nie zna angielskiego, a do tego jest jeszcze Laurie [Garman - przyp. autora] na harmonijce - jedyny biały człowiek, który grał z Marleyem...

- Gdzie ich znalazłeś?

- To oni do mnie przychodzą.

- Podobno jesteś dzieckiem szczęścia i warto z tobą trzymać (śmiech).

- Ja jestem ten, który powoduje, ze wszystko trzyma się kupy. Ja zawsze miałem ten talent. Na przykład w Szwecji grałem w football i nawet byłem w tym dość dobry. Grałem parę sezonów w lidze. Nigdy nie byłem najlepszy. Zawsze byłem tym 11, 12, 13, 14, 15 w kolejce, wiec bardzo często wchodziłem na zmiany. Trener bardzo szybko się jednak połapał, że jak jestem na boisku, to zawsze wygrywamy i tak mi się to ciągnie w życiu do dziś (śmiech).


Matt Schofield
- Swój obecny skład oparłeś na dwóch nieprzeciętnych muzykach...

- Mój zespół istnieje o wiele dłużej, niż tych dwóch w nim gra. U mnie jest tak jak z Mayallem. Obecny zespół to jest już kolejna edycja. Co z kimś zacznę, to mi go kradną. W moim pierwszym zespole, pierwszym gitarzystą był Matt Schofield. Potem był Paddy Milner, który grał z Jackiem Bruce'm – jakby Cream. Dlatego zawsze na nich patrzę, który będzie następny, tylko że tym razem poszło u mnie tak, że ci następni zamiast być coraz młodsi, zrobili się coraz starsi (śmiech).


- Był jeszcze Earl Green - siedmiokrotny wokalista bluesowy roku w Anglii. To chyba bardzo ważny człowiek w twoim życiu.

Ggiles King, Earl Green, Marck Olbrich - Torun 2002
- To jest tragiczna historia. Alzheimer. Earl nie jest Amerykaninem. Earl jest prawdziwym czarnoskórym Brytyjczykiem z Jamajki. Pierwsi czarnoskórzy zjawili się tu jako import z Karaibów zaraz po II wojnie światowej, bo w Anglii nie było wtedy zbyt wielu ludzi. Żołnierze poginęli i nie było komu pracować. Wtedy każdy kto był obywatelem Imperium Brytyjskiego, miał paszport brytyjski i nie miał prawa przyjazdu do Anglii do pracy mimo, że prawnie był pod ochroną Królestwa. I właśnie wtedy oni dostali wizy w obie strony i poprzyjeżdżali tutaj. Chodzili w garniturach, krawatach i białych koszulach. Wyglądali jak prawdziwi gentlemani i to biali wtedy przy nich byli chamami. Wszyscy byli bardzo religijni, szanowali Boga i rodzinę. Można było o nich powiedzieć conservative. Byli dobrze wykształceni w szkołach w angielskim stylu, skąd wynieśli te wszystkie wartości, a anarchizmu nauczyli się dopiero tu (śmiech). Jamajskie gangi pojawiły się znacznie później. Earl jest właśnie dzieckiem takich ludzi. Mimo że pochodził z Jamajki, też poczuł bluesa. Jego hobby to fotografia.



Earl Green - ostatni koncert Ostromecko 2011
Były z tym związane śmieszne sytuacje. Gdy jest się w trasie, to wiesz... rano każdy robi swoje, a Earl i perkusista Pete Miles - pierwszy angielski perkusista bluesowy, który zaczynał w pierwszym angielskim zespole bluesowym - rano zawsze wychodzili. "Where are you going" - pytam. Earl odpowiadał "Bird watching". No to myśleliśmy, ze idą na panienki (śmiech), a oni actually were watching f... birds (śmiech). Skubany chodził po drzewach w Polsce, na Słowacji i w Ameryce i tylko k... fotografował (śmiech) i... to go zgubiło. Kilkanaście lat temu któregoś ranka w Londynie wyszedł ze swoim aparatem z domu, w którym mieszkał. Jacyś zakapturzeni czarnoskórzy chlupcy z council estate zobaczyli go i mimo że znali go od lat, bo mieszkał po drugiej stronie tego samego parku - dali mu wpier... i zabrali aparat. Jak już leżał, to jeszcze zaczęli kopać go w głowę. Tak go porąbali, że po jakimś czasie pojawił się z tego alzheimer i pomału, pomału... Jeździliśmy z nim do końca, jak długo się dało. W pewnym momencie już niestety się nie dało. Pamiętam, że graliśmy w Polsce trasę i jednym z miejsc tej trasy było Ostromecko - miejscowość w połowie drogi miedzy Toruniem i Bydgoszczą. Jest tam pałac podobny do tego w Wilanowie - niesłychana rzecz! Tam mieliśmy te koncerty i tam też był nasz hotel. To było jakieś 10 lat temu. Wchodzi Earl na schody, klatka schodowa olbrzymia jak na filmach, a jego pokój miał nr 9. Dostał klucz, na którym była cyfra 9. Stoi przed pokojem nr 9, patrzy i kompletnie nie kojarzy, że to jest klucz, a tu są drzwi. To był już ostatni etap. Gramy koncert tego samego wieczora. Druga piosenka to jak zawsze jego soulowa kompozycja na rozruszanie. Zaczynamy, a on stoi i... nic nie wychodzi. Potem leci piosenka "C" a on śpiewa słowa z piosenki "F". Teraz Earl jest w domu. Mam kontakt z jego żoną. Nic nie pamięta i od ponad pięciu lat nikogo nie poznaje.

Mark Olbrich Blues Eternity po koncercie w toruńskim Hard Rock Pubie Pamela (fot Agata Jankowska)
- Przedział wiekowy twojego obecnego składa waha się od 21 do 76 lat.

- Powtórzę... definicją bluesa jest "you've got it or you ain’t got it". To nie chodzi o technikę. Ci co jadą na technikę, z reguły nie kończą z Grammy.

- Jak można nagrać na żywo bluesową płytę roku grając w składzie, który dopiero drugi raz gra koncert?

Laurie Garman
- "You've got it!" Jest taki zespól jazzrockowy Medeski Martin & Wood, który zawsze gra bez żadnego przygotowania. Co wyjdzie, to wyjdzie. Ja usiłuję robić to w bluesie, ale nie tak ekstremalnie. Tu trzeba wiedzieć, jaka piosenka, jakie słowa, kiedy co i jak. Ale interpretacja jest interpretacją i jedyne co szlifujesz, to początki i końce, a co się w piosence stanie, to się stanie. Musisz więc mieć zaufanie i ludzi, którzy "got it". Są sytuacje, że jednemu piszesz nuty, a inni grają z pamięci. Daję im dużo miejsca na improwizację, ale trochę tym wszystkim dyryguję. To nie są lata 70', że solówka siała 30 minut i jak ktoś nie pokazał mu piwa albo gołej baby, to ten nie przestał (śmiech).

- "Muzycy dzielą się na tych, którzy bardziej lubią grać zorganizowaną muzykę i na takich, którzy lubią grać nieco swobodniej" Tak dzielisz instrumentalistów. Gdybyś miał według tej kategorii ocenić swój zespól, to gdzie kogo byś ulokował?

Eddie Angel
- Jakby to powiedzieć. Wszyscy są na tyle dorośli, że rozumieją uwarunkowania. Słońce zawsze zajdzie, a piosenka musi się zacząć i kiedyś musi się skończyć. "If you have nothing to say, you say nothing". Gdy Laurie gra jakieś solo i widzi, że już swoje powiedział, to przestaje. Są tacy ludzie, którzy nie przestaną. Pomiędzy Ameryką i Anglią a resztą Europy szczególnie widoczna jest ta granica. Ci pierwsi wiedzą, a tamci nie.

- Eddiego Angela znasz najdłużej. To już chyba ćwierć wieku? Czy to na nim najbardziej polegasz?

- Były czasy, że nie było go w zespole. Eddie Angel ma niesamowity talent do zrozumienia historii, która dzieje się w piosence i jej muzycznej interpretacji. Blues nie potrzebuje muzyki, tylko muzycznego przekazu tekstu, który ktoś napisał. Jest u nas Jimmy Thomas, który jest jednym z twórców bluesa. To przecież oni z Ike Turnerem grali główną rolę w rozruszaniu tej muzyki poza wąskie grono ‘mainstream America’. Reszta jest historią. Nagrali piosenkę Jackie Brenstona "Rocket 88" z roku 1951. "Rocket 88" była pierwszą w historii świata piosenką rockandrollową pomimo, ze powstały rok później "Rock Around The Clock" zaśpiewany przez Billy Haleya jest błędnie przez wielu uznawany za początek. Tak zaczął się rock and roll. Termin rock and roll pochodzi bezpośrednio z tradycji bluesa, a po raz pierwszy użył go radiowy prezenter Alan Freed w 1951 roku słuchając właśnie "Rocket 88" - piosenki o samochodzie, którym był Ford Rocket model 88. Ich interpretacja muzyczna, jak się wsłuchasz, jest inna niż interpretacja Claptona, The Yardbirds i innych.


Jimmy Thomas podczas koncertu Mark Olbrich Blues Eternity
w Hard Rock Pub Pamela  (24.08.2014) fot. Agata Jankowska
Tak się wszystko na świecie zaczęło, a nasz Jimmy był wtedy w tej paczce. On jest stamtąd! Kiedy nasz gitarzysta gra w sytuacji, gdzie powiedzmy 60% śpiewa Jimmy, a 40% śpiewa Eddie, to musi zagrać to tak, żeby to połączyć w jeden logiczny ciąg. Nie możesz w jednym kawałku słyszeć Cream, który nagle przechodzi w piosenkę z lat 50'. My gramy to tak, że wszystko brzmi mniej więcej tak samo, tylko że nie tak samo gra się to, a jeszcze inaczej tamto. Większość gitarzystów z reguły potrafi grać albo A albo B. Eddie potrafi to A i B zebrać do kupy i dlatego mi pasuje. Jeśli posłuchasz na naszej płycie „Mannish Boy”, to on początek frazy gra z lat 40', a po chwili przechodzi w nowoczesną. Był taki moment, że grał z nami T-bone Taylor, ale on bluesa grał kameralnie i wtedy trochę siadała dusza tego zespołu. Dlatego Eddie wrócił, ale pierwszym gitarzystą był Matt Schofield, którego można by określić "mini Clapton". On teraz jest słynny w Ameryce i na świecie. Nasz pierwszy koncert w Polsce, w Toruniu w klubie Od Nowa był właśnie z nim. Na ten koncert przyjechał wtedy Hołdys. Pamiętam, jak siedzieliśmy całą noc w hotelu i jak Hołdys tłumaczył Schofieldowi, który miał wtedy jakieś 17 lat, jak zostać gwiazdą. To był wtedy taki "młody Waglewski". Do dziś to pamiętam, bo połowę tych rzeczy Matt zrobił, a połowę nie i dlatego tylko w połowie w tej chwili jest sławny. Jakby zrobił wszystko, to byłby dziś bogiem bluesa. On jednak poszedł za bardzo w technikę a za mało w ‘message’ ponad wszystko.

Dni Gitary w Hard Rock Pubie Pamela - zajęcia gitarowe prowadzone wspólnie przez Zbigniewa Hołdysa, Marka Olbricha i Krzysztofa Toczko. (fot. Agata Jankowska)

- Jaki jest Zbigniew Hołdys? Łatwo jest go namówić na zwierzenia?

- Dam ci przykład z ostatniego mojego pobytu w Toruniu w "Pameli". Zrobili mi tak zwany press tour. Nasz super-super wspaniały opiekun przekonał polskie media i zrobili mi trzy dni wywiadów, czyli byłem w trasie, podczas której tylko rozmawiałem z mediami. Jednocześnie poprosili mnie i Eddie Angela (nasz gitarzysta), abyśmy wystąpili w koncercie gościnnie z Asią Czajkowską. Graliśmy 4 utwory bluesowe, które - o ile wiem - mają naleźć się na jej najbliższej płycie, którą też produkuje Darek Kowalski. To było właśnie znów w Pameli. Zawsze przed koncertem robi się tam warsztaty muzyczne. Ona prowadziła wtedy warsztaty wokalne. Wcześniej podobne warsztaty wokalne robił nasz Jimmy Thomas. Darek Kowalski poprosił mnie wtedy, aby przyjechał Hołdys. No to mu mówię "Byniek, weź wiec dupę w samochód i jedź". Przyjechał i był bardzo przystępny. Usiadł i zaczął z tą młodzieżą rozmawiać. Oczka im się błyszczały. Miało to trwać 7 minut. Trzy/cztery pytania o tym jak powinno się śpiewać, bo były to warsztaty wokalne. Siedział trzy i pół godziny. To jest właśnie definicja Hołdysa. Nie ma mowy, żeby z każdym nie porozmawiał. Kłócić się nie będzie, bo to już nie te czasy i nie ta waga. Najwyżej odejdzie.


Mark Olbrich i Eddie Angel (fot. Dariusz Kowalski)
- W swoich felietonach potrafi być ostry...

- Po pierwsze myśli logicznie. Mówi i pisze to, co dla niego ma oczywisty sens, a nie to, co modne lub oczekiwane. Ja nie chcę wypowiadać się krytycznie o jedynym moim przyjacielu na kuli ziemskiej, więc jedyne co powiem to... polityka i muzyka się nie łączą. Z tym, że myślę, że on nie postrzega siebie jako osoby politycznej, ale że dorabiają mu to z zewnątrz. Jak robi to Bruce Springsteen, Dixie Chicks, Sean Penn, to nawet na tym poziomie powodujesz sobie z tego więcej szkody niż pożytku. Co innego być za prawdą i uczciwością, a co innego dać się złapać w polityczne rozgrywki. I w związku z tym jego felietony na temat życia codziennego są OK, ale mieć opinię o demokracji parlamentarnej itp., to już zaczęli na niego skakać. Kaidy muzyk, który robi politykę, to od tego momentu 50% jest za nim, a 50% zastrzeli go – oczywiście na Twitterze i to jest absolutnie błąd taktyczny. Ja z nim zresztą o tym rozmawiałem.

Mark Olbrich i Eddie Angel na scenie z Asią Czajkowską - Zoń
w Hard Rock Pub Pamela w Toruniu
- Wiesz co najbardziej fascynuje mnie w twoim zespole? To, jak oni ze sobą rozmawiają za pomocą instrumentów. Podczas gdy ty z Samem Kelly precyzyjnie pilnujecie rytmu, w "Smokestack Lightnin" czy w „Mannish Boy”, Paul Lamb prowadzi "dialog" z Jimmy Thomasem. Są to smaczki, jakie we współczesnym rocku spotyka się coraz rzadziej, a co chlebem powszednim jest w jazzie.

- I to jest właśnie to "you've got it or you ain’t got it". To samo widziałem w Ameryce. W 2013 roku bylem w Missisippi i to wychodzi tam w każdej knajpie. Facet zaczyna, coś tam sobie śpiewać i od razu słyszysz, że on ma bluesa. Nie jest prawdą, że każdy, kto tam ma bluesa przebije się. To była dla mnie konieczna pielgrzymka. Dopiero jak się stanie na plantacji - miejscu, gdzie nie ma horyzontu i jak się stykasz z tymi ludźmi, to dopiero zaczyna do ciebie docierać, co to jest blues i co on robi dla nich in dla nas.

- Od ilu lat grasz z Samem Kelly? 

Sam Kelly
- Muzycznie znamy się 25 lat. On jest z tej samej generacji co Earl Green. Brytyjczyk pochodzenia jamajskiego. To jest tzw. generacja Weavers (były klub). Z niej wyszli jeszcze Matt Schofield, Ian Siegal, Eddie Angel, Giles King, Ley Sankey, Todd Sharpvile, ja i paru innych. Sam jest bardzo energiczny i ma bardzo wysokie umiejętności jako perkusista. Wie, co grać i kiedy, a czego i kiedy nie grać i to jest jego główna zaleta. Jako muzyk włącza się w interpretację każdego kawałka. Jak posłuchasz jeszcze trochę, to zauważysz, że w niektórych miejscach gra unisono z gitarą. Muzyka w bluesie jest ważna, ale nie najważniejsza. W bluesie najpierw opisywało się autentyczną historię, a dopiero do niej pisało się muzykę. Blues to jest w miarę prosta zabawa. Jak go zaczynasz ulepszać, to się rozsypuje. Obecnie Sam Kelly nie gra z nami. Sam jest rozrywany przez wszystkich. On gra i reggae i rocka i nawet w musicalach teatralnych. Często słychać, jak powraca do bluesa i do tej surowości nieprzetworzonej duszy bluesa. Jak ma wrócić, to dzwoni do mnie i jak jest koordynacja kalendarza, to może się załapać, ale jest tez i bagaż tego "rozrywania". W jednym takim powrocie Sam potrafił na przykład przy wolnym bluesie uderzać w metalową część werbla (jak w bossa nova – rim playing), a w bluesie tak się nie robi. Są to drobne niuanse tej zabawy. Najważniejsza sprawa to współpraca na scenie. Kiedy robimy taki podkład, żeby mieli pole do popisu ci z przodu i jak jest solówka, to my też w nią wchodzimy i to wszystko musi grać jak kompletna rodzina. W niektórych numerach, jak ja jadę dużą ilością nut, to on jedzie do tylu, a jak on idzie z dużą ilością bębnienia, to ja idę do tylu. Sam rozumie to instynktownie i to jest ważny element tego ‘you got it’.


Paul Lamb
- Geniusz Paula Lamba ujawnił się już w wieku 15 lat, a gdy miał 20 lat, reprezentował UK na World Harmonica Championships. Czy tylko Paul potrafi w Anglii tak dobrze grać na harmonijce?

- Jest kilku. Np. nasz Laurie Garman. Jego pracodawcy to: Freddy King, Yardbirds, nagrania z Bob Marley & The Wailers. Lee Sankey nie jest gorszy, ale nie jest aktywny, Giles King niedaleko z tylu. No i jeszcze paru, tylko nie przebili się. Rożnica jest taka, że Paul jest liderem, frontmanem i kompozytorem, a nie tylko instrumentalista.

- Podobno lubi chodzić po stolach?

- Lubi. On jest jak żywe srebro i to on powinien nazywać się Bestia w tym zespole (śmiech).

- No właśnie. Twoja ksywa podobno wzięła się nie tylko z powodu temperamentu scenicznego, ale... jeśli nie chcesz, nie będę pytał cie o to zbyt nachalnie (śmiech).


- Pytaj.

- Ponoć nieźle rozrabiałeś po koncertach...

Premiera winylowego wydania płyty Mark Olbrich Blues Eternity Live At The Ppamela Blues (Hard Rock Pub Pamela październik 2014) fot Agata Jankowska
- (śmiech) Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jak później dowiedziałem się, po koncertach w Anglii działo się dokładnie to samo, tylko na o wiele większą skalę. Jak czytasz historię rocka (bluesa mniej), to gdzieś tam wypier...lali telewizory przez okna, palili pianina, robili takie rzeczy z dziewczynami, jakie podobno w katolickim kraju nie bardzo wolno robić. My (Hołdys też) robiliśmy to samo w Polsce kompletnie nie wiedząc, ze w Anglii takie rzeczy są normą. Kiedyś pojechaliśmy na festiwal w Lublinie. W hotelu zrolowaliśmy dywan, podpaliliśmy go i zrzuciliśmy na recepcję z piętra, a działo się to wszystko w latach 60'. Mówiliśmy na to cygaro, bo paliło się tylko z jednej strony.
 
- Na scenie też zawsze byleś jak ogień...

Premiera winylowego wydania płyty Mark Olbrich Blues
Eternity Live At The Pamela Blues (Hard Rock Pub
Pamela październik 2014) fot Agata Jankowska
-... mnie ta muzyka tak porywała. Wiesz, ja dlatego tak mało szanuję te wszystkie kolorowe zespoły typu Czerwone, Niebieskie czy tam Zielone Gitary. Oni wyraźnie robili to zawodowo. Byłem kiedyś na ich koncercie. Każdy z nich patrzył gdzieś tam w dal, albo pod nogi, a widownia zupełnie dla nich nie istniała i na dodatek jeszcze jakaś osoba z boku zapowiadała ich każdą piosenkę. Chciało się powiedzieć "weź k... magnetofon, włącz i spier... stamtąd. Po co ci grać? Wypłatę dostaniesz, dupy są..." W taki sposób mogę wyrazić swój kompletny brak szacunku do tego, co wtedy zobaczyłem. – co nie znaczy, że ich muzyka była marna, bo podbiła kraj. A "Bestia"... to się głownie uwarunkowało działalnością na scenie i potem w równej mierze - jak to się mówi - post show. Innym się upiekło. W jednym polskim hotelu zrobiliśmy raz powódź. Wiesz... taką bitwę pod Trafalgarem. W starych hotelach było tak, że w pokojach były drzwi na korytarz i dodatkowo jeszcze drzwi do sąsiedniego pokoju. Mieliśmy dwa takie pokoje, w których były olbrzymie łazienki, w których były też olbrzymie wanny. Pryszniców wtedy jeszcze nie było. Drzwi uszczelniliśmy ręcznikami, puściliśmy wszystkie możliwe wodne sytuacje, aż w końcu woda sięgała już po kostki. Te pokoje razem były mniej więcej takie, jak cały ten pub gdzie teraz siedzimy. Było tam nas może z 15 osób i... zrobiliśmy bitwę pod Trafalgarem/Oliwą – do wyboru. Puszczaliśmy sobie okręty i różne inne rzeczy, aż jakiś idiota zadzwonił na dół do recepcji po więcej wódki. Do dziś niestety nie wiemy kto (śmiech). Gość zaczął pukać, ktoś otworzył drzwi i... jak ta woda pier... Milicja przyjechała, wszystkich zamknęli i po tej akcji ta ksywa już na dobre się utrzymała (śmiech).

- To wtedy rozpoczęły się twoje kłopoty z władzą?

- Wtedy to jeszcze były inne kłopoty. Na szczęście rozeszło się, bo wtedy to dopiero byśmy mieli, ale i bez tego sytuacja była ciężka. Na szczęście organizator nas wtedy uratował. Tak, że było fajnie. Potem jak rozmawiałem już tutaj z członkiem mega mega mega mega legendarnego zespołu, to okazało si, że oni robili tu dokładnie to samo tylko dużo więcej. Opowiadał mi, że jak byli w jakimś hotelu w Ameryce (zawsze cale piętro albo cały hotel był dla nich), to kupili kilka beczek przemysłowej wazeliny, rozlali ją na korytarzu i zrobili ślizgawkę, na której ślizgały się tylko nagie dziewczyny. Miały zawody, która dalej doleci. Wchodził akurat wtedy po schodach jakiś gość, który pomylił piętro, zobaczył i zadzwonił na policję.

- Zawsze mnie ciekawiło, skąd u muzyków rockowych brała się ta ułańska fantazja?

- U mnie to się bierze z tego, że ja dosłownie żyję muzyką, którą gram bardziej, niż odtwarzam piosenkę. To trwa dużo dłużej niż koncert. Spać nie można czasami itd. To rusza całą dusze i nie tylko palce na gryfie się angażuje. Jeśli chodzi o twoje pytanie, to ludzie pytali często Keitha Richardsa "czemu tak chodzisz po koncercie jak nakręcony?" Rollingstonesi po jakimś czasie przyznali, że oni po to zaczęli brać heroinę, żeby się uspokoić.


Joe Mc Cormack (fot. Dariusz Kowalski)
 Nie po to, że chcieli mieć haj, tylko po to, że nie mogli z tego haju zejść. Wiesz, jak nakręcisz taką zabawkę na kluczyk, to ona zapier... dookoła. Z nami jest tak samo, nieraz szału można dostać. Bonham zapił się na śmierć, bo nie mógł przestać.

- Postać najmniej znana w twoim zespole to pianista Joe Mc Cormack. Jego chyba też najmniej słychać na waszej płycie.

- Najmniej, On trochę nieśmiały był. W naszym zespole jest na tyle dobrze, że nikt nie musi wywyższać się nad innych i każdy robi swoje. Powiem brutalnie... Jimmy śpiewa na w miarę wysokich rejestrach, gitarzysta z zasady jest wysoko, harmonijka jeszcze do tego tej żylety dodaje i jakoś trzeba było to wszystko uspokoić. Organy wypełniają te wszystkie herce, te częstotliwości pomiędzy tym wszystkim i Joe dokładnie wie, jak to wszystko trzymać, żeby było tak, jak jest w orkiestrze symfonicznej, gdzie wszystko musi być zbalansowane.  Największy szacunek dla Joe mam za to, że potrafi to wszystko utrzymać i nie wygłupia się dookoła. W tej chwili naszym pianista jest Igor Nowicki.

 Igor Nowicki i Asia Czajkowska - Zoń

Joe Mc Cormack
- Jest drugi Polak?!

- I do tego prawdziwy Polak. On do momentu spotkania z nami chyba nigdy muzycznie nie był za granicą;

- W jaki sposób pojawił się u ciebie?

- Znalazłem go, jak byliśmy w Toruniu w tej trasie, co ta płyta była nagrywana. Nie mielimy któregoś dnia co ze sobą robić i poszliśmy chlać po klubach na rynku. Wleźliśmy do jakiegoś czwartego czy piątego miejsca i tam grało jazz trio. To jest takie miejsce, do którego schodzi się po schodach w dół. Podłoga jest tam wykafelkowana i jak oni grali, to strasznie echo moglu się rozchodzić, ale oni dobrze sobie z tym radzili i muzyka była "żywa" – nie takie normalne jazzowe miętolenie. Igor grał bardzo bluesowo, bardzo dobrze i radził sobie z echem. Zaczęliśmy rozmawiać i myślę... spróbujemy. Jak podpisaliśmy trasę po dawnych krajach paktu warszawskiego, to go spytałem i reszta jest historią.

Igor Nowicki
Jak by się nie udawało, to Joe mógł przylecieć nawet na drugi dzień Ryanairem bez problemu, ale sprawdził się skubany. I to jak! W tej muzyce umiejętności techniczne są drugorzędne (w miarę rozsądku), a jak słynny bluesman powiedział, to już wiesz. Igor "has got it". Bardzo, bardzo rzadkie. W Londonie jest masa muzyków zjawiających się z całego świata, aby zrobić karierę. Prawie wszyscy są perfektni w technice, teorii, etc. Ale 99% ain’t got it.


- Porozmawiajmy teraz o waszej płycie. Co sądzisz o Darku Kowalskim. Znam go osobiście i byłem w tym klubie. Moim zdaniem toruński Hard Rock Pub "Pamela" to ewenement na skalę Polski.

Darek Kowalski - gospodarz HRP Pamela w Toruniu
- Najpierw o Darku. To, co wiem na pewno, to on żyje dla muzyki, bluesa i młodych ludzi chcących to robić. Jest jasne, że sporo do tego dokłada. "Zmusza" wizytujących muzyków do robienia warsztatów z młodymi, co jest super gestem. Rozumiem, że jest "star-walk" bluesa w Suwałkach/Białymstoku? Jak on tam nie jest na pierwszym miejscu to wstyd i granda. Pamela to dziwne miejsce, niby mały klub ale w nim mieszka prawdziwa bestia pozytywnej energii. Myślę, że ta Pamela czuje Darka jakoś i podaje jego serce i duszę dalej. Z naszego doświadczenia, to tam się gra o stopień wyżej niż w wielu słynnych miejscach. Jeśli chodzi o płytę, to był plan nagrania jej podczas tego tournee w Polsce i to był najwyższy czas, bo cykl poprzedniej się skończył. Na poprzedniej płycie, która bardzo dobrze szła i której trzy nakłady się sprzedały, grałem ja, Sam Kelly, Paddy Milner - keyboardzista, który po odejściu z mojego zespołu grał z niedawno zmarłym Jackiem Bruce z Cream i Sarasota Slim - southern bluesman z Ameryki, slide gitarzysta i piosenkarz, z którym z reguły gram w Stanach. Płyta została sprzedana do dystrybutorów we Włoszech, Peru, Argentynie i oczywiście w USA i Kanadzie, gdzie nawet jeden okręg szkolny kupił jej sporo do edukacji muzycznej. Ciekawostką tej "amerykańskiej" płyty jest to, że festiwal na którym ją nagraliśmy, kupił potem kilkaset sztuk tego albumu, aby reklamować SIEBIE!



Mój pobyt w toruńskim HRP Pamela w roku 2013
Każda płyta ma swój cykl. Jeden rok idzie dobrze, drugi rok raz lepiej raz gorzej, a w trzecim roku spada i musisz nagrać następną. Tak czy siak nowa płyta się należała. Po drugie, jak nagrywasz płytę studyjną, to potrzeba od czterech do pięciu miesięcy, żeby to po ludzku zrobić i to w dużym stopniu przeczy mojej filozofii bluesa jako żywej muzyki przekazującej emocje tej chwili. Można to porównać do różnicy pomiędzy przemówieniem z kartki i z duszy. Graliśmy akurat festiwal w Gdyni i w klubie w Toruniu. Był plan aby nagrać oba te koncerty. W Gdyni potrzebny był nasz inżynier, ale nie dojechał. W Pameli nagrali. Z tym, że nagranie w takim wypadku to "złapanie dźwięku". Potem masterowanie to już sprawa studia, moja i inżyniera. Złapali dobrze i słychać było te emocje, które szły i od nas i od fanów. No i było z czym pracować.

Z Markiem Olbrichem i Darkiem Kowalskim w jednym z londyńskich pubów

- Powiedziałeś, że drugie takie miejsce widziałeś tylko w Missisipi.

- Tam jest kilka takich miejsc. W Europie to się nie zdarza, a grałem już prawie wszędzie. Pamela to jest rzeczywiście ewenement, a Darek to czarownik tej zabawy. Jest tam energia i jak dajesz im tam muzykę, to ona ląduje w nich, oni to odczuwają i ty też odczuwasz, że oni odczuwają i tu robi się 2, 4, 8, 16, 32... tu się tak szybko wszystko mnoży, że... o Boże! Wziąłem te wszystko co się nagrało, poszedłem z nimi do ‘mojego’ (używam go od 10 lat) studia w Londynie i ze strachem dałem do odsłuchania. Poszło, czy nie poszło? Inżynier jest brutalny – potrafił już odrzucać rzeczy od ludzi, co mają sprzedanych ponad 10 milionów płyt. Jeśli nie poszło, to trzeba będzie zrobić nagranie w parę kolejnych tras, bo musimy to nagrać tak czy siak. Gdy zaczęliśmy w tym grzebać, to mój inżynier powiedział "wow!" Obróbka trwała ‘minutę’. Wszystko brzmiało tak dobrze, że prawie nic nie trzeba było dorabiać, jedynie trochę uporządkować i wyciąć 1-2 kleksy - bleeding etc. To już były tylko sprawy techniczne. Muzyka była, jaka była.
 
- Czy ty komponujesz?

Mark Olbrich i Eddie Angel (fot. Dariusz Kowalski)
- Tak. Nawet jeden numer był na polskiej składance/box set. Antologia Polskiego Bluesa, Part II. Kolaboruję też z innymi i poprawiam - "aranżuję" jeszcze innym.

- Na tej płycie - poza jednym kawałkiem - są same światowe standardy. Czy taka była idea tego albumu?

- To jest właśnie to, co za mną chodziło. Zawsze chciałem zrobić taką płytę raz w życiu i wreszcie mi się to udało. Chciałem raz w życiu zagrać całą tę historię z kimś autentycznym. Chodzi o to, że najlepsze kompozycje bluesowe były w zasadzie na samym początku. Może nie tyle na samym początku, tylko jak już zaczęło to wychodzić na arenę w latach 40' i 50', bo do lat 20-30' nikt tak naprawdę nie wie, co było. Willie Dixon napisał w zasadzie wszystko to, co teraz się gra z wyjątkiem niektórych jak "Mannish Boy", który napisał Muddy Waters. Oczywiście Robert Johnston jest naszym cesarzem, ale jego rzeczy można tylko interpretować z drugiej ręki. Nikt z jego generacji niestety nie chodzi po tej ziemi. Rzeczy, które pisał Willie, Muddy i spółka są nadal w naszym zasięgu.

Plakat koncertu, podczas którego nagrana została bluesowa płyta roku
Na tej płycie są te standardy bluesowe, które gdy pojechałem tam w Missisipi popatrzeć, co ten blues za jeden, to uznałem, że nam do nich wara. Granie takich rzeczy jak "Hoochie Coochie Man", kiedy nie byłeś hoochie coochie manem osobiście, to jest zawracanie dupy. Wiesz... jak zobaczyłem kiedyś w angielskim klubie, jak facet śpiewał "I was born in Chicago", to ja sobie myślę - f..ing. hell, really?! (śmiech) I dlatego ja tego unikam, bo to jest klezmerka i z tego robi się muzyka do hotelu albo do windy. W związku z tym jak tylko Jimmy objął miejsce po Earl Greenie, to mówię do niego "What's your music man?" On mi na to "I want to this, this, and this and this and this. I traf chciał, że są na tej płycie wszystkie te rzeczy, które są używane jako standardy, ale jak on o nich mówił, to dla niego TO NIE BYŁY STANDARDY ale rzeczy z jego życia. Dla niego były to kawałki, na których wyrastał. Każde słowo w tych piosenkach coś znaczy, a tam gdzieś jakiś dureń w knajpie tym pluje. Hecą tej płyty było po pierwsze to, żeby dać Jimmy'emu pole do popisu, żeby swoją duszę otworzył, bo w poprzednich zespołach nie dawali mu za bardzo takiej możliwości, a po drugie, żebym ja sobie zagrał to, co zawsze chciałem. Trzecią rzeczą było połączenie pokoleń.

fot. Dariusz Kowalski
Jimmy ma 76 lat i nie może śpiewać dwie godziny pod rząd. Dlatego my wypełniamy te luki sami i żeby był jakiś pomost między tym a tamtym, zrobiliśmy taki repertuar, że wszystko jest mniej więcej znane i jemu i nam.

- Nagranie trwa 2 godziny i 40 minut, a tylko 60 minut znalazło się na CD i 40 na wersji winylowej, czyli że te utwory, które nie weszły na płytę, nie śpiewa Jimmy?

- Śpiewa je Eddie, a jeden jest instrumentalny.

- Zamierzasz kiedyś ten materiał wykorzystać?

- Mamy chyba z 5 czy 6 oryginalnych kawałków, które są początkiem następnej płyty, która będzie jakby moją autorską. Prawdopodobnie będzie to "blues in the soul", ale spróbujemy. Dużo doświadczeń wyniosłem z pobytu w Missisipi i czuję przynajmniej, że w jakiś sposób będzie to wiarygodny pomost miedzy nami i esencją bluesa, która stamtąd emanuje.

- Jak długo tam byleś?

Mark pokazuje zdjęcia z pól bawełny w Missisipi
fot. Tomasz Woźniak
- Trzy tygodnie zimą. Wracamy tam przyszłym latem – "when the cotton is high". Potraktowałem to trochę tak, jak jedziesz odwiedzić swoich pradziadków, aby dowiedzieć się skąd jestem, co robię i czy powinienem w ogóle w tym być. Tam jest ta ziemia, te rzeczy i to wszystko tam ruszyło. Parę kawałków tam napisaliśmy i teraz razem z Eddie nad tym pracujemy. Mamy kupę roboty. Radzę ci tam kiedyś pojechać. Niesłychane miejsce. To jest zadupie Ameryki, gdzie dochody ludności są mniejsze niż w Polsce. To jest płaski stan i tam zawsze były tylko plantacje. Jak ja się w końcu połapałem, to po pierwsze to jest ich muzyka, a nie nasza i tu nie można nikogo ogłupiać. My jesteśmy tylko tymi, co przyszli potem czyli barbarians at the gate, ale i oni poszli trochę w naszą stronę. Oni przeprowadzali się z Missisipi do Chicago, tak jak dziś Polacy do Anglii. Dokładnie w ten sam sposób. Chicago było miastem przemysłowym z napływem białych ludzi ze wschodu Stanów Zjednoczonych.


Z Ericem Galesem w legendarnym Green Iguana w Tampa
Londyn dla Amerykanów też leży na wschodzie i oni kłaniali się w tę stronę łapiąc więcej rytmu. Oryginalne bluesy prawie nie mają rytmu. Facet mędzi sobie coś tam pod nosem i jak kończy mu się tekst, to przestaje śpiewać. Oni to uporządkowali. Wzięli gitary elektryczne i zaczęli wciskać tekst w muzykę, a nie na odwrót i dopiero wtedy zaczęło się małżeństwo tych ras. Jak już wspomniałem, Missisipi jest płaskie. Tu masz New Orlean i morze, a tu masz Chicago, a między tym a tym nie ma nic. Oni na tych plantacjach pracowali nawet wtedy, gdy już nie byli niewolnikami. Nie było nagrań i nikt tego już dziś nie pamięta. Byłem na plantacji, która ma szerokość prawie 5 mil czyli tak z 8 kilometrów zapier...lasz tą bruzdą tam i z powrotem, aż dzień się nie skończy.

Za niewolnictwa nie było gdzie uciec. Nikt ich nie trzymał w łańcuchach. W łańcuchach trzymali ich tylko w Wirginii gdzie było tobacco lub blisko miast. W Missisipi jak chciałeś uciekać, to miałeś kilka tysięcy kilometrów. Tysiące kilometrów do Chicago na piechotę. Proszę bardzo, zapier...aj! To właśnie z tego ten blues wyszedł. Ludzie pracując na roli zbierając ten cotton, musieli się czymś zająć. Nawet jak wojsko maszeruje, to śpiewa. Najpierw były to proste przyśpiewki. Jak rozmawiałem z czwartą czy piątą generacją potomków właściciela jednej z największych plantacji, to on mi mówił dokładnie to samo: "that was just singin' to make the day go faster", czyli była to muzyka ludowa.plus komunikacja z Bogiem. Ale już za jego czasów i czasów jego dziadków robotnicy mieli swoje rozrywki. Była tam taka stodoła, w której w każdą sobotę robotnicy plantacji bawili się i gdy pierwsi bluesmani przyjeżdżali robić tam swoje występy, musieli dodać trochę rytmu, żeby można to było tańczyć.

 Właściciel oprowadzał nas po tych farmach w lutym, a jest to dla nich najgorszy czas. Pamiętam to ciemne niebo, padający deszcz i ten ogrom horyzontu, który cię przytłacza. Gdzie nie spojrzysz, nie widać końca. Amerykańskie niebo nie ma końca i plantacja też nie ma końca. Nie było nic i nie było dokąd iść. Te wszystkie teksty, o których Jimmy nam opowiadał, oparte są na prawdzie i dlatego w DYGRESJI mam taką teorie, że autentyczność bluesa nie jest koniecznie z Missisipi, ale z autentyczności uczuć podanych w formie bluesa. Blues znika jak się podpisujesz/podszywasz pod cudze emocje. Jeśli jakiś gówniarz z gitarą śpiewa o tym, że ma 14 lat i że matka wypierdzieliła go z domu, bo nie posprzątał pod biurkiem, to to jest blues i żeby go śpiewać, nie trzeba być dziś czarnym bądź potomkiem niewolników, tylko trzeba mięć historię, która cię ruszy. Presley też zaczynał od tego, że chodził do murzyńskiej dzielnicy podsłuchiwać pod knajpę, jak oni śpiewają i to tam zaczęła się cała jego historia. Przecież te jego próbne nagrania sprzed tych czasów były żenujące.


Bluesowa Ringside Cafe w St Petersburg (Floryda) - Mark z Sarasota
Slim i Chris Chown. Poprzedni album Marka Olbricha nagrany z
Sarasota Slim, Paddy Milnere i Samem Kelly sprzedał się w
nakładzie pięciocyfrowym
Mamy więc teksty socjalne jak na przykład piosenka "Don't Start Me Talking", która jest typową historią małżeńską o tym, że facet wysłał babę po chleb i masło, a ona wydała pieniądze na fryzjera i coś innego, więc wyrąbał jej z glana i już jest piosenka, bo ktoś to zauważył i o tym śpiewa. To samo było w "Smokestack Lightning" czy w "Mannish Boy"... wiesz, że jeszcze za moich czasów, jak jechało się do Ameryki, to do Murzyna mówiło się tam "boy", "come here boy". Zdarza się, że na Południu czasem jeszcze dziś do nich tak mówią, co - myślę - może teraz nawet spowodować strzelaninę. "Mannish Boy" to historia o tym, że "I can f... who I want and I am a man, not a boy". Jimmy wyjaśni ci te hece (ten tekst - "no B" znaczy Not a Boy i nam do tego wara). I dlatego ja nie chciałem się w to mieszać i grać te rzeczy "do kotleta".


Jimmy Thomas podczas koncertu Mark Olbrich Blues Eternity
w Hard Rock Pub Pamela  (24.08.2014) fot. Agata Jankowska
Jimmy został zesłany mi z nieba. Ta płyta to mój ukłon dla Jimmy'ego, to zawartość jego duszy i spełnienie mojego życia, żeby zagrać to z kimś autentycznym, kto tam żył i wzrastał. Ja mu tylko w tym pomagam, a raczej staram mu się w tym nie przeszkadzać.

- Waszą płytę otwiera "I’m Ready" Willie Dixona nagrany przez Muddy Watersa w 1954 roku. Specjalnie wybraliście akurat ten kawałek na początek koncertu?

- Nie. To była już druga albo nawet trzecia piosenka. Zawsze rozpoczynamy instrumentalnie czymś na rozgrzewkę, tylko że na tej płycie to nie istnieje. Pierwszym kawałkiem była kompozycja Billy Boy Arnolda, żeby harmonijkarz mógł sobie płuca rozgrzać. Drugi numer też jest zawsze tego typu tylko już trochę bardziej funky ("Come On"). Jimmy zazwyczaj zaczyna od "The Things that I used to do". Ta piosenka jest mu bardzo bliska, bo w jego mniemaniu ona jest o rozpadzie jego pierwszego małżeństwa i kiedy on już z siebie ten ból wyda, mówi "I’m ready" i wtedy zaczyna się "I’m Ready".


Paul Lamb
- Miałem ciary, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, co Paul Lamb zrobił z "Summertime".

- Fajne, nie?

- Rewelacja! Z początku w ogóle nie miałem pojęcia, co on zagra.

- Każdy w czasie koncertu ma jakąś swoja niszę i on chciał zagrać właśnie to. Nie ma mowy, żebyśmy "Summertime" grali jako zespół, bo wtedy z tego się robi piosenka hotelowa. To, co on z tym zrobił, to jest zupełnie inny zwierzak. To jest Paul Lamb pokazujący swoją duszę na podstawie "Summertime", a nie Paul Lamb grający "Summertime". To jest jedyna smutna piosenka, jaką on w ogóle gra. To jest chłopak z robotniczej rodziny z Newcastle. Gdybyś tam wzrastał w latach 50', kiedy zamykali stocznie, to dokładnie wiedziałbyś o co chodzi i w tym kawałku ten jego ból się czuje. On jest strasznie wdzięczny losowi za to, że tak dobrze mu potem w życiu poszło i często się dziwi, że w ogóle w taki sposób zaistniał. Biały harmonijkarz na takim poziomie nie zdarza się często. Jego interpretacja "Summertime" nie dlatego działa, że Paul jest wspaniałym muzykiem, ale dlatego, że on w ten krótki kawałek pakuje wszystko to, co mu się stało. W bluesie wchodzenie w instrumentalizację dla samego instrumentalizowania kończy się płaczem.


Eddie Angel i Jimmy Thomas
- Nostalgiczna kompozycja Eddie Jonesa "The things that I used to do" to niesamowity wokal Jimmy'ego Thomasa przerywany dopełniającą nastrój solówką Eddie Angela.

- To jest z kolei Jimmy's Story, ale jest to już bardziej zinstrumentalizowany kawałek, który kończy się i źle i dobrze. W ostatnich słowach on mówi, że skoro mamy już siebie nawzajem dosyć, to wyrywaj do swojej rodziny, wynoś się, a ja pójdę na swoje, czyli że zaczyna mi się nowe życie i bardzo mi się to podoba i nie idę skoczyć z mostu, tylko zaczynam inny rozdział. Eddie ma absolutny geniusz do grania w stylu, formie i natężeniu przekazywanej historii. Jak się wsłuchasz nie tyle w solówki, ale też w to, co on gra pod słowami, to jest to zawsze konkretne do słów i kontekstu czasu tego utworu – np. z lat 40, 50, etc. Te utwory tracą, jak się do nich gra ‘po nowemu’ lub jak gitarzysta dodaje własny styl – do tego często powtarzalny w każdym kawałku. TO jest oczywiście cool we własnych kompozycjach. Tutaj Eddie ma ‘sound’ tych wczesnych lat i używa skal z tamtych czasów.


Paul Lamb
- Jest na tej płycie przykład bluesa, przy którym można się pobujać. Mam tu na myśli swingujący „Walk Right In”. Można tam wyczuć to sceniczne szaleństwo Paula Lamba, o którym mówiliśmy wcześniej.

- My w tym tempie gramy dużo rzeczy. Zaczynałem tu grać blues - mówiąc brutalnie - na samym dnie, a absolutnie pierwsza różnica w graniu bluesa i rocka na dnie i na górze to tak naprawdę jest tempo. Mam nawet anegdotę, która w Londynie jest już legendą. Dawno temu grałem w takim półzawodowym zespole w jednym z klubów na Richmond, gdzie kończy się linia District. Miejsce to jest dość słynne, bo w dawnych czasach grali tam między innymi Clapton i Yardbirds. Pewnej soboty kiedy akurat nie graliśmy, poszedłem sobie do tej knajpy na piwo. Grał wtedy akurat Deep Purple tribute band, a ja strasznie lubię Deep Purple. Grali sety 45 minut, przerwa, 45 minut, przerwa. Pod koniec pierwszego seta do knajpy weszli Keith Richards i oryginalny perkusista Deep Purple Ian Paice. Rollingstonesi na Richmond Hill mają domy, w których obecnie już bywają rzadko i dlatego w Richmond nikomu nie imponują (śmiech). Siedli sobie gdzieś z boku, ale ci z tribute bandu jak tylko ich zobaczyli, to zbaranieli. Dla nich to byli przecież bożyszcza. Przylecieli więc do nich jak mucha do gówna i zapytali Paice'a, czy zrobiłby im zaszczyt i usiadł do perkusji na dwa kawałki. Paice zgodził się. Wychodzą więc na drugiego seta i jest zapowiedź: "Ladies & Gentleman, massive surprise for you. This is god of the drums and we're so happy he'll play with us" i Paice usiadł. Jak on im naliczył tempo w "Black Night", to cała zabawa rozpierdzieliła się po drugiej zwrotce. Kompletnie nie nadążali, co było słychać. Głupio było i jemu i im.


Clarksdale w Mississippi - występ w
legendarnym Ground Zero Blues Club
A wracając do „Walk Right In”, to w tym tempie większość rzeczy u nas się gra i jest to piosenka, która też ma swoją historię, pochodzi z czasów Chicago i jest o Muddy'm i innych bluesmanach, którzy jak się dorabiali, to łapali coraz to młodsze d...py, które chciały od nich tylko kasę i dlatego większość z nich umarła w rynsztoku, bo wszystko rozpierdzielili na te d...py, które jak tylko złapały ich kasę, to trochę z nimi pomieszkały, po czym wychodziły na ulicę i dalej robiły swoje czyli takie walk right in, walk right out, walk right in, walk right out (śmiech).

- Czyli, że bez kobiet nie byłoby bluesa i rock and rolla?

- Nie ma mowy. To samo było tam, gdzie Elvis podglądał te hece w Memphis. Oni tam właśnie grali głównie tę muzykę po to, żeby baby się ekscytowały. A jak myślisz, po co im to było? No ale bluesa nie byłoby też bez poezji w duszy i bólu życia codziennego. 

WROX - pierwsza na świecie bluesowa radiostacja.
B.B, King był tam DJ-em w wieku 17. Marzec 2014
- Co blues ma w sobie takiego, że tak przyciąga kobiety?

- Kobiety czują instynktownie tę zabawę, a mówiąc serio są lepsze w odczuwaniu emocji, która przecież jest esencją bluesa, czują solówki i dlatego jak grasz w zespole, to tak łatwo jest je łapać, bo jak one to słyszą, to dla nich w tym momencie jesteś bogiem. Tobie się to podoba lub nie i masz jakiś tam dystans bądź nie, a u nich tego nie ma. Jak to jej walnie w wątrobę, to już po niej.



- „Angel of Mercy” nagrany po raz pierwszy przez Alberta Kinga to świetny przykład dyscypliny, jaka panuje w twoim zespole. Tu niejeden band mógłby "popłynąć", a wam udało się zmieścić w 4 minuty i 25 sekund! 

Z właścicielem Radia WROX
- Po pierwsze mam w życiu takie podejście, że "when there is nothing to say, say nothing". W moim odczuciu jest to bardzo prywatny utwór - rozmowa autora z "Wyższą Istotą". W oryginale Albert płynie tak, jakby nie było go w ogóle, jakby jedynie coś tam we mgle było zarysowane. To jest w zasadzie piosenka o umieraniu faktycznym i umieraniu duszy i nie ma co z tego robić karnawału. Druga rzecz jest taka, że jak grasz ten wolny rytm, to są tam dziury i to jest zaproszenie do kompletnej katastrofy na scenie, bo jeśli zespół nie trzyma się kupy, to ludzie idą po piwo, zaczynają palić papierosy zaczynają strzelać krzesłami i jest po wszystkim. Na oryginalnym nagraniu Alberta Kinga jest trochę więcej muzyki niż u nas. bo u nas był to ukłon w stronę Eddiego i bez sekcji dętej. Paul miał swój "Summertime", a Eddie miał właśnie tę piosenkę. Tam gdzie Albert coś wkładał, myśmy to zdjęli. Tak chciał Eddie i dlatego nie możesz tego ciągnąć za długo powyżej czterech minut, bo tam zwyczajnie nic już nie ma.


- „Come On (Let the Good Times Roll)” - niezwykle energetyczną bluesową ucztę Earla Kinga, znakomicie podaną przez Jimi Hendrixa, wy przyrządziliście - muszę przyznać - w bardzo apetycznym sosie.

- A wiesz, że mógł w tym miejscu być zupełnie inny kawałek. To jest właśnie to moje podejście do zarządzania koncertem. Musisz czasami podkręcić rytm pulsu w górę do 144, aby złapać czymś publiczność. W Europie robią to w miarę wolno, w Ameryce jadą z grubej rury. Ja wolę pojechać z grubej rury. Nauczyłem się tego, jak mieszkałem w Nowym Jorku i grałem np. w Albert Lynch Blues Bar. Zazwyczaj graliśmy w tym miejscu kompozycję Earla Greena "BorderLine", która jest praktycznie jak nowy James Brown i która już nie bardzo u nas pasuje, bo Earla już z nami nie ma, a on był bluesmanem z pogranicza soul. Po pierwsze musiałem wziąć coś up tempo. Druga rzecz jest taka, że Freddie King bardzo dobrze grał ten kawałek, a Laurie grał z Freddie Kingiem, więc trochę to dla niego jest ten numer, bo przypomina mu jego stare czasy, chociaż na tej płycie gra go akurat Paul Lamb. Naprawdę lubię takie kawałki... staniesz, zwalniasz, przyspieszasz i coś tam jest. Można sobie naprawdę pograć i od razu widać, jak ludziom oczka się błyszczą. Wielkiej filozofii tam nie ma, ALE jest zachęta do zabawy i muzycznej i słownej! Podstawowa różnica pomiędzy graniem muzyki zachodniej na zachodzie, a graniem muzyki zachodniej w Polsce jest taka, że tu w pierwszej kolejności ludzie słuchają słów.

Laurie Garman i Mark Olbrich w Toruniu
W Polsce jak ktoś coś śpiewa, to często nie dosłyszysz, o czym on śpiewa, wiec ludzie czują tę muzykę głównie tak, aby sobie przy niej poskakać. Tu natomiast usłyszysz, że na przykład nie podoba się komuś jakaś tam piosenka, bo był w niej tekst o Liverpoolu, a większość ludzi stąd nie cierpi Liverpoolu, co w Polsce jest w ogóle nie do zrozumienia.

- "Smokestack Lightning" - piosenka Howlin' Wolfa, o której już wcześniej wspominałem mówiąc o zjawiskowym dialogu pomiędzy Paulem Lambem i Jimmy Thomasem. Czy taki efekt uzyskuje się dzięki wielu próbom, czy to był spontan?

 
Skład Mark Olbrich Blues Eternity z HRP Pamela
(fot. Agata Jankowska)
- Jedno, co ustaliliśmy na tym koncercie, to tylko kto i co zaczyna i tyle. "Smokestack Lightning" to rozrywka pracowników plantacji, jaką było gapienie się przez okno. Jimmy opowiedział mi tę historię. Nie było wtedy telewizji, nie było radia, a pioruny waliły w ziemię i dla nich było to wspaniałe przeżycie i o tym jest ta piosenka. Druga rzecz to jest to piosenka z Missisipi i trzecia rzecz, Laurie też grał w tych rejonach Ameryki, więc oni to czują automatycznie. Jimmy prawie się popłakał, jak to śpiewał, bo jemu przypomniały się czasy, jak miał 5, 6 lat.

Premiera winylowego wydania płyty Mark Olbrich Blues
Eternity Live At The Pamela Blues (Hard Rock Pub
Pamela październik 2014) fot Agata Jankowska
- Często mówisz o Laurie'm, ale na płycie gra Paul Lamb...

- ...Paul Lamb grał z nami dlatego, bo Laurie był chory. Moim zdaniem Laurie jest na najwyższej półce, ale to jest zupełnie inna historia. Inną drogą do sławy jest droga Paula Lamba z Newcastle - czyli przekładając na nasze warunki jakby z Katowi, który sam się przebijał od dołu do góry. Laurie natomiast jest Anglikiem tak angielskim jak James Bond, ale zaczynał w Ameryce i dlatego mu to przychodzi naturalnie. Oni obaj mają autentyzm, z tym że Laurie interpretuje trochę inaczej i Paul też inaczej.

Eddie Angel i Paul Lamb podczas bluesowego festiwalu w Gdyni
- Z kim wolisz grać?

- Z oboma.

- Wybrnąłeś (śmiech).

- Wiesz... oni wszyscy garną się do naszej paczki.

- Wyczuwam, że chyba bardziej czujesz się już muzykiem brytyjskim niż polskim?

- Oczywiście. Wiesz... jak jesteś tutaj i grasz, to wszystko właściwie już tu rozumiesz i nagle przekraczasz Kanał Angielski [La Manche - przyp.red] lądujesz w Calais i jak zaczynasz słuchać tej ich muzyki, to... wolisz słuchać wiadomości. To jest tak jak z futbolem. Jest futbol angielski i reszta i jeśli oni grają to swoje hopsiusiusiu, to ma to sens, ale jak oni usiłują wstrzelić się w to, to po prostu razi. Trochę mi wstyd za tych chłopaków z Francji, Hiszpanii, Włoch czy Portugalii i czasem im mówię - po co wy się w to bawicie? Ani to wasze, ani tego nie umiecie i po cholerę to wam? Wasza muzyka jest wspaniała sama w sobie i po co ją naprawiać? Polska i skandynawska sprawa jest inna zupełnie. To jakby kanał miedzy US/UK a Europą, Francją, etc.

Tomek "Dziki" Likus - organizator największych polskich koncertów w UK, Robrt "Litza" Friedrich
 (Luxtorpeda, KNŻ, 2Tm2,3, Acid Drinkers, Turbo Arka Noego) oraz Mark "Bestia" Olbrich. 


- Podzielasz opinię, że polscy wokaliści nie powinni śpiewać po angielsku? 

- Powinni śpiewać to, co im dusza każe. Macie wspaniałą generację zespołów, które dałyby sobie tu spokojnie radę. Słyszałem je w autobusie podczas naszej trasy, bo kierowca sobie włączał. Nie wiem, jak oni się nazywają. Oni nie graja bluesa tylko coś jakby alt rock ale taki, jak ja lubię, coś jak u nas Arctic Monkeys i to, co robi Jack White i Black Keys. Naprawdę mają wygary i mają instrumenty. Jedni śpiewają po polsku, inni po angielsku. Moim zdaniem powinni śpiewać tak, jak chcą. Jak chcą po chińsku, proszę bardzo. Chodzi tylko o to, jak to ląduje u kibica i czy on to zrozumie, uszanuje i kupi płytę. Ja bym tu nie wchodził w te polityczne sytuacje, ze wam nie wolno, bo jesteście Polakami itd. To jest kompletna bzdura. Problem jest inny. Kultura anglosaska jest na 2/4. Wszystkie ludowe piosenki z reguły są wojskowe, marszowe. To samo kultura skandynawska, czyli Wikingowie – ett, tva - ett, tva [raz, dwa po polsku - przyp. red]. Kultura polska, francuska, włoska, hiszpańska jest na 3/4. Zobacz, nawet włoska melodia z Sycylii... wszystko idzie na 3/4 i dużo francuskich melodii też. Jak oni śpiewają na 3/4, to im się język mieści, a jak chcą śpiewać tak jak tutaj, to nawet Ruscy się z tego śmieją (śmiech). Moją ulubioną melodią na 3/4 jest walc Strausa "Blue Danube" [Nad pięknym modrym Dunajem - przyp. red], ten z filmu Kubricka "Odysea 2001". To jest przepiękna rzecz, ale ona nie wszędzie działa. To działa tu, a to działa tam. Tu jak chodzisz po pubach, to widzisz, że każdy Anglik rozumie i zaśpiewa rock and rolla, bo to jest jego, a jak idzie do wojska, śpiewa dokładnie to samo.


Eddie Angel i Jimmy Thomas podczas koncertu Mark Olbrich Blues Eternity
w Hard Rock Pub Pamela  (24.08.2014) fot. Agata Jankowska
- Kolejna perełka to "rozmowa" Jimmy Thomasa i Eddie Angela w kompozycji Sonny Boy Williamsona "Don’t Start Me Talkin'".

- Wiadomo, że na każdym koncercie każdy musi dostać tak zwany showcase i tak jest w każdym zespole. Mniej więcej wiemy kto i gdzie, ale nie zawsze tak się dzieje i to ja o tym decyduję. Jak słyszę, ze komuś ta solówka idzie, to niech idzie dalej mimo, że jest tamtego kolejka, bo każdy wie, że i tak swoje dostanie. Eddie dzień wcześniej na tym festiwalu eksplodował i grał swoją solówkę 25 minut, ale wtedy miało to sens i dlatego tak to wyszło. Najbardziej zawsze chodzi o przekaz słów, aby kawałek się nie rozpadł, jak solówka idzie za długo. Geniusz Eddiego podparty wiedzą i techniką jest w tym, że on wie, co pasuje w każdym momencie. Jest wielu słynnych gitarzystów, którzy grają swoje bez względu na kontekst. Ja go nie krytykuję, ale jak Wielki Mick Taylor grał w Rolling Stones, to grał na wyższym poziomie niż oni, ale to nie wchodziło w ich muzykę, tylko stało jakby obok, szczególnie na żywo. Mam dwa nagrane z USA z nim i to naprawdę jest mieszane uczucie.


Sławek Wierzcholski
- Teraz będzie wyznanie (śmiech). Puszczałem ten kawałek u siebie w radio i zakochałem się w nim po same uszy. Mam tu na myśli kompozycję Sławka Wierzcholskiego "Jack Daniels". Jak poznałeś Sławka i dlaczego właśnie ten kawałek znalazł się na tej płycie?

- Ze Sławkiem Wierzcholskim poznałem się podczas mojego pierwszego przyjazdu do Polski, a ściślej do Torunia. Toruń to jego "hood" i nie chcę za bardzo mu tam wchodzić na odciski (śmiech).

W moim ogrodzie też było ciepło i przypadkiem
miałem pod ręką
Był wtedy akurat jakiś festiwal w klubie Od Nowa, Sławek spytał Hołdysa o kogoś z Anglii i Zbyszek nas rekomendował. Sławek grał po nas i w zasadzie nie rozmawialiśmy wtedy ze sobą. Dopiero potem jakoś tak się zdarzyło, że znowu jakiś agent nas do Polski zaciągnął i wtedy już spotkaliśmy się ze Sławkiem "po ludzku" (śmiech). On zarekomendował nas i były długie przekonywania w zespole, bo kasa z tego była prawie zero. Ludzie finansowo tracą na przyjeździe do Polski. Sławek moim zdaniem ma niepowtarzalny talent do tekstów. Ja najbardziej to lubię z jego twórczości. On naprawdę pisze takie teksty, że ja bym sam chciał takie pisać. "Chory na bluesa" i inne... On rozumie, jak tekst bluesa powinien lecieć. Musi być historia, musiało coś się komuś stać i to nie jest sztuczne, to mu samo płynie z języka. Potem - zgaduję - oni dorabiają do tego muzykę i już. "Jacka Danielsa" rzucił nam kiedyś jak kiełbasę i powiedział - zróbcie coś z tym. Zrobiliśmy to zupełnie nie tak, jak on myślał, bo on to zrobił w swoim stylu trochę jak Nocna Zmiana Bluesa, takie spokojne, miłe niby... przynajmniej tak wyglądało to, co nam przysłał. On nie pisał nut. Po prostu zrobił demo, coś tam zaśpiewał, a myśmy to kompletnie przerobili.


- Ten kawałek brzmi bardzo rockowo!

- Nieomal Black Sabbath (śmiech). Było wtedy akurat lato. Siedzieliśmy z Eddie u mnie w domu. Mam duży ogród. 85 stopni upału. Przez dwa tygodnie nie mieliśmy nic do roboty, zrobiliśmy kawałek energii z muzyką i nagraliśmy to potem w naszym studio. Eddie gra tam ze trzy ścieżki, acoustic and electric też, sporo "percussion"/ przeszkadzajek w tym cow bell, a pianino Joe ma tu w stylu honky tonk. Zrobiliśmy to dla hecy i takie coś spodobało się w Polsce, bo gdzieś było nawet na liście przebojów. Można powiedzieć, że gdybyśmy tylko grali z Eddie w zespole, to blues byłby chyba w tym kierunku.

- Kiedy i gdzie będzie można was zobaczyć w tym składzie składzie na żywo?

- Z Paulem Lambem tak prędko nie będziemy grać, bo jego Niemcy kupili i on w tej chwili praktycznie nie wyjeżdża z Niemiec i niestety - wiadomość z ostatniej chwili - Paul miał wylew w tej trasie i na razie odpoczywa. Laurie jest podstawowym członkiem zespołu i to on będzie grał z nami 20-go czerwca w Jazz Cafe POSK i... będziesz nadzadowolony. Zobaczysz też młodego perkusistę Alessandro Cinelli oraz Igora Nowickiego i będziesz z niego dumny. On jest prawdziwym muzykiem i z tego, co wiem, to on na co dzień robi wszystko i wszystkim (śmiech). On jest muzykiem klasycznym, który żyje z muzyki i utrzymuje rodzinę z grania na pianinie. Igor nie ma zespołu. On jest członkiem wielu zespołów, ale jak tylko z nami zaczął, to nie mógł skończyć i powiedział - this is this what I want to do. Wiesz... blues is the devil's music, a w nim jest dusza diabła, he's got it! (śmiech).


Alessandro Cinelli podczas koncertu Mark Olbrich Blues Eternity
w Hard Rock Pub Pamela  (24.08.2014) fot. Agata Jankowska
- W każdym w zespole tak naprawdę rządzi sekcja rytmiczna i to dzięki basiście i perkusiście zespół gra albo dobrze albo źle...

- Tak, dokładnie. Bass player łączy rytm z muzyką. Bass nie może zrobić żadnego błędu. Jeśli wypieprzy się wokalista, to się jeszcze jedną zwrotkę dogra. Jak wypieprzy się gitarzysta, to zawsze można powiedzieć, że specjalnie tak zagrał (śmiech). Dlatego w zespołach rockowych nie ma dyrygenta, bo wszystkim dyryguje bass player.

Pomiędzy dwoma basistami - Markiem "Bestią" Olbrichem oraz Arturem
"Kredem" Mielczarkiem - popularnym polskim basistą z UK
- Dlaczego grasz na basie?

- Na początku z ignorancji/głupoty. Jak tylko zobaczyłem pierwsze zdjęcia zespołów, to gitara basowa była zawsze największa. Mając 7 czy 8 lat nie wiedziałem nawet, że to basowa.

- Kto był twoim mistrzem, na którym się wzorowałeś?

- Jeśli chodzi o szacunek do największych, to oczywiście Johnny B. Gaydon. Nie wzorowałem się na nikim i szedłem własną droga najlepiej, jak umiałem, ale najpierw (nie muzycznie) zainspirował mnie Jasiu Zieliński. Niestety on odszedł dużo przedwcześnie w smutnych okolicznościach. Grał z Michajem Burano w Leske Rom i miał ksywę "Zielina". Był wspaniałym basistą i zawsze miał najwięcej dziewczyn, co mi strasznie imponowało. Potem grał z Niemenem Enigmatic, z którym na jednej z płyt gra tak skomplikowane riffy jak Pastorius. Jak każdy potrzebował kasy, chciał zarobić na mieszkanie, miał narzeczoną i wiesz... za 200 zł za chałturę gówno by wskórał. Pojechał więc do Szwecji, gdzie jego talent był natychmiast zauważony i dorobił się wszystkiego błyskawicznie i został. Kiedy ja tam dojechałem, to on mi bardzo pomógł w kontaktach, etc.

Koncert Mark Olbrich Blues Eternity w Hard Rock Pubie Pamela (fot. Agata Jankowska)
- Nie uważasz, że ten moment, kiedy twoja płyta została w Polsce okrzyknięta bluesową płytą roku przydałoby się wykorzystać i zrobić solidny come back po dziesięcioleciach do polskiej świadomości muzycznej?

- Jak o tym sukcesie płyty usłyszałem, to zbaraniałem, a potem było trochę łez – na szczęście bez świadków. Comeback? Tak, tylko do tego trzeba mieć cały aparat. Z chęcią bym się poświecił Polsce na stałe, jakbym znalazł agenta, który zajmie się tym po ludzku. Wiadomo, że nie będę jeździł po Polsce i szukał koncertów, bo na naszym poziomie musi to być prawdziwa trasa. Zapraszają nas gdzieś na koncerty i jedziemy. Ostatnio wspaniale nas "obsłużył" Andrzej Matysik! I potwierdzam to, co mówisz - polska publiczność nas super lubi, szanuje i kupuje mnóstwo płyt!!! Podobno więcej w proporcji do sprzedanych biletów niż inni. Cały mój zespół jest w stanie iść na bezrobocie, byleby do Polski jeździć (śmiech).


- To Polska jest dla nich aż takim rynkiem zbytu?

- W Polsce im dobrze robią (śmiech), a rynkiem zbytu jest Ameryka, gdzie przez trzy lata sprzedaliśmy prawie 13 tysięcy płyt, co w Polsce byłoby diamentową płytą.

- Ciekaw jestem co sądzisz o polskiej scenie blues rockowej. Jest Sold My Soul, który był tuż za wami w tym rankingu za ostatni rok. Jest Lessdress - grupa, która nie jest aż tak okrzyczana, ale poziomem przewyższa sporo uznanych firm, a ich wokalista śpiewa jak rodowity Amerykanin. Są znani i bardzo znani - Dżem, Irek Dudek, Zdrowa Woda, Nocna Zmiana Bluesa, Kasa Chorych, Sebastian Riedel i Cree, Easy Rider, Magda Piskorczyk, Ela Mielczarek, Piotr Nalepa i Robert Lubera czy Jaromi Drażewski. Niewątpliwie największą gwiazdą jest Dżem, choć są i tacy, którzy nie do końca akceptują ten zespól po śmierci Ryśka Riedla.

- Prawie w ogóle nie wiem, o co chodzi generalnie, ale Nocną Zmianę Bluesa znam dobrze, a o Kasie Chorych też co nieco wiem.


Dwaj mistrzowie gitary na jednej scenie w toruńskim HRP Pamela
Krzysztof Toczko (pARTyzant) i Eddie Angel
- Chyba niezbyt wiele wiesz o tym, co działo się przez ostatnie 40 lat w polskim rocku?

- Nic nie wiem o rocku. Znam tylko Hołdysa, z którym rzadko rozmawiamy o muzyce, bo mamy za dużo wspólnej przeszłości, żeby jeszcze o muzyce gadać (śmiech), no i mniej więcej mamy ten sam pogląd na to, więc byłaby to konwersacja jak echo. Oprócz tego jeden muzyk drugiemu muzykowi może coś za dużo powiedzieć i już nie masz przyjaciela, więc lepiej nie zaczynać. Ze starych czasów poza Hołdysem znam jeszcze Wagla i wiem co on mniej więcej teraz robi no i dzięki moim wizytom w ostatnich latach znam Sławka Wierzcholskiego. Jemu tez wielka sława - tyle lat na topie! Oprócz grania to on mi się wydaje genialnym autorem tekstów! Podczas koncertów w Polsce nigdy nie udało mi się dłużnej z nikim o polskiej muzyce porozmawiać. Jedziesz na koncert, wchodzisz na scenę, po północy schodzisz ze sceny, potem coś zjesz i idziesz chlać. A tak, poza Sławkiem i jego basistą Piotrkiem Dąbrowskim - bardzo fajny facet - nie znam prawie nikogo.


Michał Kielak
- Był w polskim bluesie harmonijkarz, który dla mojego pokolenia jest legendą. Ryszard "Skiba" Skibiński.

- Kasa Chorych?

- Dokładnie!

- Słyszałem o nim, ale nie słyszałem jego.

- Teraz na harmonijce w Kasie Chorych gra Michał Kielak.

- Znam Kielaka! Kielak jest mój blues brother (śmiech). On się tak zachowuje, jak ja za młodu, więc bardzo się rozumiemy. Graliśmy kiedyś w Ostromecku i oni chyba też tam grali jakieś parę zespołów przed nami. Czekamy i siedzimy na takim tarasie pałacowym, gdzie to wszystko się odbywało, palimy papierosy i nagle przylatuje Kielak z domu, bo zapomniał jakiś tam kabel. Zobaczył mnie i mówi - Muszę lecieć, bo coś tam, coś tam. Ja do niego mówię - to masz tu tylko jeden kieliszek... dwa dni z nami siedział (śmiech). Super facet! Znam go bardzo dobrze. Kiedyś graliśmy w Bydgoszczy. Gramy, gramy i widzę, że siedzi tam taki jeden z boku sceny i się gapi. Okazało się, że on sobie przypomniał, jak graliśmy w Toruniu osiem lat wstecz, to on był tam wtedy i mnie rozpoznał. On jest w twoim wieku mniej więcej [sorry Michał za te 13 lat różnicy (śmiech) - przyp.red].


fot. Monika S. Jakubowska

- Ogromnie miło się z tobą rozmawia o polskiej muzyce i byłoby pewnie jeszcze wielu muzyków i bandów do obgadania, więc mam taki pomysł. Może moglibyśmy się raz na jakiś czas spotkać i porozmawiać o ostatnich 40 latach?

- Kiedy tylko chcesz. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz