poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Jasiu, pokaż mediom, jak się u nas zachowuje Politbiuro przy pracy (Nowy Czas nr 213)


Sytuacja, z którą chcę się dziś zmierzyć jest kuriozalna i przypomina powstałą w czasach głębokiego PRL-u scenkę kabaretu Dudek. Czytelnicy, którzy przekroczyli pięćdziesiątkę pamiętają ją doskonale. Młodszym rocznikom postaram się w skrócie przybliżyć jej fabułę. Klient Michnikowski przychodzi do majstra Kobuszewskiego i mówi: "Kran mi się zepsuł... Trzeba wstawić nową rurkę, kranik przelotowy i wyjście do baterii...". Scenka sobie płynie, niczym okręt w kierunku mielizny.  Widz od początku dokładnie wie, że klient niczego nie załatwi, a jedyną zagwozdkę stanowi fakt, jakie za swoje "natręctwo" poniesie konsekwencje. W ósmej minucie sprawa się wyjaśnia. Klient słyszy z ust pana majstra: "Pan jest cham, ćwok, nieuk, swołocz i woda na młyn odwetowców z Bonn! Won!!! (najmłodszym czytelnikom śpieszę wyjaśnić, iż niewielkie miasteczko Bonn było kilkadziesiąt lat temu stolicą tych Niemców, którzy do Berlina mieli daleko). "A pan się zachowuje jak kelner, proszę pana" ripostuje zmieszany z błotem klient. "O Jasiu - zwraca się do młodego adepta hydrauliki Gołasa majster Kobuszewski: "Pokaż panu, jak się u nas zachowuje kelner przy pracy. Jasiu - Gołas brutalnie wyrzuca klienta Michnikowskiego poza kurtynę i zadowolony z siebie powraca do dumnego ze swego ucznia pana majstra.


Londyńskie serce polskiego jazzu
22-go marca po raz pierwszy odbył się w Bedford polski festiwal. Impreza dopisała nie tylko pod względem liczby widzów, którzy przybyli tłumnie, często całymi rodzinami. Dopisała także pogoda, Swoją obecnością rangę wydarzenia podnieśli szefowie dwóch ogromnie zasłużonych dla polskiej kultury w UK instytucji. Uważny obserwator mógł na widowni dostrzec Tomka Likusa  zwanego "Dzikim" powszechnie znanego jako BUCH - organizatora ponad dwustu największych polskich eventów w Londynie, Dublinie oraz innych dużych miastach obu Wysp.

Tomasz Żyrmont Trio podczas 50-lecia POSK
Na festiwalu pojawili się także Grzegorz Małkiewicz - Redaktor Naczelny najwyżej ocenianego polskojęzycznego pisma w UK - miesięcznika Nowy Czas oraz jego wydawca Teresa Bazarnik. Licznie zebrani mieszkańcy Bedford, którzy dotychczas nie mieli okazji dowiedzieć się o istnieniu Nowego Czasu, brali najnowszy numer niczym ciepłe bułeczki, a zasłyszane przeze mnie komentarze wyrażały niedowierzanie, że polskojęzyczna gazeta na tak wysokim poziomie w Anglii istnieje. Z niedowierzaniem powszechnie przyjęto także informację, że wydawane od wielu lat pismo zostało brutalnie wyrzucone - niczym "namolny" klient z przytoczonej powyżej scenki przez pomagiera pana majstra z siedziby mającej służyć wszystkim Polakom - w tym także czytelnikom Nowego Czasu - instytucji zwanej POSK. Wiadomość nie tylko przyjąłem z niesmakiem, ale postanowiłem zbadać sprawę głębiej. Dlaczego akurat ja?

Dokładnie rok temu napisałem na łamach Nowego Czasu następujące słowa: „POSK to ogrom przedsięwzięć i organizacji, o których nie posiadając choćby minimalnej wiedzy, nie mogę czuć się osobą kompetentną do wypowiadania się ani na temat sukcesów ani tym bardziej porażek, jakie na na przestrzeni pięćdziesięciu lat zapisały się na koncie instytucji mieszczącej się na 238-246 King Street w Londynie. Mam jednak pewien osobisty powód, aby niezależnie od braku kompetencji, odczuwać do dostojnego jubilata trudny do racjonalnego wyjaśnienia rodzaj sympatii. Tak się składa, że wkrótce ja także będę obchodził swoje osobiste 50 lat istnienia, które również naznaczone było nieustanną walką z przeciwnościami, a liczba sukcesów i porażek, jakie przytrafiły mi się w ciągu pięciu dekad życia, podobnie jak w przypadku POSK, jest trudna do zbilansowania. Każdy jubileusz jest okazją do posumowań." Na koniec artykułu dodaję: "Podsumowania dotyczącego POSK-u jako instytucji z przyczyn podanych przeze mnie powyżej nie będzie. Posiadam jednak minimalną wiedzę na temat londyńskiego serca polskiego jazzu. Minimalną, gdyż pomimo, że nie należę do stałych bywalców Polish Jazz Cafe, na przestrzeni ostatnich lat miałem okazję uczestniczyć w kilku ważnych wydarzeniach odbywających się na terenie tego zasłużonego dla polskiej kultury klubu. Polish Jazz Cafe to nie tylko historia i rocznice.

Alice Zawadzki podczas 50-lecia POSK
Największym dobrodziejstwem tego miejsca w mojej opinii jest magnetyzm, jaki przyciąga do Jazz Cafe POSK z każdym rokiem powiększającą się publiczność oraz kolejnych artystów, którzy poczytują sobie za zaszczyt i powinność pokazanie się właśnie w tym miejscu".

Myślę, że po tych słowach nie muszę nikomu - w tym także włodarzom POSK - udowadniać, że nigdy nie należałem do grupy negatywnie nastawionych do tego miejsca dziennikarzy. Tym większe rozczarowanie wzbudziła we mnie niechlubna decyzja władz POSK. Okazało się, że bezpośrednią przyczyną tej decyzji jest artykuł Mirka Malevskiego zatytułowany "POSKowe POLITBIURO. Pętla się zaciska". Zacząłem szczegółowo wyszukiwać zdań i opinii, które wywołały aż tak nerwową reakcję ze strony władz Polskiego Ośrodka Społeczno Kulturalnego w Londynie.

Zarzut nr 1: POSK nie udostępnił zaktualizowanego, oficjalnego rejestru członków POSK wraz z listą wszystkich darowizn i spadków.
Moje pytanie: Czy to jest aż tak trudne i niewykonalne?


Spotkanie z Krystyna Pronko w Jazz Cafe POSK
Zarzut nr 2: Istnieją podejrzenia, że POSK wysyła do swoich członków ograniczoną liczbę broszur dotyczących walnego zebrania, a w jego dniu zaniżana jest liczba członków faktycznie w nim uczestniczących, co może stanowić realne narzędzie do manipulacji liczbą oddawanych głosów.
Moje pytanie: Czy nie można przeprowadzić zebrania przy otwartych dla prasy i reprezentantów polskich organizacji społecznych drzwiach, aby powyższe podejrzenia raz na zawsze zniknęły?

Dodatkowym smaczkiem całej sytuacji jest informacja, jaką wyczytałem w znajdującym się na tej samej stronie artykule Zygmunta Łozińskiego "Wiadomości (nieoficjalne) dla członków POSK-u". Znajduje się tam następujące zdanie: "Obecna ekipa rządząca przygotowuje już od kilku lat nowy statut. Niektóre propozycje napawają mnie - pisze autor - a może i innych też wielkim niepokojem.  Jedną z nich jest ustanowienie permanentnych członków  (czytaj DOŻYWOTNICH!). Na tym zakończę analizę obu artykułów, gdyż nie jest moim zamiarem bicie piany czy roztrząsanie o sprawach, na których się nie znam i którymi nie mam najmniejszej ochoty się zajmować. Niniejszy artykuł nie jest głosem żadnej ze stron, a jedynie głosem oburzenia. W wyniku jakiejś kompletnie dla mnie niezrozumiałej polityki i lekceważenia zapytań ze strony niezależnych mediów, ogromna ilość naszych czytelników, którzy jednocześnie odwiedzają POSK, w wyniku braku rzetelnej odpowiedzi na zarzuty zostało pozbawionych swojej gazety.

Rozmowa z Janem Pietrzakiem na terenie POSK

Domyślam się drodzy Włodarze POSK, że słowo Politbiuro do łatwych do przełknięcia nie należy. Jest to bowiem słowo w tradycji narodu polskiego o wydźwięku pejoratywnym i chluby nie przynosi. Czyż jednak Wasza decyzja o wyrzuceniu Nowego Czasu z prasowej półki POSK nie budzi skojarzeń z przytoczoną przeze mnie scenką kabaretową? Aż chce się powiedzieć: "Jasiu, pokaż mediom, jak się u nas zachowuje Politbiuro przy pracy". A wystarczyłoby tylko w cywilizowany sposób  odeprzeć zarzuty i byłoby po sprawie. Nieprawdaż? Po tak kuriozalnej decyzji mam moralne prawo wyrazić osobisty niepokój, że oto dziś wyrzuciliście moją gazetę z półek, a jutro możecie zabronić członkom redakcji (w tym także mi) przekraczania Waszych progów nawet jeśli moja wizyta dotyczyłaby jedynie muzycznej uczty w Jazz Cafe POSK, którą szanuję i która - jestem o tym głęboko przekonany -  restrykcyjnej decyzji, jaką podjęliście, nie podziela. Na łamach Nowego Czasu w ciagu ostatnich lat ukazało się wiele sylwetek znakomitych muzyków oraz recenzji z koncertów tam się odbywających.

Leszek Alexander (Lesław Alexander Konopelski) 1949 – 2015 (Nowy Czas nr 213)

fot. Sławek Orwat (2011)
Urodził się w polskiej rodzinie. Muzykę pochłaniał od wczesnego dzieciństwa dzięki wujowi, który kolekcjonował amerykańskie płyty, a swoich idoli słuchał ze starego radioodbiornika będącego dla małego Leszka jednym z najważniejszych elementów wyposażenia wujowego pokoju. Dzięki mistrzowskiemu opanowaniu gitary i wyjątkowej barwie głosu, w opinii wielu osób Leszek Alexander bez najmniejszych kompleksów mógłby stanąć na jednej scenie z Ericem Claptonem i gdyby nie światowa popularność tego muzyka, którego pewien fan na murze stacji Islington okrzyknął bogiem, trudno dziś wyrokować, który z obu panów otrzymałby większe owacje.

Leszka po raz pierwszy spotkałem 30 listopada 2009. Tego dnia Włodek Fenrych, globtroter-erudyta, stały współpracownik „Nowego Czasu” spontanicznie zaproponował mi wyprawę do krypty anglikańskiego kościoła St. George the Martyr w Londynie przy Borough Station. Była to andrzejkowa ARTeria „Nowego Czasu”, której bohaterem był Andrzej Krauze, wystawiający swoje znakomite rysunki. Wtedy to po raz pierwszy spotkałem ludzi, których dotychczas znałem tylko ze szpalt pisma, które Włodek czasami mi podrzucał, a obecność Andrzeja Krauzego, którego rysunki podziwiałem jeszcze jako nastolatek, przyprawiła mnie o zawrót głowy.


fot. Sławek Orwat (2009)
Postaci przewijały się jak w kalejdoskopie, a ja chłonąłem wszystko i wszystkich. Wiedziałem, że będę tu wracał. Gdy usłyszałem wokal Leszka stałem przez chwilę nieruchomo nie dowierzając, że to wszystko naprawdę się dzieje. Pierwsza gitarowa solówka wywołała u mnie jednoznaczne skojarzenie - On gra jak Clapton! Po występie solowym Leszek towarzyszył jeszcze na scenie znakomitej Dominice Zachman, która również wystąpiła w repertuarze bluesowym. Byłem tak oczarowany ich występem, że bałem się do nich podejść, co raczej nigdy po koncertach mi się nie zdarza. Dwa lata później byłem już odważniejszy i lepiej przygotowany technicznie. 16 lipca 2011 roku zabrałem ze sobą dyktafon i w podziemnych korytarzach St. George the Martyr poprosiłem Leszka Alexandra o rozmowę. Leszek – jak zawsze – oprócz nieodłącznej gitary przywiózł ze sobą na ARTerię swój magiczny sprzęt nagłaśniający oraz kilometry kabli, których pajęcza sieć za pomocą jego dłoni połączyła wszystkie mikrofony i instrumenty w doskonałą harmonię. W oddali słychać było jamujących muzyków, a mój rozmówca spokojnym tonem rozpoczął swoją opowieść...


- Gdy miałem dwadzieścia parę lat, grałem Hendrixa, Led Zeppelin, byłem bardzo szybki i w ogóle grałem w stylu Hendrixa jeszcze zanim Hendrixa słyszałem. Jak usłyszałem pierwszy utwór - "Hey Joe", to stałem przy tej maszynie, co grała i tak jakby ktoś zimną wodę lał mi po plecach. Nie mogłem uwierzyć, że facet grał to co ja, tylko sto razy lepiej. Potem zaczął się ten mój związek z Hendrixem. Zacząłem śpiewać i grać zupełnie jak on, chociaż od zawsze miałem ten sam styl.

- Dlaczego wyjechałeś do Stanów? 


fot. Sławek Orwat (2011)
- Grałem w takiej restauracji i pewnego wieczoru przyszedł starszy facet w starym płaszczu. Usiadł, słuchał mnie, a potem poszedł. Na drugi dzień znowu przyszedł, a na trzeci dzień poprosił mnie do stołu i mówi - jestem managerem bardzo znanego music business. Nie powiem ci, co to jest, ale ofiaruję ci kontrakt na sześć miesięcy. Jak ja ci nie znajdę recording contract, to nikt ci nie znajdzie, tylko musisz to podpisać na sześć miesięcy. Podpisałem więc ten kontrakt na sześć miesięcy i okazało się, że był to manager Davida Essexa. Dwa dni potem David Essex przyszedł do restauracji z Alice Cooperem. Naturalnie wszystkie kelnerki się posiusiały (śmiech). Dawid Essex gra na perkusji i to niesamowicie gra i tak samo fantastycznie śpiewa bluesa, Miałem parę piosenek, które sam napisałem i po prostu poszliśmy do studia i je nagraliśmy.

- Znakomicie grasz na gitarze, masz mocniejszy głos niż Clapton. Dlaczego ktoś taki nie zrobił kariery. Co cię zablokowało? 



fot. Sławek Orwat (2009)
- Tak szczerze mówiąc to ten kontrakt. Dlaczego pojechałem do Ameryki? Bo oni tam najlepiej graja i mają tego czuja. Motown to jest jazz dla wszystkich ludzi. Ludzie nie zdają sobie sprawy, ze to jest jazz. Jak oni grają, to jeden gra jedną sekcję, drugi gra drugą sekcję, trzeci... itd, a w Anglii wszyscy zapier...ją na tym samym. Ten gra funkcję A, a prowadzący też gra A i nie ma, że szukają jakiejś harmonii i żeby każdy miał jakieś swoje miejsce. Wiesz... zawsze jak słucham płyt z Motown, to tam gitara nie tylko ci gra, ale ona zawsze ma taki mały pasaż i dlatego te płyty były tak niesamowite w tych czasach.

- Tamla Motown kojarzy mi się z soulem...

- Tak, bo soul to jest prosty jazz, a taki Coltrane, to jest już bardziej skomplikowane, bardziej intelektualne a jednocześnie wszyscy, którzy grali wtedy w Motown, to byli jazzmani.


fot. Sławek Orwat (2009)
- Motown to tacy artyści jak Diana Ross, Lionek Richie, a ich muzyka była patentem czysto amerykańskim. Dopiero po latach w Anglii pojawił się Simply Red, który grał podobnie...

- ...UB40 tak samo ciekawie nagrywali, Level 42 i parę australijskich zespołów, które też podobnie grały. Wiesz... dla mnie muzyka musi mieć czuja w sobie, musi być sekcja dęta itd...


- ...aranż czyli to, czego nie ma dziś na takim poziomie, jaki był wtedy. Tęsknię też za brzmieniem organów Hammonda, których dziś już tak powszechnie się nie spotyka.

- Czasami jeszcze to wszystko jest. Są tacy bracia. Nazywają się The Neville Brothers. Oni mają po sześćdziesiąt parę lat i ciągle jeszcze grają. Wiesz... najpierw miałem taki pomysł, żeby ekwipunek cały kupić i porządne gitary, bo zawsze na śmieciach grałem (śmiech).



fot. Sławek Orwat (2009)
- Mówisz o tej, na której grałeś przed chwilą?

- Tę gitarę to akurat kupiłem za 90 funtów, ale okazało się, że to jest gitara, która jest warta 2 i pół tysiąca (śmiech). Oprócz tego ostatnio kupiłem z Ameryki w Custom Shop fendera 335, a ta akustyczna gitara, która tam stoi, to Martin.

- Pomimo, że urodziłeś się tutaj, twój język polski jest idealny. Rodzice pochodzą z Polski?

- Tak, ojciec ze Lwowa, a matka z Warszawy.

- Polacy urodzeni w Anglii nie mówią zazwyczaj tak czysto po polsku, jak ty.

- Jak robiłem muzykę, to wiesz... nie czytam nut, nie piszę i wszystko biorę na ucho. Mam dobry słuch. Matka była arystokratką, zachowywała się i mówiła po polsku w pewien sposób, ale nigdy się nie chwaliła swoim pochodzeniem.

fot. Sławek Orwat (2009)
-  Czy Leszek Alexander to twój pseudonim artystyczny, czy nazwisko?

- To są moje pierwsze dwa imiona.


- Mając polskie korzenie i grając bluesa, słyszałeś o takich artystach jak Tadeusz Nalepa, Breakout, czy Dżem?


- Nie, natomiast Niemen bardzo mi zaimponował i ta płyta gdzie są te świeczki i gdzie on bierze te wysokie nuty nawet wyżej, niż najwyższa nuta na gitarze (śmiech). To była niesamowita gimnastyka. Taki ostatni duży koncert, jaki miałem tu w Anglii był w 1986 roku. Perkusista z King Crimsonu, Brian Auger, Kokomo, basista, który grał wtedy z Joe Cockerem i ja. I mieliśmy takie zakichane szczęście, że byliśmy pierwszym zespołem, który zagrał na tym koncercie. Dopiero jak myśmy skończyli, weszła prasa i nas nie słyszeli, a gdyby słyszeli to wiesz co by było? Bo ludzie powariowali...


fot. Sławek Orwat (2009)
Po wyłączeniu dyktafonu nasza rozmowa zeszła na tematy osobiste. Opowiedziałem Leszkowi między innymi o dramatycznych początkach mojej emigracji. Udzielił mi kilku cennych rad, jak odnaleźć się w społeczno-ekonomicznych labiryntach Zjednoczonego Królestwa. Powiedział mi też, że życie to nie tylko zarabianie na chleb. W dużym stopniu tamta rozmowa z nim uruchomiła we mnie kompletnie nowe myśli, które w późniejszych latach spożytkowałem jak umiałem, przekładając je na czyny, i to właśnie w jakimś stopniu dzięki tej rozmowie jestem dziś w takim punkcie swojego życia, a nie w innym. Poza ogromnym talentem artystycznym Leszek Alexander posiadał także rzadko spotykaną intuicję odnajdywania się w jam sessions, które mimo że były spontaniczne, dzięki Leszkowi w sposób praktycznie dla słuchacza niezauważalny, były przez niego zawsze po mistrzowsku kontrolowane.

Leszku, zamiast blasków jupiterów, na które zasługiwałeś, wolałeś skromną konsolę akustyka w kameralnym Jazz Cafe POSK. Za gitarę chwytałeś tylko czasami, a znacznie częściej sprawiałeś, że to inni byli tam słyszalni. Teraz spotykasz wszystkich największych, w tym także swojego ukochanego Jima. Zagrajcie razem "Hey Joe", a potem zróbcie taki jam, jakiego Tam jeszcze nigdy nie było... Dziękuje Ci za każde słowo.

W 2009 roku na łamach Nowego Czasu ukazał się wywiad z Leszkiem Alexandrem zatytułowany „Prawdziwa pasja nigdy nie umiera”. http://www.nowyczas.co.uk/news.php?id=128

27-go kwietnia w HRP Pamela w Toruniu wystąpią Gerry Jablonski and The Electric Band oraz Dopamina

fot. Marc Marnie
Hard Rock Pub Pamela przygotował bardzo ciekawą propozycje koncertową na ostatni kwietniowy poniedziałek (27.04.2015). Klubową sceną zawładną dwa zespoły czerpiące inspiracje z korzennych gatunków będących fundamentem muzyki rockowej, takich jak: blues, folk, punk czy reggae. W Hard Rock Pubie Pamela wystąpią: toruńsko-bydgoska Dopamina oraz szkocka grupa mająca polskie korzenie GERRY JABLONSKI And The Electric Band. Oba zespoły znane są z energetycznych występów i świetnego kontaktu z publicznością. Koncert zapowiada się wyjątkowo nie tylko ze względu na świetnych wykonawców. Warto wspomnieć, że tego wieczoru Dopamina zarejestruje materiał, który pojawi się na płycie "LIVE" zespołu. Fani grupy mają okazje uczestniczyć w znaczącym wydarzeniu w historii zespołu. Koncert rozpoczyna się o godzinie 19-tej. Wstęp na to wydarzenie jest wolny.

fot. Kamil Juszkiewicz
Gerry Jablonski And The Electric Band (UK)
Zespół zyskał niebywałą popularność dzięki świetnym kompozycjom, rewelacyjnym koncertom pełnym energii, a także historii, która z zespołem jest związana. Gerry (jego ojciec był emigrantem wojennym z Jastarni), Piotr Narojczyk (emigrant z Warszawy), Dave Innes oraz “Professor” Grigor Leslie stworzyli 5 lat temu w szkockim Aberdeen team, który w dniu dzisiejszym wydaje czwartą już płytę. Słynny perkusista Dave Innes (Fish, Marillion) dokładnie rok temu zmarł po długiej walce z chorobą, a jego miejsce zajął młody, niezwykle utalentowany Lewis Fraser. Trasa koncertowa zespołu będzie promować czwarte wydawnictwo kwartetu, nad którym pracowali specjaliści ze słynnego Abbey Road Studios w Londynie, zatytułowane Trouble With The Blues. Polska premiera płyty będzie mieć miejsce 22 kwietnia i potrwa wraz z trasą koncertową do 03 maja. Płyta zawiera 10 autorskich kompozycji, z których wszystkie usłyszymy podczas występów.

Gerry Jablonski – guitars, vocal
Piotr Narojczyk – harmonica
Grigor Leslie – bass, back vocal
Lewis Fraser – drums, back vocal

Dyskografia:
Gerry Jablonski Band 2010
Life At Captain Tom’s 2012
Twist Of Fate 2013
Trouble With The Blues 2015


Zespół Dopamina to trio rockowe założone latem 2011 roku. Ludzie tworzący zespół mają szerokie zainteresowania muzyczno – estetyczne, od korzennego folku, reggae i bluesa, poprzez punk, cold wave i new romantic, aż po avantgarde i freejazz. W pewnym stopniu te fascynacje odbijają się w muzyce, którą sami określają jako psycho – melodic – rock. W czerwcu 2014 roku ukazała się debiutancka płyta zespołu Fala. Tytuł płyty jest wyraźną aluzją do lat osiemdziesiątych - złotej ery polskiej muzyki rockowej. Sama płyta jest próbą przywrócenia tej muzyce szczerości i emocjonalności, cech zanikających niestety w erze konsumpcjonizmu i skrajnego indywidualizmu.

Skład Dopaminy
Dymitr Czabański - wokal, gitara
Tomek Krzemiński - wokal , gitara basowa
Jarek Hejmann - perkusja, realizacja dźwięku

KULT-owe rozmowy - Rozmowa czwarta: Łatwiej muzyki się słucha, trudniej o niej się mówi - z Janem Staszewskim rozmawia Sławek Orwat (Nowy Czas nr 213)

- Łatwo jest być artystą, będąc wnukiem Stanisława i synem Kazimierza Staszewskich?

- Muzycznie robię zupełnie coś innego niż mój tata i mój dziadek. Kiedy mój tata postanowił śpiewać piosenki swojego taty, to z początku one do niego nie bardzo przemawiały i nie mógł się swobodnie wokół tej muzyki "zakręcić". W końcu jednak do niej dojrzał. Zawsze słuchałem muzyki mojego taty i muzyki Staszka, ale to, co robię, jest  inne. Pod względem tekstowym obaj - i dziadek i tata - mają postawę anty systemową, postawę... wojownika

- Anarchistyczną?

- Nie do końca, bo anarchia kieruje się brakiem zasad, ale jeśli rozumieć słowo "anarchistyczny" jako punkowy, dziki, nieokiełznany, to na pewno tak.

- Kiedy dorasta się w takim domu, jak twój, to złapanie bakcyla muzycznego musi być chyba kwestią czasu? Przebogatą twórczość taty chłonąłeś niczym gąbka w całości, czy też wyłapywałeś z niej tylko jakieś konkretne elementy, które były ci bliskie i które z czasem uznałeś za swoje? 

 - Czasami nie miałem wyboru, bo na przykład, jak tata robił płytę, to tych nagrań słuchał codziennie po kilka razy. Na pewno inspirowałem się niektórymi jego piosenkami. Niektóre do mnie przemawiały bardziej, inne mniej, bo tata znany jest nie tylko z tego punkowego sznytu, ale reż z tego bardziej satyrycznego, trochę w stylu Zaciera czy El Dupy i te rzeczy nieco mniej mi się podobały. Co prawda piosenka "Natalia w Bruklinie" jest dla mnie bardzo piękna i wzruszająca.


- Ja uwielbiam "Prohibicję".

fot. Monika S. Jakubowska
- "Prohibicja" też jest zajebista, ale najbardziej podobały mi się te jego waleczne kawałki, w których  w moim tacie odzywała się dusza wojownika.

- No właśnie, czy nie uważasz, że ta dusza wojownika w ostatnich latach nieco w nim przycichła? Odnoszę wrażenie, że teksty z początkowego okresu istnienia Kultu, jak i jego solowe dokonania z lat 90', kiedy to nie zostawiał suchej nitki na pewnych ludziach, były bardziej wojownicze, niż te obecne. Zgodzisz się z tą opinią?

- Ja bym się nie zgodził, że złagodniał. Jeśli człowiek podejmuje jakieś życiowe wybory, które go w pewien sposób kształtują, to potem trudno jest - że tak powiem - wrócić do dawnego sposobu myślenia. On bardzo mocno doświadczył w swoim życiu i mimo, że - być może - ten upływ czasu trochę w jego twórczości widać, to wydaje mi się, że tata ciągle w swoich tekstach ma coś ważnego do powiedzenia.


- Jak postrzegasz grupę Kult, która jest niewątpliwie najważniejszym projektem artystycznym w życiu twojego taty? Trudno chyba byłoby znaleźć inny zespól podobny do Kultu. To niespotykany w Polsce fenomen, że pomimo ponad 30 lat istnienia, ta muzyka nieustannie przyciąga tłumy. 

 - Cieszy mnie to, że ten zespól cały czas ma poparcie ludzi, a najważniejsze w tym wszystkim jest to, że oni po prostu robią swoje. Mój tata nigdy się nie sprzedał. Zawsze odmawiał udziału w reklamach piwa, czapek, koszulek czy innych towarów. Robi swoje i ciągle ma coś do powiedzenia. Myślę, że w tym tkwi cala tajemnica.

- Twoją debiutancką płytę kupiłem od razu, jak tylko ukazała się w sklepach. Z ulgą przyjąłem fakt, że jest to zupełnie inna muzyka od tej, którą umownie można by określić "kultową". Wyraźnie podążasz w kierunku reggae.

 
- Tak

- Czy taką muzykę chcesz tworzyć zawsze, czy jest to tylko początek twojej drogi?

- W pewnym momencie zacząłem szukać w muzyce czegoś więcej i to nie tylko w samej muzyce, ale też w okraczającej mnie rzeczywistości. Postanowiłem, że chcę się uczyć, zdobywać wiedzę itd. Pewien reggae'owy artysta powiedział kiedyś, ze z muzyki nauczył się o wiele więcej niż w szkole i ja się pod tym podpisuję. Muzyka reggae mówi o Bogu, o rzeczywistości, o problemach i właśnie ta muzyka wzniosła mnie na wyższy poziom duchowy, intelektualny i pozwoliła mi nieco szerzej spojrzeć na wszystko, co mnie otacza. Dzięki niej bardzo dojrzałem. Wszyscy artyści, na których wzrastałem, śpiewali, krzyczeli i "wypluwali" z siebie te wszystkie ważne słowa, bo jest to muzyka bardzo mocno związana z bólem istnienia i dlatego jest to muzyka, która najbardziej mi odpowiada. Zaczekaj na moją drugą płytę. Wtedy dopiero zobaczysz, jak to wszystko u mnie wygląda. Łatwiej muzyki się słucha, trudniej o niej się mówi.

- O czym opowiadasz swoim słuchaczom?

- Różne są to inspiracje. Czasami jest to smutek, czasami szczęście. Staram się zawrzeć w mojej muzyce przekaz, który jest dla człowieka budujący. Mówię o Bogu poprzez pokazanie określonych problemów. Cieszy mnie, gdy słyszę, że ktoś w tekstach mówi o sobie. Przychodzi mi w tej chwili na myśl utwór "Głowa do góry", który był pierwszym singlem i zarazem takim jakby moim pierwszym hitem. Mówię tam właśnie o sobie. Nie o to chodzi, aby mówić bezpośrednio o Bogu o do tego w taki sposób, by ludzi do siebie zniechęcać. Niektórzy posiadają prawdziwy dar mówienia o duchowości, ale są i tacy, których przekaz przynosi całkowicie odwrotny skutek.


- Rozumiem cię doskonale, bo świat jest dziś pełen religijnych odniesień, a jednocześnie jest także pełen fundamentalizmów, które nie tylko nie przynoszą nic dobrego, a wręcz przeciwnie, powodują niewłaściwe rozumienie duchowości. I tu zaczyna się chyba trudny moment dla ludzi, którzy chcą śpiewać czy tez artystycznie się wyrażać przez pryzmat światopoglądowy. W moim odczuciu, religijność w sztuce ma obecnie chyba najtrudniejszy czas, jeśli chodzi o właściwy odbiór społeczny. 


- Wiesz, religia jest zbiorem pewnych zasad, które mają pomóc ludziom duchowo wzrastać, natomiast sama duchowość, to prosty i bezpośredni sposób życia. Nie było chyba nigdy takiego momentu w historii świata, w którym nie byłoby wojen religijnych. Obecnie pojawia się jednak nowa fala młodych ludzi, którzy nie pozwalają się oszukiwać i sobą manipulować oraz posiadają swój własny, niezależny sposób myślenia, w tym także myślenia o Bogu. Młodzi ludzie nie mają dziś - jak wielu uważa - tylko skłonności lewicowych czy laickich. Ogromna część młodych ludzi postrzega rzeczywistość, która wcale Boga nie wyklucza, a jednocześnie jest on dla nich Bogiem wolności, a nie Bogiem nakazów.

- Za chwilę spotkam się z twoim tatą i jedno z pytać jakie mu zadam brzmi: "czy chciałbyś kiedyś na swojej półce zobaczyć płytę pod tytułem Tata Janusza


- Jeśli miałaby się nazywać Tata Janusza, to musiałbym śpiewać jego piosenki. Do tego chyba jeszcze na razie nie dojrzałem, ale powiem ci, że kiedyś zrobiłem wspólne nagranie z tatą. Płytka była specjalnym dodatkiem do Newsweeka i miała ilustrować pewną książkę, która była wówczas do nabycia w księgarniach. Zrobiłem na niej dwa podkłady i nagraliśmy wspólnie z tatą utwór "Oni tu są" [Janek zaintonował w tym momencie jej fragment - przyp. autora] "Oni tu są, to nie jest bajka. Pamiętaj, to miejsce to też jest twoja działka. Oni tu są, to nie iluzja. Oni chcą nas karmić iluzję więc wyruszam...". Tata dograł wtedy do niej refren, ale ostatecznie ta wersja nie weszło na płytę. Na pewno mam chęć nagrać kiedyś coś z moim tatą. Nie wykluczam tego i z tego co tata mi mówił, on także takiej możliwości nie wyklucza.

fot. Monika S. Jakubowska
- Jakie są plusy i minusy bycia Januszem Staszewskim kiedy wchodzisz do studia nagrań albo na scenę? Mogę się jedynie domyślać, że w tym samym stopniu mogą to być ułatwienia i utrudnienia?

- Dokładnie! Powiedziałeś czystą kwintesencję. I jeszcze jedna uwaga. Mówienie o mnie Janusz Staszewski jest błędne. Nazywam się Jan Staszewski, a Janusz jest tylko wymyślona przeze mnie ksywą. Chociaż większość ludzi w branży i tak zapewne wie kim jestem, nie chcę promować się nazwiskiem i tym, ze jestem synem Kazika. Z drugiej jednak strony prawdą jest, że w dziedzinie muzyki bardzo dużo nauczyłem się od mojego taty. Mamy w domu domowe studio, w którym tata niejednokrotnie mi pomagał i pokazywał jak technicznie tworzy się muzykę za pomocą przeróżnych programów i to jest jego ogromny wkład w to wszystko, co muzycznie u mnie się działo. Jednocześnie kiedy wydałem swoją pierwsza płytę i dziennikarze ciągle mnie pytali "jak to jest być synem Kazika", to po jakimś czasie to pytanie już mnie zwyczajnie męczyło, bo przede wszystkim jest to dla mnie mój tata a dopiero potem Kazik - artysta.

- Jaki twój tata jest prywatnie?

- Pracowity, spokojny, zawsze ułożony, miły i małomówny, choć czasem też się spinamy ze sobą, jak to w rodzinie (śmiech).

Zapraszam także do zapoznania się 
z kompletem pięciu KULT-owych rozmów:
Rozmowa pierwsza - Piotr Wieteska tutaj
Rozmowa druga - Tomek Glazik tutaj
Rozmowa trzecia - Janusz Zdunek tutaj
Rozmowa piąta - Kazik tutaj

KULT-owe rozmowy - Rozmowa piąta "Nie ma takiej szajki jak ta". Z Kazikiem Staszewskim rozmawia Sławek Orwat (Nowy Czas nr 213)

fot. Monika S. Jakubowska
- Chciałbym, aby pierwsza część naszej rozmowy była dopełnieniem wywiadów z Piotrem Wieteską, Tomkiem Glazikiem i Januszem Zdunkiem. Kiedy zapytałem Piotra na czym jego zdaniem polega fenomen ponad trzydziestoletniej popularności zespołu Kult, wskazał m.in. na bardzo dobre teksty, niespotykany styl, twoją charyzmę, stabilny skład oraz pozamuzyczny charakter kapeli. Jak wygląda pozamuzyczne życie Kultu?

- Jesteśmy czymś na kształt rodziny, bo jednak czas znajomości niektórych z nas trzeba liczyć już w dekadach. Użyłbym tu nawet poważniejszego słowa - przyjaźni. Jest to słowo, którym staram się nie szafować i strasznie mnie irytuje, gdy ktoś ledwo kogoś poznał i coś tam z nim zrobił, mówi "no... nagraliśmy z przyjaciółmi...". Dla mnie określenie "przyjaciel" wymaga spełnienia bardzo wielu warunków. Zaufanie, wybaczanie sobie pewnych historii, które w innych układach interpersonalnych byłyby być może nie do wybaczenia i szereg innych historii.


fot. Monika S. Jakubowska
Rodzina ma to do siebie, że nie musi się spotykać cały czas. My praktycznie bardzo rzadko spotykamy się ze sobą. Kiedyś odbywało się to zdecydowanie częściej. Obecnie jest to grupa ludzi, wśród których czuję się najbardziej u siebie. Istnieje w niej na pewno coś takiego jak swoiste poczucie humoru i kod językowy, jakim się porozumiewamy i który dla większości ludzi z zewnątrz jest nieczytelny, a dla wielu z nich możemy nawet wydawać się grupą kretynów, którzy śmieją się nie wiadomo z czego. Ponieważ przeszliśmy razem przez tak wiele meandrów i fal życia naszego, które coraz dłuższe jest, pewne rzeczy, które są dla nas wspólne i które możemy sobie opowiadać bez podawania kontekstu czy tłumaczenia. Mam kolegę, który mieszka w Hiszpanii i który ma żonę Niemkę. Gdy przyjeżdża do niego jakiś polski kolega, nigdy na te spotkania nie zabiera swojej żony. Kiedyś w końcu jednak zapytała go z wyrzutem: "dlaczego nie poznajesz mnie ze swoimi kolegami?"


I on jej wtedy odpowiedział, że nie chodzi tu nawet o barierę językową tylko o to, że musiałby praktycznie po każdym zdaniu tłumaczyć jej cały kontekst kulturowy, kod językowy, pewne zdarzenia czy powiedzenia i byłoby to męczące także dla niej. Podobnie jest z nami. Kiedyś napisałem piosnkę z tekstem "zaprawdę powiadam wam, nie ma takiej szajki jak ta". I tak to trochę jest, że poza tym, że wspólnie robimy muzykę, czujemy się też wyjątkowo w swoim towarzystwie, aczkolwiek nie przebywamy ze sobą zbyt często.


fot. Monika S. Jakubowska
Natomiast, jeśli chodzi o tą stabilność składu, to ostatnimi laty ona jest, ale na początku Kult był tyglem, gdzie strasznie zmieniały się składy osobowe. Widocznie było to potrzebne do tego, aby dotarło się to, co było w nas najlepsze. Nie wyobrażam sobie .w składzie zespołu jakiegoś wybitnego muzyka, chociażby najzdolniejszego, z którym nie byłoby porozumienia mentalnego. Układ interpersonalno-charaktorologiczny jest niezwykle istotny.

- Janusz Zdunek powiedział następujące słowa: "Kazik jest człowiekiem o bardzo rozległych zainteresowaniach. Mówił mi, że zajmując się w młodości punk rockiem, chodził również na koncerty Jazz Jamboree i inne wydarzenia artystyczne. Stąd w jego twórczości jest wiele różnych elementów". I faktycznie. Jest w twojej muzyce i  rap i rock i jazz i progresja i pastisz i psychodela... Wszystko już wyczerpałeś, czy masz w zanadrzu jeszcze coś, czym nas zaskoczysz? 



fot. Monika S. Jakubowska
- Nie wiem, czy wszystko wyczerpałem. Jest mi trudno na to pytanie odpowiedzieć. Co jakiś czas okazuje się, że jednak wszystkiego nie wyczerpałem. Teraz na przykład związałem się z Kwartetem Pro Forma z Poznania, co na początku miało być tylko historią jednorazową. Jest to coś w rodzaju poezji śpiewanej, czy występów natury teatralnej. Ja sobie nie wymyślam nowych ścieżek. Wymyśliłem z Piotrem Wieteską Kult. Z racji swoich fascynacji rapem wymyśliłem moje historie solowe. Większość innych rzeczy to ludzie sami mi wymyślili. Od wielu lat jestem trochę jak gąbka. Chłonę pomysły, które ktoś mi podrzuca, rzadko wychodzi to ode mnie, a ostatnio praktycznie nie wychodzi. Tak było z powstaniem KNŻ czy z dołączeniem  do El Dupy. Tak było też z kolaboracją Mazzoll & Arhythmic Perfection czy teraz z Kwartetem Pro Forma. To do mnie wychodziły te projekty, a ja się w nich odnajdywałem, czułem dobrze i po prostu dołączałem. Myślę, że jest to na tyle lekka i przyjemna praca, że póki są: energia, siły i chęć, to nie należy jej ograniczać. Wszystko to może się jakoś rozwijać, jeżeli czujesz się w tym dobrze.


fot. Monika S. Jakubowska
- "Oprócz współpracy zawodowej również stosunkowo dużo czasu prywatnego spędzamy razem. Tak jakoś wyszło i bardzo się z tego cieszę, bo to super kolega" - tak o tobie mówi Tomek Glazik - "Na pewno odegrał wielką role w moim życiu artystycznym. Najbardziej dziękuje mu za to, że w ważnym momencie życia pomógł mi uwierzyć w siebie". Jak wielu muzykom pomogłeś uwierzyć w siebie i na czym to polega?



fot. Monika S. Jakubowska
-  Czy ja wiem, czy ja mu pomogłem? Z Tomkiem kolaborowałem już trochę wcześniej. przy płycie Piosenki Toma Waitsa  i w różnych moich solowych historiach. Głównie chodziło o płytę 41. Potrzebowałem saksofonisty. Nikogo nie było na podorędziu i Janek Zdunek, który już wcześniej do Kultu dołączył, przyprowadził kolegę z zespołu, który okazał się bardzo sympatyczny i kreatywny. Trafiło mu się to podobno - jak sam mi to powiadał - w momencie, kiedy zastanawiał się nad bardzo istotną decyzją w swoim życiu, czy rzucić saksofon i pójść pracować do firmy, bo właśnie wtedy pojawiła się taka okazja, czy też ciągnąć ten saksofon, który wtedy jawił mu się jako przedsięwzięcie z gatunku absolutnego no future i w tym momencie pojawiłem się ja, więc... tak, pomogłem mu, ale on mi też pomógł.


fot. Monika S. Jakubowska
Dołączył do kolektywu i wyjątkowo dobrze się wpasował. Wcześniej powiedziałem, że jako zespół przebywamy ze sobą rzadko, ale Tomek jest tu wyjątkiem. Pojawiły się elementy natury niemalże rodzinnej. Otóż moim bardzo bliskim przyjacielem jest niejaki Henio Sienkiewicz, który jest ojcem żony Tomka, przez co dodatkowo spotykam się z Tomkiem na tej niwie. Ja oraz moje dzieci, których dzieci są mniej więcej w wieku dzieci Tomka, staliśmy się kręgami natury prawie że rodzinnej i dlatego mam z nim bliższy układ, niż z całą resztą zespołu.

fot. Monika S. Jakubowska
Tego układu nigdy jednak by nie było, gdyby nawet nie wiadomo co wygrywał na tym swoim saksofonie, gdyby na przykład okazał się sztywnym bucem, ale Tomek jest uroczy i dobry i cieszy się, że jest razem z nami.

- Piotr Wieteska zapytany przeze mnie, czy wierzy w to, że Kult wyda jeszcze płytę na miarę tych największych: Spokojnie, Mój Wydafca, czy Tata Kazika, stwierdził, że być może najlepsza płyta Kultu dopiero powstanie. Dodał przy tym, że po dojściu Wojtka Jabłońskiego i Jarka Ważnego zespół zdecydowanie odżył. Wierzysz w to, że po tak wielkich albumach, możecie stworzyć jeszcze płytę, która przebije wszystko to, co dotychczas zrobiliście?

- Wiesz, ja bym bardzo chciał, ale to będzie niezwykle trudne. Nie jesteś w stanie sobie wymyślić, ani założyć, że teraz oto siadamy i zrobimy coś wielkiego. Na pewno zespół złapał dużo powietrza - przykro to mówić - po odejściu "Banana", który był przez bardzo wielu utożsamiany jako żelazny fundament tego zespołu, ale który troszeczkę też dusił oddolne inicjatywy, przejmując właściwie  rolę absolutnego lidera muzycznego.


fot. Monika S. Jakubowska
Ostatnia płyta z nim nagrana Poligono Industrial właściwie mogłaby być jego solową płytą. On tam panował absolutnie nad produkcją muzyczną, posuwając się nawet do tego, że wyrzucał jakieś partie zagrane przez poszczególnych muzyków i poprawiał je bez ich wiedzy. W pierwszym momencie zespół może trochę stracił, bo był to rzeczywiście niezwykle kreatywny i zdolny muzyk, ale kiedy doszli Jarek Ważny i Wojtek Jabłoński, pojawiło się dużo powietrza i myślę, że to słychać też na płytach Hurra! i Prosto, które powstały już po odejściu "Banana".


fot. Monika S. Jakubowska
Ja je bardzo lobię. Tak jak Salon Recreativo czy Poligono Industrial w moim przekonaniu są trochę mniej udanymi płytami Kultu, tak te nowe, choć nie są jeszcze na poziomie Spokojnie, Tata Kazika, Mój Wydafca czy chociażby Posłuchaj to do Ciebie, to tendencja jest zwyżkowa. Czy w przyszłości czeka nas coś na równie wysokim poziomie? Tego nie wiem i nikt tego nie wie.

- "Panie Waldku, Pan się nie boi", "100 000 000", "Pierdolę Pera", "Łysy jedzie do Moskwy".  

fot. Monika S. Jakubowska
W pewnym momencie bardzo mocno zaangażowałeś się w życie polityczne naszego kraju, które ostatnio chyba stoczyło się do jeszcze bardziej negatywnej niszy. Czy politycy przestali przejmować się artystami, czy może to artysta nie jest już dziś tak groźny jak kiedyś?

- Myślę, że na dobrą sprawę nigdy się nie przejmowali. Zajmowanie się muzyką - i to nie tylko w społeczeństwie polskim - jest generalnie postrzegane, jako zajmowanie się czymś mało poważnym.


Na przykład rodzice Karoliny - żony mojego starszego syna, kiedy dowiedzieli się czyim jest on synem, byli mocno przerażeni tym, że zaraz trafią pewnie na rodzinę niemalże patologiczną, w której narkotyki i alkohol są na porządku dziennym. Taki jest społeczny ogląd tej niepoważnej branży, jaką jest muzyka popularna. I kiedy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy, w końcu zdobyli się na to, żeby powiedzieć, że są niezwykle zbudowani, zaskoczeni i wdzięczni losowi, ponieważ ja i moja żona okazaliśmy się jednak poważnymi ludźmi, którzy równie mocno są zatroskani losem swoich dzieci i chętni są dać im swoją pomoc w każdej chwili, kiedy tylko będą tej pomocy potrzebowali. Myślę więc, że politycy nie stanowią tu jakiegoś wyjątku. Dla nich zawsze byliśmy grupą niepoważnych i niegroźnych trefnisiów. Ja bym w ogóle nie przeceniał siły sprawczej muzyki. Czasami nawet żartuję sobie, że znam tylko jedną piosenkę, która była siłą sprawczą, żeby zmienić system polityczny. Było to w Portugalii podczas Rewolucji Goździków w 1974 roku, kiedy to na sygnał piosenki Zeca Afonso - Grândola, Vila Morena... [tu Kazik zaintonował powyższą melodię - przyp. autora]. 


fot. Monika S. Jakubowska
Dla wojska był to sygnał, aby iść i obalić dyktaturę następcy Salazara - Caetano. Oglądałem jakiś czas temu amerykańską biografię szefa FBI Edgara Hoovera. Jest tam taki wątek, w którym zaczyna mówić się o Dylanie, o tym, że się gdzieś tam plącze i że ma bardzo obrazoburcze piosenki. Zebrała się więc w siedzibie FBI narada, która miała zdecydować co z nim zrobić. W końcu zapada decyzja, że jest to przecież tylko niepoważny piosenkarz i najlepiej zostawić go w spokoju. A były to przecież piosenki, które kreowały wtedy świadomość bardzo dużej rzeszy młodych ludzi. Myślę więc, że politycy nie są świadomi i nigdy nie będą świadomi. No cóż... nasza działalność ogranicza się jedynie do wykrzyczenia lub wyśpiewania  swojego gniewu jako reakcji na to, co się wokół nas dzieje. 

- Chciałbyś kiedyś na swojej półce zobaczyć płytę pod tytułem Tata Janusza? Czy istnieje więź pokoleniowa trzech panów Staszewskich? Rozmawiałem przed chwilą z Jankiem na ten temat i jego odpowiedź na to pytanie już znam.


fot. Monika S. Jakubowska
- No, byłoby to ciekawe. Janek jest bardzo zdolnym muzykiem, aczkolwiek ma kłopoty, żeby się zorganizować, ale on działa w tak oddalonej działce od mojej, że to mogłoby być naprawdę ciekawe. Tak. Chciałbym zobaczyć, jak on by to opracował. A więź nasza jest taka, że duch Stanisława Staszewskiego mimo już jego czterdziestoletniej nieobecności na tym świecie, ciągle sprawuje pieczę nad tym, co dzieje się w naszym towarzystwie.

- Kult miał niegdyś taki uroczy epizod. Ten epizod nazywał się Marta Żurek.

- Pamiętam

- Ta pani została przez męską część waszych sympatyków chyba szczególnie zapamiętana. Czy Marta pojawi się jeszcze kiedyś na koncercie lub płycie Kultu?

- Nie mam bladego pojęcia, ponieważ ona była wtedy narzeczoną "Banana" i ten związek już wiele lat temu się rozpadł. Nie mam zielonego pojęcia, co się z nią teraz dzieje.

-  Jest aktorką, prowadzi radiowy program "Brunetka wieczorową porą", śpiewa jazz i obok swojego dawnego nazwiska ma kolejne - Kondraciuk.


Dwa ostatnie koncerty w historii zespołu KNŻ odbędą się 25 kwietnia w Edynburgu oraz 26 kwietnia w Londynie. Na koncerty zaprasza BUCH IP

Zapraszam także do zapoznania się z kompletem pięciu KULT-owych rozmów:
Rozmowa pierwsza - Piotr Wieteska tutaj
Rozmowa druga - Tomek Glazik tutaj
Rozmowa trzecia - Janusz Zdunek tutaj
Rozmowa czwarta Jan Staszewski tutaj