poniedziałek, 31 grudnia 2018

Toksycznych ludzi w branży muzycznej naprawdę jest wielu - z Anią Bieryt i Piotrem Bierytem - muzykami grupy Sachiel po 4 latach od zwycięstwa w programie Must Be The Music rozmawia Sławek Orwat

Moje spotkanie z zespołem Sachiel

Moja znajomość z zespołem Sachiel rozpoczęła się kilka tygodni temu od takiej oto wiadomości, jaką po obejrzeniu ich najnowszego klipu zdecydowałem się wysłać tej przesympatycznej - jak się okazało - parze młodych artystów:

"Wybaczcie, ale muszę wam to napisać i uwierzcie, kieruję się tylko ogromną sympatią do muzyki, z jakiej pamiętam was z Must Be The Music. Ze smutkiem obejrzałem wasz nowy teledysk "Ponad chmurami". Rozumiem, że czasy mamy ciężkie, a dla artystów potrójnie, ale błagam was, nie mając w tym poza szczerością żadnych interesów, wracajcie z tej drogi jak najszybciej. Ten mezalians z tym nurtem potraktujcie jak jedną z życiowych pomyłek, bo każdy ma do nich prawo. Proszę przyjmijcie te słowa nie jako atak, a jedynie cenną radę. Tym nowym nagraniem w moim przekonaniu zatracacie to, co gdyby pielęgnować, mogło was wynieść na szczyty. Podążając tą drogą, rozmywacie się w powodzi najniższych lotów gatunków i nawet jeśli wasze teksty stoją o kilka szczebli wyżej, to - wybaczcie za porównanie - siedząc w czymś, co nie jest wasze, zatrujecie z czasem swoją artystyczną wrażliwość, jaką zawsze mieliście i za jaką szanowałem was ja i zapewne wielu innych dziennikarzy muzycznych oraz radiowców. Pozdrawiam was i ufam, że odbierzecie tę krytykę właściwie."


Po kilku godzinach od zespołu Sachiel nadeszła następująca odpowiedź:

"Witamy. Dziękujemy za konstruktywną krytykę. Zresztą ostatnio dostajemy wiele takich wiadomości. Tak, przyznajemy się do ogromnego błędu. Na początku faktycznie chcieliśmy spróbować zrobić nutkę w stylu dance, następnie chcieliśmy się z tego wycofać, ale niestety podpisany kontrakt na to nie pozwolił. No... nieważne. Wiemy, że to nie nasza droga, wiemy też, że cholernie trudno jest napisać tandetny tekst. Są słowa i wersy, które nie mogą nam przejść przez gardło i właśnie takich tekstów od nas oczekiwano, ale nie przebrnęliśmy przez to (na szczęście). A szczerze... spróbować zrobić taki numer disco, to tak jak próba skoku ze spadochronem z lękiem wysokości. Nie da się zrobić kroku nawet, jak się wie, że tak trzeba. Ale mniejsza z tym... Wiemy, że nie po drodze nam z taką muzyką i właśnie robimy singiel, poprzez który wracamy na odpowiednie tory i robimy to po naszemu, tak jak to czujemy. Dziękujemy raz jeszcze za wiadomość, bo takie wiadomości nas tylko utwierdzają w tym, że jesteśmy coś warci, jeśli jesteśmy sobą. Pozdrawiamy i życzymy wszystkiego dobrego..."

Potem okazało się, że Ania i Piotr mieszkają... kilka minut jazdy samochodem ode mnie. Po kilku dniach duet Sachiel siedział już przy moim stole. Wywiązała się między nami niezwykle ciekawa rozmowa, do lektury której niniejszym zapraszam.

***

fot Kasia Byczkowska
- Macie jakieś rodzinne koneksje muzyczne, czy talent w tej dziedzinie odkryliście u siebie w sposób nagły i nieoczekiwany?

Piotr: Moja babcia odkąd pamiętam, zawsze była ludową tekściarą i jeździła na wszystkie możliwe zloty Kół Gospodyń Wiejskich, gdzie odbywały się przedstawienia jej autorstwa. Jej były wszystkie teksty, scenariusz itd. Tak więc nie wykluczam, że moją zdolność przelewania myśli na słowa odziedziczyłem właśnie po niej.

- A jak to jest z tobą Aniu?

Ania: Mi nic o tym nie wiadomo, żeby ktoś w rodzinie był muzycznie uzdolniony.

- Poznaliście się w muzyce, czy poza muzyką?

Ania i Piotr: Poza.

- Czyli zostaliście parą, kompletnie nie przypuszczając, że będziecie kiedyś razem śpiewać?

Ania i Piotr: Tak.

- Wasza córeczka też rapuje?

Piotr: Nie, nie rapuje. Wiktoria ma 10 lat i śpiewa.

- Wasze powołanie artystyczne odkrywaliście wspólnie?

Ania: I tak i nie (śmiech). To jest trochę skomplikowane.

Piotr: Ja wcześniej już trochę pisałem, ale było to raczej pisanie do szuflady.

- Wiersze?

Piotr: Wiersze też, ale z czasem pojawiły się też teksty hiphopowe, które próbowałem potem z chłopakami śpiewać jeszcze zanim poznałem Anię.

- Ty też pisałaś jakieś teksty?

Ania: Nie.

- Czyli jesteś tylko odtwórczynią tekstów Piotra?

Ania: Z początku tak.

Piotr: Teraz Ania już pisze.

Ania: Teraz piszę, ale kiedy zaczynaliśmy, nie miałam nic wspólnego z muzyką.

- Czyli pierwszy raz zaczęłaś rapować przy Piotrze?

Ania: Tak, a zdarzyło się to po siedmiu latach małżeństwa, kiedy to Piotr postanowił wspólnie ze swoim kolegą stworzyć pierwszy kawałek.

- Ile lat już trwa wasza muzyczna przygoda?

Ania: Pięć lat.

Piotr: Od roku 2013...

- ...w którym stwierdziliście, że będziecie nazywać się Sachiel. Kto wymyślił tę nazwę i dlaczego właśnie taką?

Piotr: Zaczęło się od tego, że napisałem tekst i zadzwoniłem do kolegi, żeby pomógł mi go zarapować. Był to akurat okres wielkanocny, oglądaliśmy TVP1, a tam wymieniali akurat wszystkie imiona aniołów i nagle padło imię Sachiel, na co my: o! dobra nazwa.

- Na samym początku byłeś tylko ty z kolegą, a Ani w tym wszystkim nie było?

Ania: Ja byłam z boku.

- Jak nazywał się kolega?

Piotr: Krystian Krok, który obecnie zajął się sportem, ale oczywiście coś tam sporadycznie nagrywa.

Ania: Krystian zaproponował wtedy, żebym z nimi zaśpiewała, a dokładniej zarapowała, z czym - jak wiesz - nic wspólnego do tej pory nie miałam (śmiech), ale kiedy trochę mnie poduczyli... spodobało mi się.

- Pierwszym waszym utworem, jaki kojarzę, był kawałek zatytułowany "Kiedy" z roku 2013. To był twój pierwszy tekst, jaki upubliczniłeś?

Piotr: Tak, dokładnie.


- Tekst mówi o straconym czasie, o niespełnieniu, o nietrwałości związków. Czy były to przemyślenia wynikające z twojego życia?

Piotr: To dotyczyło życia kolegi...

Ania: ...który miał życie w rozsypce.

Piotr: Zawsze mi się żalił, opowiadał i jakoś tak bardzo to do mnie dotarło, że napisałem o tym tekst i nagraliśmy to. Kiedy roznosiłem ulotki po Jeleniej Górze, nagle zobaczyłem, że jest tam muzyczne radio. Pomyślałem sobie... wejdę i zapytam, być może numer się spodoba. Minęło kilka tygodni i dokładnie pamiętam, że akurat z tym samym kolegą remontowaliśmy w tym czasie pewne mieszkanie. Nagle usłyszeliśmy, że nasza piosenka jest na 10 miejscu na HitPlanecie! I tak rozpoczęła się nasza muzyczna przygoda, a najlepsze w tym wszystkim było to, że nikt z nas na nic wtedy nie liczył i o nic nie zabiegał.

Fot Kasia Byczkowska
- Na Festiwalu Form Muzycznych we Wrocławiu spotkaliście Piotra Cugowskiego, który był tam jurorem.

Piotr: Tak, powiedział nam, że gdybyśmy mieli wtedy band za plecami, to wygralibyśmy ten festiwal, a co ciekawe, byliśmy tam jedynym zespołem nierockowym!

- Podobno w 7 edycji Must Be The Music, który - jak powszechnie wiadomo - wygraliście, znaleźliście się zupełnym przypadkiem.

Piotr: Wszystko rozpoczęło się właśnie przez wspomniany Festiwal Form Muzycznych. Jego organizatorzy napisali do nas sms-a: "o godz. 7:00 przyjedźcie po odbiór nagrody". Był to bon na 700 zł. do sklepu muzycznego. Dla mnie godz. 7:00 to jest siódma rano. Kiedy pojechaliśmy o 6:00 rano do Wrocławia, okazało się, że mieli na myśli 19:00! Co było robić? Zimno, listopad, końcówka 2013 roku, bez prawa jazdy, więc chodziliśmy sobie po tym Wrocławiu. Nagle patrzymy, a tam odbywa się akurat jakiś casting.

Ania: Pre-casting.

Piotr: To co robimy? Idziemy się zagrzać. Mieliśmy wtedy właściwie tylko nagraną jedną piosenkę "Kiedy", a tam trzeba było wpisać 5 tytułów. Wymyśliliśmy więc na poczekaniu jeszcze dodatkowe utwory, które w ogóle nie istniały i które do dziś nie istnieją i tym sposobem weszliśmy na ten pre-casting i... grzejemy się (śmiech).

Ania: Mieliśmy wtedy tak naprawdę dwie piosenki - "Kiedy" i "Quo vadis?"


- I bez żadnego podkładu pojechaliście totalnym spontanem?

Piotr: Mieliśmy jeden podkład na pendrive, ale ogólnie była to jednak improwizacja. Siedzimy sobie, aż tu nagle wołają nasz numer. Wchodzimy, zaczęła grać muzyka, ja zacząłem śpiewać, później wszedł Krystian, Ania nawet jeszcze nie zaczęła, a oni krzyknęli "stop! wszystko wiemy".

Ania: Podziękowali nam, a my nie wiązaliśmy z tym żadnych nadziei.

Piotr: Zapomnieliśmy nawet o tym.

Ania: Przygoda...

- Kiedy zadzwonili?

Ania: W wigilię. Powiedzieli, że dostaliśmy się na główne przesłuchanie przed jury w Warszawie 18. stycznia. Był to najlepszy nasz prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek dostaliśmy.

- Czy podczas trwania tego konkursu, pojawiały się w waszych głowach jakieś myśli, że możecie ten program wygrać?

Piotr: Mam wrażenie, że byliśmy jednym z tych nielicznych zespołów, które w ogóle nigdy o tym nie pomyślały. Wszyscy byli tam dla nas tacy mega i w ogóle zadawaliśmy sobie pytanie... co my tam robimy? Czuliśmy się jacyś... gorsi.

fot. Archiwum zespołu
- Może dlatego, że w tym, o czym śpiewacie, jesteście szczerzy, a współczesny show biznes to - jak doskonale wiecie - wszechobecne pozowanie zgodnie z narzuconymi przez popkulturę trendami?

Ania: Byliśmy tam sobą. Pojechaliśmy do Warszawy z zamiarem, że będziemy tacy, jacy naprawdę jesteśmy.

- Jak z perspektywy czasu patrzycie na tę wygraną? Pomogła wam, czy bardziej zaszkodziła?

Piotr: Ogólnie to pomogła, ale dziś - powiem szczerze - gdybym mógł wrócić w czasie do tego momentu, kiedy już dostaliśmy się do finałowej dwójki, zrezygnowałbym z dalszego udziału w programie na tym właśnie etapie.

Ania: Regulamin tego konkursu był tak skonstruowany, że najbardziej opłacało się zająć drugie miejsce.

- Jak trafiliście na deski Opery Leśnej w Sopocie?

Ania: To było zaproszenie na Top Trendy w związku z wygraną w Must Be The Music.

- W sierpniu 2014 wydaliście swój pierwszy oficjalny singiel zatytułowany "Po prostu walcz" mówiący o konsekwentnej realizacji swoich marzeń mimo upadków i zwątpień, o nie poddawaniu się. Czy ten tekst znów wyniknął z przeżyć kogoś z bliskich wam ludzi?

Piotr: Nie, to już były zdecydowanie nasze osobiste doświadczenia.


Fot Kasia Byczkowska
Ania: Mieszkamy w małej miejscowości, gdzie wszyscy ludzie się znają i żyją każdą sensacją. Pamiętam, poszła taka fama: oni poszli do Must Be The Music i robią sobie jakieś nadzieje. Byliśmy wytkani palcami, słyszeliśmy: po co tam pojechaliście, tylko siara z tego będzie itd. Byli na szczęście też i tacy, którzy mówili: trzymamy kciuki, będziemy oglądać i głosować... "Po prostu walcz" napisaliśmy, aby pokazać, że nie jest ważne, co ludzie o nas mówią i nieistotne, co się wokół nas dzieje, bo jeśli będziemy walczyć, to w końcu coś osiągniemy. Ten przekaz był dokładnie o nas.

Piotr: Taki trochę protest-song.

- Rok później - w czerwcu 2015 pojawił się utwór "Nostalgia", a jego kompozytorem był Marcin Kindla...

Ania: ...znany z takich przebojów jak "Oddaję ci wolność"czy "Z kimś takim jak ty".


- Tekst tego utworu jest waszego autorstwa i traktuje o hipokryzji, o budowaniu sobie fałszywego obrazu człowieka poprzez słuchanie niesprawdzonych opinii innych ludzi.

Ania: Trafiłeś w sedno!

Piotr: Dlatego ten numer napisałem właśnie zaraz po Must Be The Music, bo tak jak kiedyś wielu ludzi z naszego środowiska mówiło, że narobimy sobie tam wstydu, to kiedy już zdobyliśmy pierwsze miejsce, ci sami ludzie zaczęli nas krytykować za to, że wygraliśmy ten program. Zwyczajnie wylała się na nas fala hejtu.

Ania: Zarzucono nam, że wzbudziliśmy w ludziach litość i że nie muzyka tu wygrała, tylko nasza bieda.

- Dlaczego akurat takie postrzeganie?

Ania: W programie Must Be The Music - jak pewnie pamiętasz - przed ścisłym finałem realizowane były filmiki o każdym wykonawcy. Kiedy ekipa TV przyjechała do nas do Krzeszowa, najpierw zobaczyli, że Krystian jest bezdomny. Poza nami nikt mu wcześniej nie chciał pomóc. Załatwiliśmy mu mieszkanie u naszych znajomych, a pomogliśmy mu w momencie, w którym jego rodzina i znajomi odwrócili się od niego i mieli go gdzieś.

Fot Michał Broś
Piotr: Organizatorzy uznali tę historię jako świetny materiał do pokazania w TV pomimo, że my nie chcieliśmy ujawniać za dużo faktów z naszej prywatności i z przykrej sytuacji Krystiana, który ostatecznie się na to zgodził, bo zwyczajnie miał już dość wszystkiego i oni ten temat ciągnęli już do końca.

Ania: A wracając do tej fali hejtu, to byli nawet tacy ludzie, którzy zarzucili nam, że to nie był w ogóle nasz dom, tylko że myśmy do tego programu specjalnie sobie te warunki gdzieś wynajęli, że jesteśmy alkoholikami itd.

- Jak udało wam się psychicznie pozbierać po tym wszystkim?

Ania: W Sopocie na Top Trendy powiedzieliśmy, że jest to ostatni nasz występ, że psychika nam wysiada i że nie dajemy sobie z tym wszystkim już rady. Z drugiej jednak strony coś nam wtedy mówiło, że szkoda to wszystko tak zostawić i nagle przyszła do nas świadomość: a kto dziś nie ma hejterów? Przecież istnienie hejterów świadczy, że chyba jesteśmy dobrzy w tym, co robimy i nie poddaliśmy się.

Piotr: My sami dziwimy się nieraz, jak to się stało, że z tego załamania poszliśmy wtedy dalej i że jesteśmy teraz w tym miejscu.

- W listopadzie 2015 pojawił się kolejny wasz singiel zatytułowany "Gdy", który tekstowo bardzo nawiązywał do "Nostalgii". Śpiewacie w nim o tym, że trzeba mieć w życiu wytrwałość, że nic nie będzie ci dane, jeśli sam nie wyciągniesz po to ręki i jak tak dobrze się wsłuchać w wasze utwory z tamtego okresu i zestawić ich przekaz z tym, o czym przed chwilą opowiadaliście, to te teksty były dla was chyba czymś w rodzaju terapii?

Piotr: Tak.

Ania: I dzięki temu przetrwaliśmy.


- Sporo mówimy o waszych tekstach. Pomówmy teraz o waszej muzyce. Poza tym jednym utworem, który napisał wam Marcin Kindla, kto z reguły pisze muzykę do waszych kawałków?

Ania: Często bywało tak, że Piotr ułożył na przykład jakiś fragment zwrotki, a ja wymyślałam kawałek refrenu jak właśnie w utworze "Gdy", gdzie śpiewam: "czasem się wszystko wali". Przez moment współpracowaliśmy też z chłopakami, którzy sami się do nas zgłosili ze swoimi bitami, a czasami korzystaliśmy z darmowych bitów dostępnych w Internecie. Najczęściej jednak, jak tylko przyjdzie nam do głowy jakaś ciekawa melodia, nagrywamy się na telefon, wysyłamy to do naszych kolegów i oni robią nam z tego muzykę.

Fot2 Natalia Stańczak Jazukiewicz
- Tuż po nagraniu kawałka "Gdy", Sachiel stał się duetem. Czy Krystian odszedł od was sam, czy to wy mu podziękowaliście?

Piotr: Sam.

Ania: Nasz kolega się poddał.

- Dlaczego?

Ania: Pewnego dnia zadzwonił do nas i powiedział, że ma już dość Sachiela, że ma dość takiego życia i... poszedł w swoją stronę.

- Wspomnieliście, że trenuje sztuki walki w Czechach. Jest szczęśliwy?

Ania: Mówi, że jest mu dobrze. Odwiedził nas niedawno.

- Ale już nie rapuje?

Ania: Rapuje dla siebie.

- Żałujecie, że Krystian was opuścił, czy tak jak jest teraz, jest dla was lepiej?

Ania: Z początku brakowało nam Krystiana, bo był świetnym raperem, ale z czasem pogodziliśmy się z tym i teraz we dwoje jest nam po prostu łatwiej organizacyjnie.


- Wasza pierwsza produkcja w obecnym składzie to singiel "Swoją Drogą" wydany w maju 2016.

Ania: Tak i był to nasz moment przełomowy. Jest to piosenka mówiąca o wierności swoim ideałom i konsekwencji w realizowaniu własnych pragnień.

- Jak wiele waszych tekstów dotyka waszego osobistego życia?

Fot Bartłomiej Czarnecki
Ania: Pełno mamy takich tekstów!

Piotr: Bardzo często na przykład tekst rozpoczyna się od jakiegoś wersu, który siedzi w szufladzie od trzech miesięcy i do którego nagle pod wpływem jakiego impulsu wracamy i tak powstaje potem błyskawicznie cała historia.

- Jeszcze w tym samym 2016 roku powstał kolejny wasz numer, który zatytułowaliście "Pozytywnie".


Piotr: To był kawałek zrobiony z dziećmi i zasugerowany nam przez pracowników gminy Lubawka.

- Przyznacie sami, że był on nieco bardziej popowy, niż to wszystko, co stworzyliście do tej pory. Był to taki dość przyjemny - muszę przyznać - ukłon w stronę nieco szerszej publiczności?

Piotr: Tak, a powód tego był taki, że - tak jak już wspomniałem - utwór ten nie powstał z potrzeby serca, ale był zrobiony na zamówienie.

Fot Bartłomiej Czarnecki
- Przyznam się wam, że utwór "Gdyby", który nagraliście w marcu 2017 trochę mną wstrząsnął. Z tych wszystkich optymistycznych klimatów, jakie dominowały w waszych tekstach już po tym pamiętnym załamaniu, o którym rozmawialiśmy, znów pojawił się u was pesymizm. "Za późno, by się poddać, by wygrać, zbyt wcześnie" - śpiewacie. Ja poczułem w tym tekście, jakbyś stanął nagle na rozdrożu i nie bardzo wiedział, którą drogą powinieneś dalej kroczyć. 


Piotr: Tekst do "Gdyby" powstał jeszcze przed "Nostalgią", a napisałem go w momencie, kiedy to chłopaki z pewnego wydawnictwa powiedzieli: albo robimy disco polo, albo rozwiązujemy umowę.

Ania: To były nasze wspólne przeżycia z tym związane, bo pamiętam, że zwrotki są tam Piotra, a refren jest mój.

Fot Natalia Stańczak Jazukiewicz
- Przedostatnim - nie licząc nieszczęsnego "Ponad chmurami" - waszym nagraniem jest utwór z maja 2017 zatytułowany "Love Story", który przyjąłem bardzo ciepło. O miłości napisano już wszystko, a nawet więcej i napisać dziś o miłości jakiś odkrywczy tekst to rzecz naprawdę niełatwa. Wam się to udało. Wasz tekst mówi, że nie ma w życiu przypadków, że pozornie ludzie spotykają się w trudny do logicznego wytłumaczenia sposób, a tak naprawdę jest to w najmniejszych detalach historia gdzieś tam w czasoprzestrzeni misternie zaplanowana.

Piotr: Dokładnie tak.


Ania: Mieszkaliśmy z Piotrem latami kilometr, może dwa od siebie i kompletnie nie znaliśmy się, a poznaliśmy się dlatego, że pewnego dnia wysłałam sms pod przypadkowy, źle wpisany numer, a był to numer... Piotra (śmiech) i o tym właśnie jest ta piosenka.

- W lipcu 2017 nagraliście utwór "Wierzę w nas", którego - zauważyłem - kompletnie nie promujecie. Dlaczego?

Fot. Kasia Byczkowska
Ania: Przez ten numer załamaliśmy się kompletnie. Powstał on zresztą o wiele wcześniej, ale rzuciłam go w kąt, bo zwyczajnie nie dawałam sobie rady z zaśpiewaniem refrenu. Po roku wróciliśmy do niego, bo wtedy uwierzyłam już w siebie, że dam sobie z tym radę i o tym właśnie jest tekst, że ja nadal wierze w siebie, że wierzę w swoje możliwości i na pewno jest to utwór, który bardzo dotyka mojego życia i moich emocji. Tekst tej piosenki mówi o tym, że ze wszystkim sobie poradzę, że pokonam wszystkie swoje lęki i dlatego tak bardzo wiązałam z tym utworem ogromne nadzieje na radiowy sukces. Niestety, otrzymaliśmy negatywne odpowiedzi od stacji radiowych, przez co załamaliśmy się tak bardzo, że daliśmy się ponieść w tą niewłaściwą stronę, którą skrytykowałeś ty i wielu naszych oddanych fanów.


Piotr: Wyobraź sobie sytuację, że latami robisz muzykę, o której bardzo wielu ludzi mówi, że jest dobra, w którą wkładasz dużo serca i emocji i z takim nastawieniem jedziesz na koncert. I nagle... wychodzi na scenę jakiś zespół, który brzmi jakby wyszedł z jakiejś remizy, muzyka beznadziejna, teksty o niczym, ludzie tego słuchają, oni robią na tym czymś pieniądze, a my nadal walczymy o godne miejsce na rynku...

- ...będąc przecież artystami rozpoznawalnymi i docenionymi przez ludzi, którzy rzetelnie was kiedyś ocenili i wypuścili w świat!

Ania: My każdy koncert śpiewamy na żywo, a tu patrzymy... wchodzi jeden, drugi zespół disco polo i jadą z playbacku tekstami, które każdy szanujący się człowiek wstydziłby się publicznie zaśpiewać, a ludzie co? Szaleją!


- Wiesz... taki mamy dziś poziom sztuki, jakie mamy społeczeństwo. Ja od wielu lat domagam się rozliczenia decydentów wiodących mediów, którzy od lat promują muzyczną tandetę. Za co rozliczyć? Za planowe zabijanie wrażliwości młodych ludzi! I tu często słyszę głosy, że skoro są słuchacze, to jest zasadność grania takiej muzyki. Pozornie tak mogłoby się wydawać, ale... aby ludzie rzeczywiście rzetelnie mogli dokonać wyboru - jakiej muzyki chcą słuchać, a jakiej nie chcą - najpierw musieliby usłyszeć wszystkie rodzaje muzyki składające się na tzw. dziedzictwo kulturowe. W sytuacji, kiedy w mediach prawie nie ma jazzu, rocka piosenki literackiej czy fusion, natomiast nieustannie leci tandetnej jakości pop czy disco polo, ludzie nie są w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru, bo po prostu pewnych brzmień - jeśli nie są szperaczami YouTube - nigdy nie usłyszeli!

Piotr: A najsmutniejsze jest to, że na tej tandecie zarabiają ogromne pieniądze ludzie, którzy kompletnie nie potrafią śpiewać i dlatego nikt z nich nie odważy się wykonać czegokolwiek na żywo. Nie jest przecież tajemnicą, że w nurcie disco polo jest pewien pan, który tworzy ogromną ilość piosenek tego gatunku, co więcej, który często śpiewa za tych, którzy nie potrafią tego robić podczas nagrań, po czym oni potem wychodzą na scenę i udają, że to wykonują! I teraz zadaj sobie pytanie: co czują wtedy ludzie tacy jak my, którzy włożyli w powstanie piosenki całe serce, olbrzymie emocje, często wynikające z dramatycznych przeżyć i nie są w stanie wyżyć z muzyki, którą tworzą, podczas gdy beztalencia zarabiają fortuny!?

fot. Archiwum zespołu
Ania: I tu nie tylko chodzi o to, że wkładamy w to mnóstwo pracy i ogrom serca. Wielu ludzi z branży muzycznej zwyczajnie "skroiło" nas na kasę! Ludzie pracujący w przeróżnych studiach nagrań naobiecywali nam złote góry, tylko... musicie nam zapłacić - tu dwie stówy, tu siedem stów, a potem co? W radiach orzekli, że jest to nieemisyjne. Nieraz graliśmy przez cały weekend koncerty tylko po to, żeby wszystkie zarobione pieniądze wpakować w brzmienie jakiejś kolejnej naszej piosenki. Na przykład w "Wierzę w nas" włożyliśmy 6000 złotych, które zwyczajnie przepadły! I sam powiedz... jak długo po takich akcjach można jeszcze mieć chęć do tworzenia szczerej muzyki?

- Powiedzcie mi, czy łatwo było wyrwać się z szatańskich sideł - że tak metaforycznie nazwę to, w czym artystycznie tkwiliście w ostatnim czasie - czy też pociągnęło to jakieś koszty związane ze złamaniem jakichś umów?

Piotr: Nie, na szczęście sami zniechęciliśmy tych ludzi do siebie. Powiedziałem im np., że niektóre teksty, jakich ode mnie oczekują, zwyczajnie mi przez gardło nie przejdą i... sorry.

- W tej waszej odpowiedzi na moją krytykę jest następujące zdanie: "Wiemy, że nie po drodze nam z taką muzyką i właśnie robimy singiel, poprzez który wracamy na odpowiednie tory i robimy to po naszemu, tak jak to czujemy". Co to będzie i o czym? Podejrzewam, że tekst będzie dość mocno zaangażowany.

Piotr: A zaczynał się będzie tak: "Tu nie ma nic. Codziennie rodzę, po czym umieram. Los dawkuje mi szczęście, więc zaczynam od zera."

- Czyli mocny tekst rozliczeniowy...

Ania: ...pokazujący, że jesteśmy już na sto procent pewni, którą drogą mamy iść i czego naprawdę chcemy. Od sukcesu w Must Be The Music minęły cztery lata i dziś mamy świadomość, że w ciągu tych lat nie wiedzieliśmy tak naprawdę czego chcemy i na czym ta rzeczywistość polega.

Fot2 Michał Broś
- Nie macie wrażenia, jakbyście się w tym wielkim świecie show biznesu znaleźli zbyt wcześnie?

Ania: Nie tylko zbyt wcześnie, ale kompletnym przypadkiem.

- Z drugiej jednak strony, gdyby nie ten przypadek, bylibyście dziś w kompletnie innym miejscu.

Piotr: I nie poznalibyśmy wielu ludzi, którzy po dziś dzień de facto nam pomagają. Z drugiej strony wiemy też już, czego nie dotykać i z jakimi ludźmi się nie zadawać, a toksycznych ludzi w branży muzycznej naprawdę jest wielu.

Ania: Są to typowe wampiry energetyczne, od których należy trzymać się jak najdalej.

- Co was dziś interesuje najbardziej? Sukces artystyczny, sukces finansowy, czy jeszcze coś innego?

Piotr: Najbardziej chcemy stabilizacji. Przez lata chodziliśmy od studia do studia, od producenta do producenta i dlatego bardzo chcemy wypracować sobie wreszcie ten jeden styl i to jedno nasze docelowe brzmienie.

- Jeśli wolno mi podzielić się z wami moją refleksją w tym temacie, to w mojej opinii tego, co w chwili obecnej najbardziej wam brakuje, to żywych muzyków, z którymi moglibyście stworzyć profesjonalną aranżację podczas sesji nagraniowej i którzy zapewniliby wam absolutny komfort podczas koncertów. Wasze teksty bronią się znakomicie, a to co dziś wyróżnia dobrze piszących raperów, to właśnie oprawa instrumentalna, która jest elementem najbardziej decydującym o całokształcie dzieła, którego sednem zawsze w tym gatunku bezsprzecznie będzie tekst.

Piotr: Nasza muzyka zawsze lepiej brzmiała na żywo i na tym kierunku będziemy starali się najbardziej koncentrować.

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Sławomir Rybka - Opowieść wigilijna, w której tylko Ty możesz dopisać realne zakończenie...

fot. Sławek Orwat



Uczono nas, że anioł nie stracił wiary,
gdy zwiastował Słowo Maryi.

Wpajano nam, że Prawda nie straciła wiary,
gdy nie było miejsca w gospodzie.

Opowiadano nam, że matka nie straciła wiary,
gdy Miłość narodziła się w szopie.

Podobno mędrcy nie stracili wiary,
gdy zastali dziecię w żłobie.


a po latach ...

Uczono nas, że wino nie straciło wiary,
gdy stało się Krwią.

Wpajano nam, że chleb nie stracił wiary,
gdy stał się Ciałem.

Opowiadano nam, że Słowo nie straciło wiary,
gdy stało się Światłem.

Podobno człowiek nie stracił wiary,
gdy stał się Miłością.

Przekonywano nas, że Miłość nie straci wiary,
gdy żyje Słowem.



a po latach ...

Uczono nas, że opłatek nie stracił wiary,
gdy jest gdzieś ktoś z kim możesz go przełamać.

Podobno wolne miejsce przy stole nadal nie straciło wiary,
bo ktoś czeka na Twoje zaproszenie.


A dziś...

Tylko Ty możesz dopisać zakończenie.

autor: Sławomir Rybka

sobota, 22 grudnia 2018

Tomasz Wybranowski zaprasza na Dzień z Republiką w Radio WNET - 22 grudnia 2018

Od północy do północy, 22 grudnia, na antenie Radia WNET będą rozbrzmiewały nagrania grupy Republika, która była i jest jednym z fenomenów na polskim rynku muzycznym. Republika to zjawisko kulturowe. Wspominać będziemy także Grzegorza Ciechowskiego, charyzmatycznego lidera grupy REPUBLIKI, znakomitego tekściarza i poety, twórcę muzyki filmowej, ciepłego i pogodnego Człowieka, który zarażał apetytem na życie i światło. To wszystko w 17. rocznicę Jego odejścia. 17 lat temu, w grudniu 2001 roku, niespodziewanie odszedł Grzegorz Ciechowski, pozostawiając w żalu setki tysięcy fanów oraz puste miejsce, do dziś nie do zastąpienia na polskiej scenie muzycznej. W sobotnim programie Radia WNET zaplanowaliśmy cztery bloki tematyczne. Tutaj jedna ciekawostka! Oto z mojego archiwum zremasterował analogowe taśmy z rozmowami z Grzegorzem Ciechowskim, szef techniczny radia WNET – Karol Smyk, któremu bardzo, bardzo dziękuję. Rozmowy z Grzegorzem Ciechowski przeprowadziłem na przełomie zimy i wiosny 1995 roku, w studiu nieistniejącego już lubelskiego Radia TOP. Wspomagali mnie moi przyjaciele – dziennikarze muzyczni Dominika Wszystko, Piotr Sykuła, oraz Piotr Gałęzowski i realizujący programy Jarosław Humeniuk. A oto słów kilka zaproszeń na nasze WNETowe muzyczne Republikańskie niespodzianki i rozmowy:














Serdecznie dziękuję za pomoc w przygotowaniu bloku „Dzień z Republiką” : Katarzynie Sudak, Dominice Wszystko, Karolowi Smykowi, Janowi Włodzimierzowi Brewczyńskiemu i Konradowi Tomaszewskiemu, oraz Sławomirowi Orwatowi, za wsparcie metaforyczne i graficzne.

Zapraszam – Tomasz Wybranowski

środa, 19 grudnia 2018

Marry No Wane - Rozdział pierwszy (Polska 2016)

"Nadzieja to niebezpieczne słowo, może doprowadzić człowieka do szaleństwa"
Morgan Freeman do Tima Robbinsa w filmie "Skazani na Shawshank"

Płyta zespołu Marry No Wane zatytułowana Rozdział pierwszy to zestaw 11 melodyjnych piosenek napisanych na przestrzeni siedmiu lat przez Aleksandrę Nykowską - młodą dziewczynę wchodzącą w skomplikowany świat ludzi dorosłych, w świat nieznany i całkowicie dla niej nieprzewidywalny, w którym - jak twierdzi sama autorka - "człowiek dla samego siebie jest najokrutniejszym zwierzęciem (utwór nr 3 "Łowca"). Krążek jest zapisem obserwacji relacji międzyludzkich i uczuć, jakie przeżywała ta utalentowana songwriterka poszukując wartości i autorytetów w otaczającym ją świecie. Album ten to jedno z najciekawszych odkryć mojego niedawnego, kilkudniowego pobytu w Warszawie i zarazem kolejny dowód na od lat głoszoną przeze mnie tezę, że wiele wciąż jeszcze nieodkrytych muzycznych perełek bardzo często odnajdujemy przypadkowo, a że przypadków podobno w kosmosie nie ma, pozwolę sobie to nazwać dziwnym zrządzeniem losu. W domu Oli znalazłem się nagle i niespodziewanie, a następnie... spędziłem w nim uroczy wieczór z muzyką Marry No Wane, w której zatopiłem się bez reszty.


Zespól powstał w roku 2010 za sprawą Piotra Nykowskiego, który zasłuchany w melodyjne kompozycje Aleksandry miał pewnego dnia powiedzieć: "nazwijmy to - zostańmy zespołem muzycznym". Wkrótce do nowego składu zaczęli nadciągać instrumentaliści o przeróżnych wrażliwościach i doświadczeniach artystycznych, a ich eklektyzm zaowocował powstaniem niepospolitego, ujmującego brzmienia, które - jeśli już miałbym do czegoś porównać - w niektórych momentach może kojarzyć się z moją ulubioną Kapelą ze Wsi Warszawa. Po krótkiej przerwie w działalności, w roku 2014 zespół wraz z odświeżonym zestawem instrumentów i nowymi pokładami energii ponownie wyruszył na podbój świata.

Pierwsze, co przykuwa uwagę nabywcy tego pięknego wydawnictwa, to niezwykle oszczędna w swej formie, acz bogata w metafory śnieżnobiała, kartonikowa okładka z wyciętym na samym jej środku szablonem w kształcie zakręconego słoika. Wewnątrz okładki zespół sprytnie umieścił składającą się z sześciu kwadratów, odpowiednio złożoną, piękną wkładkę z fragmentami tekstów niektórych piosenek, która poprzez wspomniany już słoikowaty otwór ukazuje nam otoczony czerwienią anatomiczny obraz serca. O ile znaczenie serca w sztuce jest dość czytelne i często spotykane nie tylko na wydawnictwach muzycznych, o tyle w kwestii owego zakręconego słoika zespół uznał za stosowne zabrać głos:

"Mamy nadzieje, że będzie to czas, w którym na chwilę zejdziesz do piwniczki ze swoimi słoikami tęsknot i marzeń, a uwolnione zamarynowane uczucia wkomponują się w paletę barw [radzę zapamiętać to malarskie określenie, które jeszcze w tym tekście powróci - przyp. red] naszej muzyki. Pozwól nam zabrać się w drogę pisaną gorącym uczuciem, przez deszcze, wczesne poranki, i ciche ulice".

Album ukazał się dokładnie przed dwoma laty - w grudniu 2016 i jak wiele mu podobnych wydawnictw niszowych rozszedł się w niewielkim nakładzie docierając - jak to zwykle bywa - głównie do przyjaciół i najgorętszych sympatyków grupy, od czasu do czasu wpadając również w ręce szalonych radiowców i muzycznych pasjonatów, którzy posiadają tę szczególną przypadłość, że niczym misjonarze uznają za swą powinność głoszenie tych wszystkich naładowanych emocjami historii wiecznie zabieganemu i nieustannie zapatrzonemu w smartfonowe ekrany światu.


Dlaczego moje rozważania na temat tego krążka rozpocząłem właśnie takim, a nie innym mottem? Odpowiedzią na to pytanie niechaj będą słowa piosenki "Pieśni świata" opatrzonej na płycie numerem 11:

"Chmury nade mną lecą, słońce ogrzewa mnie,
Dzisiaj będę miała najszczęśliwszy w życiu dzień.
Wyjdę za mąż za mężczyznę, który kocha tylko mnie...
[...]
Nieważne wszystkie pieśni świata!
Ja wolę śpiewać swoją!
I w swoje życie chcę wplatać nadzieję nieskończoną!"

Wiara, nadzieja, miłość przewijają się na wielu znaczących polskich albumach, jak choćby na kultowym Trudno nie wierzyć w nic grupy Raz, Dwa, Trzy. Powiedziano już o nich niemal wszystko. Dlaczego więc kolejne pokolenia młodych mistrzów metafor odczuwają nieustanną potrzebę rozmyślania o wartościach najwyższych? Dlaczego ludzie wypatrują za szczęściem nawet wtedy, kiedy chwieje się ich wiara w jego istnienie? Czy dlatego, że "gdy celu mi zabraknie, któż będzie mnie chciał? - jak z lekką nutą bezsilności opowiada pierwszy z czterech walczyków z tej płyty? W jaki sposób objawia się ta nigdy nie kończąca się nadzieja w Rozdziale pierwszym grupy Marry No Wane? Wsłuchajmy się uważnie w słowa utworów oznaczonych numerami 9 ("Klucz") oraz 8 ("Obudziłam się nad ranem")

"Nie mogę cię mieć, oddycham twym zapachem ukradkiem.
Upadam, potem wstaję - przepraszam, że musisz na to patrzeć.
W zimnym korytarzu pod twoimi drzwiami,
Stukam obcasami przypadkiem, przecież nie chcę cię zbudzić.
Tylko dla ciebie żyję w tym mieście, tylko dla ciebie ubieram się w kwiaty...
[...]
Obudziłam się nad ranem, ciebie już nie było,
Moje ciało zgniło niepotrzebne tobie już.
Odeszły szare chmury stąd - ciebie nie ma rok.
Dalej będę stała i będę wyglądała, aż horyzont mnie ucieszy."

Napisałem wcześniej, że w niektórych momentach album ten może kojarzyć się z moją ulubioną Kapelą ze Wsi Warszawa. Owszem, ale tylko w niektórych. Kto wie... być może gdyby Rozdział pierwszy ukazał się 16 lat wcześnie wraz z krążkiem Ano! zespołu Brathanki, albo 17 lat wcześniej wraz z pierwszą płytą Golec uOrkiestra, dziś byłby już folkową klasyką, a  przepiękny walczyk "Paleta barw" (czwarty z kolei na krążku) byłby tańczony na weselach gdzieś pomiędzy "Prawy do lewego", a "Bałkanicą". Niestety kilkuletnia dziewczynka, jaką w roku 2000 była Ola Nykowska, ani nie mogła posiadać jeszcze w swoim repertuarze takich metafor, a już na pewno nie byłaby w stanie utrzymać ciężkiego akordeonu.


Ale skoro jesteśmy przy instrumentach, nie sposób nie wspomnieć o grającej na trąbce Agacie Ławickiej, saksofoniście i klarneciście Macieju Marcinkowskim, puzoniście Jakubie Jóźwiaku, o drugim głosie tej płyty - Annie Rynkiewicz oraz o zagadkowych instrumentach: darbuce - rodzaju bliskowschodniego bębna, który na płycie słyszymy dzięki Danielowi Kaczmarczykowi. Jest także duduk - instrument dęty pochodzący z Armenii, na którym gra wspomniany już Maciej Marcinkowski. Wszyscy oni wystąpili na albumie gościnnie. Ścisły skład zespołu to: basista Piotr Nykowski, Marcin Styborski - cajon, instrumenty perkusyjne oraz  śpiew, Filip Świeży - gitary i Stella Karalis - skrzypce i Bağlama - bliskowschodni instrument strunowy. Wszyscy ci znakomici instrumentaliści sprawili, że aranżacyjnie ta płyta po prostu oczarowuje.

"Nie boimy się swojego głosu - nie staramy się nikogo naśladować, odważnie proponujemy odbiorcom nas takimi jacy jesteśmy. Muzyka ludowa, poezja śpiewana, piosenka aktorska - to tylko niektóre skojarzenia, które przychodzą na myśl naszym słuchaczom na koncertach i nagraniach, a to potwierdza fakt, że niełatwo jest nas zamknąć w jednym stylu muzycznym. Wiele zespołów oraz wokalistów genialnie aranżuje, dobrze osłuchane przeboje. Zyskują one drugie, piękne życie… My chcemy urzeczywistnić nasze najszczersze pragnienie, chcemy zapisać coś absolutnie od siebie, chcemy muzyką opowiedzieć Wam historię." - mówią o swym dziele sami muzycy.

I rzeczywiście, trudno nie dostrzec tej gatunkowej różnorodności, z akcentem na folk, a ściślej rzecz ujmując na rytm trzy czwarte. Na 11 kompozycji, jakie zawiera to urokliwe wydawnictwo, aż cztery to walczyki i jest to w mojej opinii nie tylko znakomity pomysł na odmienność wizerunku grupy w powodzi wielu często bardzo sztampowych wykonawców tak zwanej sceny poetyckiej. Największy jednak walor tego pomysłu to zupełnie coś innego. Ubranie tak trudnych i ważnych tematów jak nadzieja, szukanie szczęścia, czy ból samotności w taneczną - wydawałoby się - lekką i niezobowiązującą formę muzyczną nadaje tym utworom nie tylko wyjątkowości, ale jeszcze bardziej skupia uwagę słuchacza na samej, jakże istotnej przecież dla autorki tekstu treści, która jest opowieścią do bólu emocjonalną, często niełatwą, a momentami wręcz dramatyczną.

"Bądź mi jak deszcz, bądź mi jak słońce, bądź mi jak dreszcz, jak wiatr kojący,
Bądź mi jak światło czekające w domu w późny listopadowy wieczór.
A ja ci za to dam paletę barw, którą pokoloruję ci świat,
W szary dzień kawę osłodzę, gdy rano zaspany będziesz musiał wstać..."


Niechaj słowa tego najbardziej radiowego utworu płyty będą nie tylko spełnieniem dla uroczej poszukiwaczki szczęścia, ale także przyczynkiem do kontynuacji tematu. Czekam bowiem z niecierpliwością na Rozdział drugi. Dwa lata ciszy dla młodej dziewczyny, to spory szmat czasu pełen nowych doświadczen. Wystarczy tylko pozbierać słowa i ponownie... zamarynować je w sercu.

"Nadzieja to wspaniałe uczucie, może najwspanialsze. Ona nigdy nie umiera"
Tim Robbins do Morgana Freemana w filmie "Skazani na Shawshank"

wtorek, 18 grudnia 2018

Jackowi Kaczmarskiemu w 40. rocznicę powstania tekstu "Mury" zespół Lombard

„Człowiek nosi w sobie wiele murów. Jeśli padają jedne, podporządkowuje się innym.”
Jacek Kaczmarski

W 2018 roku zespół Lombard został zaproszony do udziału w koncercie STO LAT POLSKA w Royal Albert Hall w Londynie. Podczas wyjątkowego koncertu z okazji setnej rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości wykonaliśmy dwa najważniejsze, polskie utwory lat ’80: Jacka Kaczmarskiego „Mury” (muz. Lluis Llach, sł. Jacek Kaczmarski) we własnym opracowaniu i zespołu Lombard „Przeżyj to sam” (muz. Grzegorz Stróżniak, sł. Andrzej Sobczak) na finał. Opracowanie, a później wykonanie „Murów” było dla nas ogromnym wyróżnieniem, ale i wielką odpowiedzialnością. Wsłuchiwaliśmy się w Jacka Kaczmarskiego, żeby w żaden sposób nie skrzywdzić tego legendarnego utworu, nadając mu jednocześnie „lombardowy”, rockowy charakter. Od lat w naszych spektaklach „Lombard w hołdzie Solidarności – drogi do wolności” Jacek Kaczmarski wykonujący „Mury” puszczany jest na telebimach na finał dla podkreślenia, jak ważną był postacią w walce o wolną i demokratyczną Polskę. Jako fani twórczości Jacka Kaczmarskiego uczestniczyliśmy w charytatywnych koncertach, kiedy walczył z chorobą nowotworową. Przeżywaliśmy jego odejście w 2004 roku. W 2018 roku mija 40. rocznica powstania tekstu do utworu „Mury” Jacka Kaczmarskiego. Pomyśleliśmy, że możemy przysłużyć się w podtrzymywaniu pamięci o nim i o jego niezwykłej twórczości. Być może, dzięki nam kolejne pokolenia sięgną po jego muzykę, poezję, prozę… a jeszcze inni sobie o Jacku Kaczmarskim po prostu przypomną. My Jacka Kaczmarskiego odkrywamy wciąż na nowo… „a mury rosną”…


Jak ważny jest to dla nas wszystkich utwór nikogo nie trzeba przekonywać. Tekst Jacka Kaczmarskiego „Mury” powstał w 1978 do muzyki Luis Llach „L'Estaca” (Pal), która to piosenka i jej autor stali się inspiracją do jego napisania. W jednym z wywiadów Jacek Kaczmarski wspominał: „Mury” napisałem w 1978 r. jako utwór o nieufności do wszelkich ruchów masowych.

fot. Paweł Plenzner
Usłyszałem nagranie Lluisa Llacha i śpiewający, wielotysięczny tłum i wyobraziłem sobie sytuację – jako egoista i człowiek, który ceni sobie indywidualizm w życiu – że ktoś tworzy coś bardzo pięknego, bo jest to przepiękna muzyka, przepiękna piosenka, a potem zostaje pozbawiony tego swojego dzieła, bo ludzie to przechwytują. Dzieło po prostu przestaje być własnością artysty i o tym są „Mury”. I ballada ta sama siebie wywróżyła, bo z nią się to samo stało. Dla wielu utwór „Mury” Jacka Kaczmarskiego jest legendarnym hymnem przemian polityczno-społecznych, które dzięki Solidarności, dokonały się w Polsce na przełomie lat ’80 i ’90 minionego wieku. Jacek Kaczmarski w wywiadach zapewniał, że nie chce być przypisywany do żadnych ruchów społecznych. Ludzie usłyszeli w tej piosence to, co chcieli usłyszeć, wpłynął na to kontekst polityczny. Ja nigdy nie pisałem hymnów, one były pisane przez sytuację. Nigdy nie czułem się czyimś bardem, zawsze pisałem piosenki o sobie, o swoich problemach. Nie miałem żadnego wpływu na to, w jaki sposób moje utwory były i są odczytywane. Nie pisałem piosenek zaangażowanych, nie pisałem, by wyrazić bunt polityczny czy społeczny. Po prostu czasy były inne, niespokojne, ludzie wszystko odczytywali poprzez aluzje polityczne, poprzez swoje lęki i nadzieje. Kiedy w jednej z piosenek napisanych pod koniec lat 70. użyłem słów „rzeka podziemna”, zostało to potem odebrane jako deklaracja nadziei na sens podziemnej działalności politycznej. Natomiast ja cały czas byłem i jestem zaangażowany w problemy natury egzystencjalnej, problemy kondycji jednostki we współczesnym świecie.


Zaznaczał również jak ważna jest dla niego niezależność i wolność artystyczna: Podstawowym nieporozumieniem jest przypisywanie jakiegokolwiek artysty do jakiegokolwiek ruchu społecznego, ponieważ są to oczywiste sprzeczności. Każde hasło jest zakłamaniem sztuki. To jest aksjomat twórczości, który zrozumiałem dość późno. „Mury” wiążą się dla mnie jednocześnie ze stresem i satysfakcją – w tej piosence jest zapisane to, co się z nią stało, ale z drugiej strony ciężko jest żyć, będąc oblepionym etykietkami: narodowymi, solidarnościowymi czy jakimikolwiek innymi.

To jest również skazą emigracji – wszyscy przypisują się do jakichś orientacji, uważając, że artysta jest „użytkowy”. Twórca, jeżeli jest uczciwy, wyraża zawsze tylko siebie. Występuje w obronie ludzi, nie haseł. Utwór Jacka Kaczmarskiego „Mury” nie ma wydźwięku optymistycznego, kończą go słowa a mury rosną, rosną, rosną, łańcuch kołysze się u nóg. Kiedy nagrywaliśmy „Mury”, niezwykły utwór z ponadczasowym przekazem, zależało nam na tym, by to właśnie te słowa Jacka Kaczmarskiego, często niezauważane, wybrzmiały najmocniej, tym bardziej w czasach, kiedy budujemy wokół siebie mury bardzo wysokie. Odpowiedź dlaczego „mury znów rosną” przyniosła nam lektura kolejnego wywiadu z Jackiem Kaczmarskim, gdzie powiedział: Tamte mury pogrzebały z pewnością tamten świat. To widać na co dzień. Ale człowiek nosi w sobie wiele murów. Jeśli padają jedne, podporządkowuje się innym.


Dochód ze sprzedaży cyfrowej utworu „Mury” w wykonaniu zespołu Lombard zostanie przekazany na działalność Fundacji im. Jacka Kaczmarskiego

piątek, 14 grudnia 2018

14 grudnia o 21:00 w klubie Cuma w Chełmży zagrają Wonderlust i Eklektik


Wywiad z muzykami Eklektika znajduje się tutaj

Bartosz Bukowski - Efekt, czyli rzecz o zderzeniu marzeń z tirem





Do naszego sennego wiejskiego baru wkroczyła Ona. I na moment cały bar zamilkł. Rozmowy przestały być ważne, zadający pytania przestali być zainteresowani odpowiedziami. Wszystko zamarło. Cały życie baru skupiło się w jednym punkcie. W miejscu, gdzie ze smug niebieskiego dymu wyłoniła się Ona. Co prawda w tym nieoczekiwanym cudzie była pewna wtórność, lecz ta niewysoka blondynka była tak pewna swej kobiecości, że jednym niby niewymuszonym wypięciem swoich wydatnych piersi strąciłaby z tej przerośniętej muszli tą gapowatą rudawą piękność wprost w niebyt lub jeszcze gorzej... w niezauważenie. To, że świat baru na moment stanął dla niej w miejscu, nie skrępowało jej. Nie. Wręcz przeciwnie. Ona zachłannie i żarłocznie karmiła się tą chwilą swego niezaprzeczalnego triumfu nad tym męskim światem. Doskonale świadoma tego, że mężczyźni tylko mają ciała a kobiety są ciałem, wypięła jeszcze bardziej swój wielki biust zbrojny w odbierający mowę dekolt jednocześnie tak od niechcenia niby niewinnym skromnym ruchem zaczęła obciągać swoją wściekle czerwoną spódniczkę mini która w sposób niemiłosierny dla męskich zmysłów opinała jej pupę, czym do reszty dopełniła zniszczenia.


Zapanowała całkowita, głucha cisza, taka jak na moment po wybuchu bomby. Uśmiechnęła się szeroko i w tej ciszy wybrzmiało jej tak bardzo jak to się tylko da amerykańskie przeciągłe i zadziorne.

- Haajj !!! – po czym ku uldze zebranych dodała – Dżoana jestem i przyleciałam z ju-es-ej!!!

Nagle cały bar, ten męski świat na powrót ożył!!! Zwariował. Zahuczało jak w ulu od naprędce na wyścigi pojawiających się najbardziej wyszukanych i pełnych galanterii powitań, padania do nóżek, całowania rączek itd. A ona rozpływała się w tej powodzi komplementów które zalały pod sam sufit bar. W ślad za powitaniami pojawiły się propozycje a czegóż się pani napije? Czym zechce się pani uraczyć? I nagle okazało się, że stałym bywalcom baru, którzy nigdy nawet nie zadali sobie tyle trudu, by choćby omieść wzrokiem najwyższą półkę, to ta stała się dziś dla nich za krótka. Spoglądali na mnie z wyrzutem, a przepraszająco i ze skruchą w kierunku swojej nowej władczyni. Na szczęście dla mnie nowo przybyła królowa zadowoliła się małym piwem z sokiem z obowiązkową słomką. Goście rozradowani tym pięknym wydekoltowanym aniołem, który przyleciał do nich z USA jęli prześcigać się w swoich rozmowach coraz to bardziej dziwnymi i przezabawnymi formami. Słowa gotowały im się w ustach, ale nikt nie zwracał na to uwagi, bo właśnie nieoczekiwanie dla wszystkich rozpoczął się gorący karnawał.


Prym wśród nie najmłodszych już tancerzy obskakujących przybyłą wiedzie Jasiu Krzemień. Wyszukuje dla niej najlepsze miejsce. Jest szarmancki, jak tylko on potrafi. Odstawia jej krzesło przeciera je swoim sławnym kraciastym kaszkietem. Mimo że już nie młody i pomarszczony, to piękny jest w tym swoim tańcu godowym.

Podoba mi się ten odmieniony bar. Ci zazwyczaj leniwie rzucający karty na stół faceci z minami ludzi, którzy przeżyli już wszystko i na nic już nie czekają. Mężczyźni, których interesują już tylko te karciane damy i to najlepiej cztery w łapie. Porzucają swoją grę dla niej. Jej przybycie ożywiło głęboko skrytą w nich chęć przeżycia czegoś naprawdę Wielkiego. Niesamowitej przygody. Jest krzykiem, który budzi w starych mężczyznach coś, z czego nie do końca zdają sobie sprawę. Za tymi pożądliwymi spojrzeniami kryje się coś więcej. Przytępione codziennością (może całkiem udanego życia) marzenie o wielkiej szalonej miłości, o kimś, z kim można by obrócić się plecami do całego już zupełnie niepotrzebnego Świata i bez strachu i cienia żalu wlać w swoje przepalone gardło tą ostatnią truciznę. Niestety ten kolorowy rajski ptak, który przyleciał do nas aż z ameryki w końcu opuszcza bar. Dumna i szczęśliwa, pełna zadowolenia z wrażenia jakie wywarła w tym miejscu. Z tego, że była gwiazdą i wniosła trochę wielkiego świata w ten zapomniany prowincjonalny bar.


Całej tej sytuacji lekko nieobecnym i nieco zamglonym wzrokiem przyglądał się jeden mocno już zmęczony trudami życia mimo młodego wieku chłopak. Alkohol ma tę moc, że z reguły bez reszty angażuje, zaprzęga w bezmyślny dziki pęd przeżywania, pcha do działania z pominięciem pracy mózgu refleksji mówiąc stanowcze – nie!!! Czasami jednak, gdy już na dłużej rozgości się w swoim gospodarzu, to w ramach zapłaty za gościnę potrafi obdarzyć go niesamowitym dystansem i spokojem. Pozwala widzieć rzeczy takimi, jakimi są w rzeczywistości, obdartymi z wszelkich oczekiwań, marzeń i podtekstów. Na takiego człeka nie zadziała żaden podprogowy przekaz. Teraz ten milczący, lekko nieobecny młodzian zaraz po jej wyjściu zapytał z niedowierzaniem kręcąc głową:

- Co to kurwa było? Wylotówka na Kielce?

***

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

Bartosz Bukowski - Niewolnicy drogi

fot. Sławek Orwat




Idziemy przez świat drogami. Dzięki nim wszędzie jest dużo bliżej, niemal tak o dwa kroki. Podróżujemy sprawniej i wygodniej. Niełatwo się teraz zgubić (a czy odnaleźć łatwiej? Ja nie wiem). Poruszamy się sprawdzonymi szlakami, które wytyczył ktoś przed nami. Jest wygodniej bezpieczniej i szybciej. Z drugiej strony, korzystając z tych dróg bardzo wąsko (dosłownie i w przenośni) poznajemy świat i nawet te nasze małe ojczyzny znamy tylko z widzenia, przelotnie z okien samochodów czy z poboczy dróg, bo świat mieści się na drogach a cała reszta to rzecz poboczna.


fot. Sławek Orwat
Tylko we wczesnym dzieciństwie, kiedy drogi ulice są dla nas zakazane i żyjemy po za nimi, to wtedy tak naprawdę dokładnie i obszernie poznajemy ten swój sobie przeznaczony świat. Tak wzdłuż i wszerz, a potem, gdy wieku lat X nabieramy praw do poruszania się drogami, to świat urośnie nam gwałtownie, ale dużo bardziej wzdłuż niemal tracąc na szerokości. Nie będzie już nigdy równowagi pomiędzy wzdłuż a wszerz. Wiedza o tym jak wygląda nasz najbliższy świat, nasze otoczenie z reguły nie sięga dalej niż możemy to zaobserwować gołym, nieuzbrojonym okiem, w czasie poruszania się naszymi codziennymi szlakami, a codzienność osłabia wszystkie zmysły, a nawet oślepia. Pół biedy, gdy droga biegnie grzbietem jakiejś górki i daje szeroką perspektywę, w której jednak często ginie szczegół. Nie zawsze wzniesienia są naszymi sprzymierzeńcami - to prawda, że swoich zdobywców nagradzają pięknym widokiem, ale mało która droga porywa się na taki śmiały wyczyn, a my z nią. Bite szlaki wydeptują całe pokolenia ludzkich stóp. Mnogość i czas rozwadniają ludzi, bo śmiałków i zdobywców jest niewielu a większość niczym rzeka woli wić się między wzgórzami, niż je zdobywać. Z doliny widać dużo mniej, a nawet niewielkie wzniesienie może przesłonić kawał świata.



fot. Sławek Orwat
Może być tak, że od lat niezmiennie mijamy pewien zakręt, za którego wyrasta pagórek, nie wiemy co jest za nim. Nigdy nie przyszło nam do głowy, by to sprawdzić. Nie zrodziła się w nas taka ciekawość, bo co tam może być za nim innego, od tego, co już znamy i widzieliśmy. Tu i tak wszystko jest nasze swojskie. Przecież nie ma tam pieczary ze złotym smokiem pilnującym skarbu. Co tam może być? Jakieś pole czy łąka? A jak u nas w Gierczycach, to może i sad? Zdziczały, niesamowity, gęsty, że aż nie do przebycia, kwitnący i groźnie stroszący swe kłujące gałęzie sad zdziczałych słodkich śliw. Jadąc dalej drogami opuszczamy nasze początki wiemy, gdzie Święta, a gdzie Niwa, Krupki czy Gęsty Cierń. Dzielnie i pełni zapału ruszmy przemierzać Kraj i inne kraje by w tym przemierzaniu poznać je, a jak nie poznać to chociaż zobaczyć. A widzimy tylko malusieńki nieznośnie wąski wycinek rzeczywistości, ale to nic, bo chyba z nich z grubsza uszyty jest świat. Przejechanie całej Europy autostradami ma urok i oprawę gier 8 bitowych. Oglądam przez większość czasu mniej lub bardziej ciekawe ekrany wygłuszające. Trochę się różniące między sobą, ale czy warte tej całej podróży? Ale to nie byłoby żadne nieszczęście... wielkie lub mniejsze, gdyby to dotyczyło tylko sposobu w jaki podróżujemy. Podróż nieczęsto jest celem samym w sobie, a z reguły jest tylko narzędziem, powinnością, która musi wydarzyć się pomiędzy punktem A i B.



Dużo bardziej niepokojące jest to, że my nawet myśląc, podążmy drogami innych. Często całkowicie anonimowych dla nas budowniczych tych wygodnych autostrad dla „naszych” myśli. Cieszymy się tą wygodą, tą płaską i równą powierzchnią, którą pędzimy na oślep. Bez żadnej zbędnej refleksji, która może uwierając nas w bucie, mogłaby nie pozwolić wcisnąć do dechy ten pedał naszego samozadowolenia. Możemy śmiało przyspieszyć jeszcze bardziej, by zdążyć do celu, na który i tak nie sposób się spóźnić.

***

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!