czwartek, 28 grudnia 2017

Bartosz Bukowski - Konkurs Czterech Skoczni doskonale robi na kaca!

Jakiś czas temu odnalazłem taki niebieski kalendarz, który dostałem, a może sobie wziąłem od mojego kolegi. Kalendarz jest, a właściwie był przygotowany z myślą o roku 2001. Rzecz wielka - nowe tysiąclecie, a moją własnością stał się w roku 2002, a może nawet 2003, czyli był już nie do końca aktualny. Mi w niczym to nie przeszkadzało, bo ja z czasem jestem całkowicie na bakier i to z wzajemnością. Nie to, że nie lubimy się, ale za bardzo nie wchodzimy sobie w drogę. A poza tym kalendarze mają taką właściwość, że co jakiś czas powtarzając się, stają się aktualne i daty na powrót zazębiają się z dniami tygodnia. Uciszyłem się, bo był praktycznie czyściutki. Kolega bardzo mało planował w pierwszym roku nowego tysiąclecia, widocznie niespecjalnie jeszcze mu wtedy ufając. Jeden z moich ulubionych wpisów nim ten kalendarz stał się moją własnością jest krótka acz treściwa notatka znajdująca się pod datą 10 VI o treści: „Urodziny Edytki uprasza się o złożenie życzeń i ofiarowanie prezentu!” Natomiast ostatnio przeglądając go odnalazłem taką oto historyjkę datowaną na styczeń 2004:


"Wszedł do baru, zamówił grzane z cukrem, po czym poprosił mnie, bym włączył telewizor, a następnie wydał jedną z swoich ulubionych komend:

- Przeleć po kanałach jak Zorro!!! - Gdy pojawili się na ekranie telewizora panowie w obcisłych strojach przysiadający na desce powiedział:

- O zostaw Konkurs Czterech Skoczni.

Konkurs Czterech Skoczni doskonale robi na kaca, a szczęśliwie organizowany jest w okresie bardzo dużego nasilenia tej uciążliwej przypadłości. Wiec obaj z niemałym zadowoleniem zaczęliśmy chłonąć kojący nasze pobijane głowy i dusze spokój i porządek skoków narciarskich od czasu do czasu tylko odrywając wzrok od telewizora, aby wyjrzeć przez okna baru, za którymi prószył śnieg na ósmy cud świata - gierdeckie zaspy z wielkim kunsztem i znawstwem usypane przy odśnieżaniu barowego parkingu.

- Nie ma co... jak twój stary usypie te zaspy, to nie ma chuja we wsi! Nie kryjąc dumy skwapliwie zgodziłem się z nim. Niestety nazbyt często dla tych majestatycznych śniegowych dzieł niepozbawionych uroku i słodyczy, gdy nasze głowy zbyt mocno rozpaliło tak grzane piwo jak i grzane wino, urządzaliśmy swój własny Konkurs Skoków w owe piękne białe cuda, w wyniku czego rano ich twórca miał niezbyt szczęśliwą minę.


O podobny wyraz twarzy przyprawiała go poniedziałkowa lektura zeszytu, który swojego czasu wisiał pod mosiężną rączką. Po chwili spojrzał na mnie tak jakoś badawczo jakby chciał coś wysondować, zbadać mnie, nabrać pewności, po czym z niemałą werwą, ale ciągle na poły konspiracyjnym tonem zaczął opowiadać mi swoją przygodę.

A okazało się, że nowy rok rozpoczął dość pechowo. Gdy wrócił do domu z imprezy, na której nie raz nie dwa wznoszono radosny okrzyk "na zdrowie!!!", postanowił zgodnie ze swoim zwyczajem nie bacząc na noworoczne postanowienia, zajrzeć do swojej przyjaciółki lodówki. Otworzył ją, a że był w stanie "delikatnie po", więc trzymając drzwi lodówki zachwiał się, co w następstwie zachwiało lodówką, a ta niczym jakaś stęskniona kochanka rzuciła się na niego i w serdecznym uścisku przykryła go szczelnie na podłodze w kuchni. Na szczęście huk obudził jego babcię i ciotkę, które wydobyły go spod tak nagle ożywionego i gwałtownie okazującego swe ciepło wbrew swej naturze sprzętu AGD, zaprowadziły go zdrowo zziębniętego i wystraszonego do łóżka. Na sam koniec swojej historii przyznał się był pierwszy raz w jego życiu, że nic nie zjadł,  gdy otworzył lodówkę.


Zamknąłem mój niebieski kalendarz i jeszcze raz serdecznie zaśmiałem się z nim, a niby od dawna nie było możliwe. Kalendarze też mogą płynąć pod prąd czasu, a nasi przyjaciele mimo tego, że niby odeszli z tego świata, to zawsze skorzy są do wspólnego śmiechu.

***

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

sobota, 23 grudnia 2017

Lista Polskich Przebojów Radia WNET Polisz Czart Notowanie 37, które przejdzie do historii

fot. Magdalena Salbert

MaxFloRec Pany!


"Muzycy powinni ze sobą współpracować i przestać odwracać się od siebie nawzajem jak i od publiczności (zarówno niszowi jak i gwiazdeczki). Należy brać przykład ze sceny hip hopowej, gdzie jeden drugiego wspiera, a nie zwalcza i wszyscy na tym wychodzą na plus".

Powyższy cytat fragmentu mojej rozmowy ze zwycięzcami 35 Notowania Listy Polisz Czart należy do gitarzysty i wokalisty bydgoskiej grupy Over The Under i po najnowszym - 37 Notowaniu naszej zabawy zapewne nikt nie odmówi Karolowi Kornilukowi racji. Rahim i jego raperzy z MaxFloRec pozamiatali i nie pozostawili najmniejszych złudzeń, kto dziś rządzi na rynku wartościowej muzyki.

Bob One i Bas Tajpan (fot. Dominik Zachariasz)
Aby jednak być w pełni zgodnym z własnym sumieniem, muszę stwierdzić, że cichym bohaterem tej jednodniowej! akcji, podczas której reperskie środowisko zdemontowało doszczętnie dotychczasowy stan rzeczy jest autor wielu zajawek wydawniczych należącej do Rahima wytwórni MaxFloRec Kajetan Balcer, którego kilkumiesięczna współpraca z moim blogiem Muzyczna Podróż przyniosła właśnie pierwsze owoce. Jarecki, BRK, Vixen, Minix, Christofer Luca, Bob One, Zeus, BU, Majkel, Kleszcz, DINO, Bob One, Bas Tajpan, L.U.C, K2, Mesajah, Pokahontaz, Buka Grubson, a przede wszystkim gigant polskiego rapu numer 1 - dawny filar Paktofoniki, a u nas dziś gościnnie niemal we wszystkich niżej wymienionych projektach i jednocześnie indywidualny numer 1 zestawienia - Rahim, to... 14 utworów TOP20.

Marek Andrzejewski - samotny bard


Moje spotkanie z Markiem Andrzejewskim w Londynie (fot. Marek Jamroz)
I właściwie to mogłoby być już całe podsumowanie 38 Notowania, gdyby nie pewien od lat uznany artysta sceny poetyckiej - filar Lubelskiej Federacji Bardów Marek Andrzejewski, który nie tylko obronił honor Krainy Łagodności, ale dodatkowo uczynił to w imponującym stylu wprowadzając do TOP 20 aż 2 swoje utwory: 7-tygodniowy hit "Kiedykolwiek" (poz. 18) oraz rewelacyjną swingującą nowość "Ballada o Czarnym Wtorku" od razu na pozycję 14!

Kryzys na szczytach władzy... 

 
Grabaż (fot. Monika S. Jakubowska
Zawiedli tym razem nawet niektórzy mainstreamowi giganci, którzy pospadali na końcowe pozycje TOP50, a jedynymi jasnymi punktami klasyki polskiego rocka w pierwszej 20-ce pozostali jak zawsze niezawodni: Kult, Strachy Na Lachy, Hey, Sztywny Pal Azji, Hetman i Organek.

Po tak unikalnym Notowaniu, które bezsprzecznie przejdzie do historii Listy Polisz Czart i wspominane będzie jeszcze zapewne za kilka lat, z niecierpliwością czekam już na kolejne - 39 zestawienie, a scenie hip-hopowej gratuluję pokazowej lekcji środowiskowej zwartości i tego, o czym swego czasu śpiewał Mark Knopfler z zespołem Dire Straits i co - być może nieco górnolotnie - ośmielę się nazwać muzycznym braterstwem broni: "You did not desert me my brothers in arms..." spokojnie mógłby wykrzyczeć dziś swoim niezawodnym Ziomom Rahim.

piątek, 22 grudnia 2017

Lista Przebojów Polisz Czart - NOTOWANIE 37 (UWAGA!!! Klikasz w tytuł pierwszej 20-ki i oglądasz teledysk!!!)





1 - - N RahimSekunda
2 - - N GrubSon & BRK - Szansa
3 - - N Buka ft. Rahim - Krok na szczyt
4 - - N Pokahontaz ft. Rahim - Pompuj pompuj
5 - - N L.U.C ft. K. Prońko, K2, Mesajah - Wzwiązku z tym
6 - - N Bob One ft. Bas Tajpan - Daj z siebie wszystko
7 1 -6 7 Kult - Opowiadam się za miłością
8 - - N Kleszcz & DiNO - Szukaj mnie
9 - - N BU ft. Majkel & Rahim - Siła przebicia
10 5 -5 3 Strachy Na Lachy - Co się z nami stało
11 - - N Christofer Luca ft. Bob One, Zeus - Dzień po dniu
12 - - N Minix ft. Rahim - Da się, nie da się
13 - - N VixenFalala
14 - - N Marek Andrzejewski - Ballada o Czarnym Wtorku
15 6 -9 7 Hey2015
16 2 -14 4 Sztywny Pal AzjiLuxtorpeda
17 - - N Jarecki & BRKKoniec
18 20 +2 7 Marek AndrzejewskiKiedykolwiek
19 17 -2 3 Hetman - Czarny chleb i czarna kawa
20 7 -13 6 Organek - Mississippi w ogniu
21 11 -10 8 Janusz Radek - Nie mów, że dotyk
22 - - N pARTyzant  - Kenopsja
23 3 -20 7 Farben Lehre – Wolność
24 19 -5 2 Vis Maior – Wierzba
25 - - N Dezerter - Paradoks
26 - - N Janusz Radek - Manekin start
27 40 +13 3 Paweł Szymański - Mija czas
28 23 -5 2 Paweł Domagała - Opowiem Ci o mnie
29 16 -3 2 The Depth Of Self   Delusion
30 10 -20 4 Mela Koteluk – Melodia ulotna
31 26 -5 9 Piotr Selim - Specjalista od wzruszeń
32 9 -23 3 Scorpions - Tainted Love
33 29 -4 4 Quo Vadis – Quo Vadis II
34 22 -12 5 Katedra – Kiedy zgasło serce
35 - - N Biak x HWR ft. Lilu - The Winners
36 4 -32 3 T. Love - Marta Joanna od Aniołów 
37 28 -9 4 Voo Voo - Słowa pożegnania
38 25 -13 2 Scream Maker – Cisza
39 14 -25 4 Kabanos feat. Zacier – Balony
40 24 -16 5 Ceti – I Know
41 - - N Lubelska Federacja Bardów - Kowalski jako taki
41 17 -25 9 Agnieszka Truszczyńska – Niekochanie
42 33 -9 7 Jan Kondrak - Za nic do dodania
43 - - N Agnieszka Truszczyńska - The Morning
44 44 - 7 Natalia Świtała - In The Arms Of The Angel
45 34 -11 3 Piotr Woźniak - Tango Mortale
46 - - N Piotr Selim - W rytmie bolera
47 46 -1 5 Joanna Kołaczkowska & Blues Flowers – Blues o Zenonie L.
48 27 -21 7 Old Breakout – Modlitwa
48 21 -27 3 Kasia Moś – Charlene
49 13 -36 3 Milczenie Owiec – Niewiele
50 47 -3 2 50 47 -3 2 Remi & Falko - Metafora i oksymoron
50 - - N Gienek Loska Band - Pieśń emigranta

środa, 20 grudnia 2017

Antoni Malewski - Boże Narodzenie w Radio NEAR FM (Dublin-Irlandia)


Kiedy zadzwonił do mnie w ubiegłą środę (13 grudnia 2017r) Tomek Wybranowski z propozycją udziału w jego audycji „Polska tygodniówka” (dziennikarz polskojęzycznego Radio NEAR FM w Dublinie) byłem, może zabrzmi to banalnie, „cały w skowronkach” - „Słuchaj Antoni – zagaił Tomek – chciałbym cię zaprosić do udziału, w świątecznym bożonarodzeniowym wydaniu, mojej audycji cotygodniowej, na środę 20 grudnia 2017 roku godz. 20.00 czasu polskiego. Tematyka, jej scenariusz, dobór postaci, należy do ciebie. Myślę przyjacielu, że nie odmówisz. Czekam na twoją propozycję i decyzje.

- Myślę przyjacielu, że nie odmówisz.
Szczęśliwy, że mogę zaprosić w wigilię do stołu na biblijne wolne miejsce dla nieobecnego, nie tylko mojego domu, ale do wszystkich polskich domów i rodzin, wybranych przeze mnie postaci, spowodowało, że odpowiedziałem bez zastanowienia, po prostu,- Wyrażam zgodę na swój udział w Twojej audycji Tomku!!! Problem zaczął się podczas doboru, wyboru osoby, muzyka, piosenkarza, zespołu. Moje ponad 60 lat „życia” w rock’n’rollowym świecie przysporzyło mi tak wiele trudności. Przez te lata w mojej duszy, w moim sercu nagromadziło się tyle WSPANIAŁOŚCI, że nie dziwiłem się sobie z tak powstałych w moim wnętrzu trudności z wyborem …. a jednak zadecydowałem ….

-- Tomku, tobie nigdy...
W mojej muzycznej, awangardowej „paczce” przyjaciół, koleżanek i kolegów, w latach (1959/62) XX wieku, kiedy Rock’n’Roll przenikał do Europy, naszego kraju, mojego miasta a my z trudem wzbogacaliśmy się w zdobywaniu gramofonowych płyt, niczym jak z „zakazanym owocem” apetyt na rock’n’roll wzrastał wraz z jego konsumpcją. W okresie świąt, szczególnie w ferie świąt Bożego Narodzenia, zgodnie z piękną, polską tradycją, poświęcaliśmy przedświąteczny czas na muzyczne spotkania z kolędą, z muzyką gospel. Bazą na prezentowanie prześlicznych, światowych kolęd (nie tylko polskich), zawsze stanowił dom przy Placu Kościuszki 17 (tu mieszkał człowiek, który w mieście wywołał „epidemię rock’n’rolla” – dziś mieszkaniec Nowego Jorku, Wojtek „Szymon” Szymański) czy kultowa kawiarnia „Literacka” mieszcząca się w Zakładowym Domu Kultury (ZDK) „Włókniarz” przy ulicy Mościckiego 6 w Tomaszowie Maz. Dziś w przededniu bożonarodzeniowej WIGILII chciałem opowiedzieć, podzielić się ze słuchaczami Radia NEAR FM z moimi, osobistymi przeżyciami z wydarzeń lat mojej młodości. Wybrałem na te wspomnienia trzy wielkie postacie, nie tylko dla mnie, ale dla całego, mojego pokolenia: 1) Elvisa Presley, 2) tomaszowianin Bogusław Mec oraz 3) zmarły w październiku tegoż roku Fatsa Domino. w ubiegłą środę (13 grudnia 2017r)

Elvis Presley – to niekwestionowane, muzyczne bożyszcze z lat mojej młodości (zm.w 1977r). Był koniec listopada lub początek grudnia 1961 roku jak do domu Wojtka "Szymona" Szymańskiego (Tomaszów Maz. Pl. Kościuszki 17) od rodziny z Niemiec Zach. na gwiazdkę docierają dwie ostatnie, długogrające, najnowsze płyty Elvisa (LP nr."12") "HIS HAND IN MINE" (na niej m.in. tytułowa "His Hand In Mine", "Know Only To Him", "Sweet Down, Sweet Chariot" czy "I Believe In The Man In The Sky") i (LP nr. "13") "SOMETHING FOR EVERYBODY" (m.in. na niej "Judy", "Geve Me The Right", "In Your Arms" czy "Sentimental Me"). Wojtek był już w posiadaniu (LP nr. „4”) „ELVIS CHRISTMAS ALBUM” („White Christmas”, „Peace In The Valley”, „Blue Christams”, „Silant Night” czy „It Is No Secret”). Grudzień/Styczeń (1961/62) to najpiękniejszy czas zapamiętany w mojej młodości, Spędzaliśmy najcudowniejsze, muzyczne ferie zimowe (trwały od 22 grudnia 1961r/do 6 stycznia 1962). Codziennie, do południa muzyczne spotkania na chacie Wojtka "Szymona" a wieczorem, w feryjne dni, przy wypełnionej po brzegi, naszej kultowej kawiarni "Literacka" słuchaliśmy, rozkoszowaliśmy się największymi, będącymi na czasie, świątecznymi hitami samego ELVISA. Jego kolędy i songi gospel dominowały w miejscach muzycznego kultu.


Rozpoczęły się oddolnie, potajemnie wykonywane tańce (protoplasta fajfów tanecznych) często przerywanych przez barmana lokalu, pana Jana Janowskiego. Dopiero latem 1962 (sierpień) fajfy zaakceptowane zostały przez dyrekcję ZDK "Włókniarz", w którym to Domu Kultury mieściła się "Literacka". Dzięki płycie LP, „His Hand In Mine” odkryłem, że Elvis to nie tylko szalony R&R, nie tylko country i kolędy ale także przepięknie wykonywane utwory stylu gospel, w którym to stylu muzycznym, bezgranicznie zakochałem się. Miłość do gospel, zmieniła mnie, nie tylko muzycznie, na zawsze. Zmiana ta trwa i odczuwalną jest do dzisiaj. Fanom Elvisa, wszystkim słuchaczom Radia NEAR FM składam najserdeczniejsze, gorące życzenia Bożonarodzeniowe, wspierając przepięknym gospelowym Elvisem utworem - "I Believe In The Man In The Sky"

Bogusław Mec (zm. 2012 r) - Boguś był ode mnie o dwa lata młodszym kolegą. Mecowie zamieszkiwali na plebani Zbawiciela, kościoła ewangelickiego. W tym samym budynku w pewnym, powojennym okresie zamieszkiwali pp Karewiczowie (Marek artysta fotografik). Boguś uczęszczał do istniejącego wówczas Liceum Pedagogicznego i brał lekcję, jak Marek Karewicz, gry na skrzypcach. Tu też kończył maturę. Spotykaliśmy się na fajfach tanecznych w "Literackiej" czy na dyskusjach po seansach filmowych w DKF-ie, np. po filmie Elie Kazana z James Deanem "Na wschód od Edenu" czy Louisa Bunnela "Piękności dnia" z Catherine Deneuve. Kiedy byłem w armii Boguś założył rock’n’rollowy zespól "Szare Koty" w którym to grał na perkusji i ... śpiewał. Miałem duże szczęście, że akuratnie będąc na urlopie (1 września 1965 r), mogłem ten zespół zobaczyć jedyny raz w życiu. Grali na rozpoczęcie roku szkolnego na scenie miejskiej Muszli Koncertowej, dziś Park „Solidarność”. Boguś zaśpiewał trzy wspaniałe utwory w języku francuskim. Zauważyłem, że w moim mieście rodzi się, rośnie WIELKA GWIAZDA POLSKIEJ PIOSENKI. Kiedy wyszedłem z wojska, zespół już nie istniał. Boguś był już na studiach w Łodzi i .... będąc amatorem wyśpiewał hit nad hity, kompozycji Włodzimierza Nahornego, "Jej portret", który otworzył mu drogę na artystyczne salony.


Rzadko się widywaliśmy, od czasu do czasu na ulicy, mówiąc sobie zwyczajne „cześć”, czy to w okresie świąt (Boże Narodzenie, Wielkanoc) czy na cmentarzu w dniu Święto Zmarłych, aż .... aż przyszła choroba. Ciężka choroba. Ponieważ siostra Bogusława, Danusia, jest moją rówieśniczką, koleżanką a także dawczynią szpiku kostnego dla chorego na białaczkę brata, na swoje 60-te urodziny (2005r) zaprosiła swoich bliskich, znajomych (do SCh TOMY przy ul. Bartosza Głowackiego), także swojego brata Bogusia (już po przeszczepie szpiku), a wśród gości znalazłem się również ja.

Spotkanie w SCh TOMY przy ul. Bartosza Głowackiego z Bogusławem. Stoją Bożena Dulas i Antoni Malewski siedzą Jacenty Buczyński z wpisującym dedykację BOGUSŁAWEM MECEM
Było to moje oficjalne, ostatnie spotkanie z Bogusławem. Muzycznie nie wystąpił na urodzinach siostry Danuty, był zbyt słaby, tuż po zabiegu ze szpikiem, ale promował na ekranie widniejącym ekranie TOMY swój najnowszy klip, pt. "Przyjaciele po to są". W kuluarowych naszych rozmowach dużo czasu poświęcaliśmy nagraniu płyty z coverami z repertuaru Nat King Cola, którego Boguś uwielbiał do bólu. Rok później Danusia, pracując w Wydziale Kultury UM z organizowała koncert Bogusława Meca na scenie ZDK "Włókniarz", który to sama poprowadziła, zapowiadając każdy utwór, wzbogacając przerywnikami z życia rodzinnego Meców jak i samego Bogusia.


Na tym koncercie, zaśpiewał swoje wszystkie przeboje, w tym również trzy przeboje, hity z repertuaru Nat King Cola, "Mona Lisa", „Unforgettable”, czy "Ramblin' Rose". Ponieważ koncert miał miejsce na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, w jego repertuarze znalazło się przepięknie wykonanych kilka,polskich kolęd. Okazało sie, że był to ostatni JEGO koncert. Nastąpił wkrótce nawrót choroby, po którym to, po 11 latach walki z "białą zarazą", Boguś zmarł. Wspominając Bogusława Meca chciałbym pożegnać wszystkich miłośników, JEGO fanów przepiękną kolędą wykonaną na ostatnim koncercie w Tomaszowie, w mistrzowskim wykonaniu - "Jezus malusieńki".

Fats Domino w świątecznym, bożonarodzeniowym nastroju
Fats Domino (zm. w październiku 2017r) - Fats to najukochańsze, muzyczne dziecko mojego pokolenia. Nie było tanecznych fajfów, dancingów bez udziału rhythm and bluesowych hitów Fatsa Domino. Kochaliśmy go wszyscy, i dziewczyny i chłopacy. Kiedy rozpoczynałem swoje muzyczne spotkania z cyklu "Herosi Rock'n'Rolla" właśnie rozpocząłem postacią Fatsa Domino. Dwukrotnie w swoich spotkaniach, poświęciłem czas niekwestiowanemu mistrzowi RHYTHMandBLUESA. Każde z nich było wielkim wydarzeniem w moim mieście, szczególnie te, na które z Nowego Jorku przybył osobiście Wojtek „Szymon” Szymański. Ten koncert odbył się na JEGO 65 urodziny pt. "Fats&Friends" z udziałem Raya Charlesa, Jerry Lee Lewisa, Ronnie Wooda i Paula Shaffera a odbył się w Nowym Orleanie, w klubie STORYVILLE, który to klub został zmieciony (2004 rok) z powierzchni ziemi przez tsunami Kristina a sam Fats podczas morskiej nawałnicy ratował się przed utonięciem na dachu własnego domu, gdzie dopiero po 7 dniach poszukiwania, został zauważony i uratowany przez załogę helikoptera US Army.


Kiedy w październiku przygotowywałem się do programu "Polskiej Tygodniówki" Tomasza Wybranowskiego, zadzwonił do mnie Wojtek "Szymon" z Nowego Jorku ze smutną informacją, - Antek przed chwilą radio NYC podało, że zmarł w wieku 89 lat król rhythm and bluesa FATS DOMINO!!! Żegnam ukochanego piosenkarza, zapraszając do wigilijnego stołu, nie tylko przez moje pokolenie, cudowną kolędą w JEGO wykonaniu "Rudolph The Red-Nosed Reindeer" życząc wszystkim słuchaczom Zdrowych, Pogodnych i Wesołych Świąt Bożego Narodzenia

Antoni Malewski


Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie.

piątek, 15 grudnia 2017

Każdy koncert jest jedyny w swoim rodzaju - z muzykami koszalińskiej metalowej formacji Othis rozmawia Kamila Kilian

Autorka wywiadu Kamila Kilian (druga z lewej) z muzykami grupy Othis
Koszaliński zespół OTHIS powstał 11 lat temu. Przetrwał do dziś pod wodzą perkusisty - Pawła, jednego z założycieli. W skład zespołu wliczają się również: Kevin - gitarzysta oraz wokalista zespołu, Majka - basistka oraz gitarzysta Darek. Ich muzykę można określić po prostu jako metal, ale uważni słuchacze mogą zauważyć wpływy takich gatunków jak thrash, heavy, power itd. Na przestrzeni lat zespół inspirował się przeróżnymi artystami, ale na pewno możemy wymienić tutaj Iron Maiden, Amon Amarth, Kreator, jak również Black Sabbath, a w związku z tym, że osobiste zainteresowania członków zespołu sięgają od punka, przez power metal, aż do black metalu, finalnie otrzymujemy mieszankę jedyną w swoim rodzaju. Niedługo OTHIS pochwali się EPką, ale nie znamy na razie więcej szczegółów, za to niedawno na YouTubie ukazał teledysk. Akcja odbywa się w opuszczonej fabryce, w której znajduje się pewna osoba... Jeśli chcecie sami się przekonać co się tam działo to zapraszamy do obejrzenia poniżej. Na wiosnę zespół planuje trasę promującą EPkę oraz udział w przeglądach i festiwalach. Są także są otwarci na rożne propozycje koncertów.

 

- Skąd wzięła się wasza nazwa i co oznacza?

Paweł: Nazwa pojawiła się znikąd. Przyszła do głowy Aśce - jednej z założycieli zespołu. Spodobała się wszystkim i została. Zaczęliśmy szukać w Internecie, czy już ktoś takiej nazwy nie wykorzystuje i okazało się, że pod Paryżem jest miejscowość o takiej nazwie. Nawet kiedyś zrobiłem sobie zdjęcie pod tablicą z tą nazwą miejscowości

- Jak długo istniejecie i kto był inicjatorem powstania kapeli?

Paweł: Zespół istnieje od 2006 roku? Chyba, bo szczerze mówiąc już nie pamiętam dokładnie czy to był 2006 czy 2005 rok. Powstał w momencie, kiedy zacząłem uczyć się grać na perkusji. Moi rodzice grali na gitarach. Ich poprzedni zespół zakończył działalność, więc zaczęliśmy grać razem i powoli zaczęło się to rozwijać.

- Co robicie na co dzień?

Kevin: Niedawno ukończyłem studia magisterskie i rozglądam się za pracą w zawodzie. A jeżeli chodzi o rozrywkowanie się, to poza muzyką oczywiście, jestem gamerem.

Darek: Pracuję w sklepie z artykułami RTV oraz AGD.

Majka: Na co dzień uczęszczam do technikum elektronicznego. W wolnym czasie lubię zająć się DIY lub wybrać się na koncert ze znajomymi.

Paweł: @ Kevin - "oczywiście gamerem." Hahaha :D. Z wykształcenia jestem inżynierem mechanikiem. Skończyłem studia magisterskie na Politechnice Koszalińskiej i obecnie pracuję w zawodzie. Poza tym uwielbiam grzebać przy samochodach, albo innych urządzeniach, w których coś się obraca, przesuwa, zamyka, otwiera itd.

- 17 grudnia 2014 roku zginął Wasz wokal/gitar. Możecie powiedzieć coś na ten temat?

Kevin: Generalnie jest to dość ciężki dla nas temat. Do dziś bardzo za nim tęsknimy i brakuje nam go jako muzyka i przyjaciela.

Paweł: Ja bardzo niechętnie wracam do tego tematu. Bardzo szkoda, że go nie ma z nami, natomiast mam nadzieję, że gra sobie teraz razem z Dimebagiem, Dio i innymi wspaniałymi muzykami.

- Zanim ustalił się obecny skład, mieliście sporo zmian. Z czego one wynikały i czy można już powiedzieć, że jesteście stabilnym bandem?

Paweł: Najczęściej wynikało to z tego, że ktoś szedł na studia, albo wyprowadzał się z Koszalina, bo jechał pracować w innej części Polski, albo odchodził z zespołu z powodów osobistych. W całej historii zespołu z różnych powodów wyrzucone zostały dwie, albo trzy osoby, które powinny zostać tylko w zespole. Nie ma sensu publicznie prać brudów, bo to nigdy się dobrze nie kończy.

Kevin: Jeżeli chodzi o to, co jest teraz: od około pół roku jest stabilnie. Materiał przerobiony. Nowy w drodze. Teledysk nagrany. Koncertów zagrane więcej niż przez poprzednie pół roku i kolejne w drodze. A na dodatek EPka już za rogiem. Pracujemy nad zgraniem, ale Darek i Majka są świetni i z próby na próbę wychodzi im coraz lepiej.



Darek: Jeśli o mnie chodzi to mam zamiar grać jak najdłużej. Nie przewiduję opuszczenia zespoł

- Powiedzcie kilka zdań o sobie i kto za jaki instrument odpowiada?

Kevin: Wokal i gitara. A może gitara i wokal. Zaczynałem od basu, ale szybko przeszedłem na gitarę. W tym się czuję najlepiej. Wokal wpadł całkowicie przypadkiem. Z racji wspomnianych wcześniej rotacji składu, w pewnym momencie pomyślałem, że dobrze byłoby się ubezpieczyć na wypadek kolejnej zmiany za mikrofonem i poszedłem na lekcje śpiewu. Z racji tego, że na rynku Koszalińskim jest bardzo mało wokalistów, uważam to za dobry krok, ponieważ dziś możemy grać a nie ponownie szukać składu.

Darek: Odpowiadam za gitarę rytmiczną oraz za grillowanie.

Majka: Gram na basie.

Paweł: Perkusja od zawsze. Trochę pomagam Kevinowi w kwestii komponowania. A poza tym jestem trochę managerem, trochę logistykiem, większość spraw "papierkowych" trafia do mnie.

- Kiedy przewidujecie premierę waszej pierwszej EP-ki. Co się na niej znajdzie, gdzie będzie można będzie ją nabyć lub posłuchać?

Majka: Przewidujemy, że premiera odbędzie się jeszcze w tym roku. Na płycie będą się znajdować utwory, które możecie usłyszeć również na naszych koncertach. Po wydaniu jej postaramy się podzielić nią z wami w każdy możliwy sposób.

- Kevin i Paweł: Gracie w Othis odkąd pamiętam, czyli od koncertu w Inferno Cafe w Koszalinie w  2014 roku. Co przez ten czas się u was zmieniło?

Kevin: Poza wspomnianym składem, raczej same rzeczy techniczne. Nowe gitary. Zestawy bezprzewodowe... Największa różnica jest taka, że już nie gramy w std E i std D, ze zmianą gitar podczas koncertu, tylko wszystko gramy w std E.

Paweł: Kevin wyczerpał temat. Ludzie, sprzęt. Nie zmieniło się tylko podejście. Grać i robić swoje, tak jak się chce, a nie tak jak inni tego oczekują.


- Jakie macie plany na przyszłość jako zespół i jakie macie największe marzenia ?

Darek: Grać, grać, jeszcze więcej grać! A jedno z marzeń to występ na dużym festiwalu tylko z muzyką metalową.

Majka: Na pewno zamierzam zostać z tym zespołem, a później wiadomo, jak każdy muzyk, stanąć nie tylko na dużych scenach, ale także zostać docenionym przez świat muzyki.


- Jesteś jedyną dziewczyną w zespole. Jak czujesz się z chłopakami?

Majka: Zależnie od sytuacji. Czasem ich bardzo lubię, a czasem z chęcią bym udusiła :D Chłopacy, jak chłopacy - też ludzie :D, wszystko zależy od charakteru każdego z nich, a tak poza tym... wydaje mi się, że dogadujemy się dobrze mimo różnicy wieku i płci.

- Dlaczego śpiewacie po angielsku?

Kevin: Nie śpiewam tylko po angielsku. Mamy dwa kawałki po polsku. Generalnie język angielski jest bardziej przystępny. Trafia do szerszego grona. Jest uniwersalny.

- Skąd czerpiecie inspiracje muzyczne?

Kevin: Różnie. Raz jest to inny zespół i ich utwór, a raz podpalenie bibliotek na Prespero przez Space Wolfes. Generalnie z duszy - tego co mamy gdzieś w środku i co nas kręci.

Paweł: To jest wypadkowa tego, czego słuchamy, niekiedy w danym momencie, w którym siadamy do zrobienia kawałka. Każdy z nas siedzi w trochę (albo bardzo) innym klimacie około rockowym i to wpływa na to, co ostatecznie nam wychodzi.

- Jaka jest tematyka waszych tekstów i kto je pisze?

Kevin: W sumie tu odwołam się trochę do odpowiedzi na poprzednie pytanie. Tematyka zależna od tego, co było akurat inspiracją.


Paweł: Przez długi czas teksty zawsze pisał wokalista. Obecnie kto ma pomysł, ten pisze. Tematyka jest różna, choć ja osobiście nie chcę wchodzić w politykę i ogólnie rozumiany światopogląd. Muzyka powinna być ponad tym i łączyć ludzi, a nie dzielić, bo ktoś ma inne poglądy.

- Z kim chcielibyście zagrać koncert?

Kevin: Iron Maiden

Darek: Generalnie sporo by wymieniać. Jeśli już to między innymi Amon Amarth, Judas Priest, Anihilator.

Majka: Na pewno ze wspaniałymi ludźmi, prawdziwymi artystami, którzy robią to, co kochają. Nie chciałabym tutaj wymieniać jakiś zespołów skali światowej, ponieważ to dosyć rzeczywiste, za to muszę powiedzieć, że uszczęśliwia mnie granie z małymi zespołami, dzielenie się spostrzeżeniami, informacjami, muzyką.

Paweł: Metallica, Kreator, Testament, Amon Amarth. A tak po chwili zastanowienia, to z każdym zespołem. Każdy koncert, czy to ze znanymi zespołami, czy dopiero co powstałym jest jedyny w swoim rodzaju i dostarcza nowych i ciekawych (choć nie zawsze miłych) doświadczeń.

- Gdzie chcielibyście zagrać koncert?

Kevin: Ozzfest

Darek: B90 w Gdańsku oraz Brutal Assault

Majka: Hmmm. Chyba Woodstock. Wiem, że są większe, może i lepsze festiwale, ale tylko ten jest w moim serduszku.

Paweł: Wacken? 70000 Tones of Metal? Tak, chyba to drugie. 4 dni na jednym statku z setką muzyków i tysiącami fanów. Do tego ciepłe klimaty Florydy. Mógłbym tak grać.

- Jaki był Wasz najlepszy i najgorszy występ?

Kevin: Najgorszy chyba „Tribute To Dime”. Wszystko się waliło. Tu mikrofon spadł na werbel, tam stopa rozwaliła naciąg... posypaliśmy się wszyscy. Najlepszy... mi osobiście najbardziej podobał się koncert juwenaliowy w 2016 roku w Koszalinie. Graliśmy przed Lady Pank i Oberschlesien. Niestety przez to też mieliśmy bardzo mało czasu na grę... Ale publika była bardzo liczna, scena ogromna, telebim obok i po koncercie słyszeliśmy, że wszyscy się dobrze bawili.

Darek: No cóż... póki co, to zagrałem dopiero kilka koncertów z zespołem. Jeśli już wymieniać najgorszy i najlepszy to oba były w pubie Graal.

Majka: Troszkę w sumie zagrałam już tych koncertów, ale ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. W szczególności dla mnie ,,dobry koncert" zależy w dużym stopniu od publiczności i tego jak się bawi, czasem również jej dystans, zrozumienie. Pozytywnie odbieram ostatni koncert na Tarantelladzie, zwłaszcza znajomych, którzy wygłupiali się pod sceną. W pewnych momentach prawie płakałam ze śmiechu.

Paweł: Najgorszy? Pod względem technicznym - Tribute to Dime. Pod względem frekwencyjno - publicznościowym dwa. Jeden w Katowicach, a drugi już nie pamiętam gdzie. Zapamiętałem tylko to, że ludzie byli bardziej zainteresowani oglądaniem chyba jakiegoś meczu, albo walki niż koncertem. Przykre. Najlepszy? Chyba każdy przeglądowo-konkursowy. "Zwykłych" koncertów zagrałem ponad 100 i z biegiem czasu trochę mi spowszedniały. Natomiast na przeglądach zawsze jest zastrzyk adrenaliny, żeby pokazać się z jak najlepszej strony i zagrać najlepszy koncert w życiu.


Kamila Kilian mieszka w Łazach. Przyszła na świat 22 września 1996 roku w Koszalinie. Jej hobby to fotografia, zwierzęta, traktory, a przede wszystkim muzyka. Od trzech lat jest też wolontariuszką w Schronisku dla Bezdomnych Zwierząt w Koszalinie. Jej miłość do traktorów pojawiła się na Zlocie Traktorów i Maszyn Rolniczych w Łazach, a muzyka jest u niej od zawsze. Rocka słucha od podstawówki. W gimnazjum zaczęła uczestniczyć w koncertach i poznawać nowe zespoły. Prowadzi grupę na Facebooku "Koncerty Koszalin Słupsk Gdańsk Gdynia Miastko Pomorze PL" Blisko rok temu postanowiła spopularyzować swoje zaprzyjaźnione zespoły w propozycjach do Listy Przebojów Polisz Czart! Słucha różnych gatunków metalu i ciągle poznaje nowe kapele. Zbiera płyty, kostki do gitary, pałki i bilety koncertowe oraz playlisty z autografami. Na koncertach uwielbia się dobrze bawić, headbanging, pogo i darcie się razem z wokalistą uwalnia ją od codziennych problemów. Na FB prowadzi polski fan- page brytyjskiej Metasomy.

sobota, 9 grudnia 2017

Notowanie 36 Listy Przebojów Polisz Czart - komentarz

fot. Monika S. Jakubowska


I tak oto 36 Notowanie Listy Polisz Czart decyzją Słuchaczy wpisało się w grudniowe radosne oczekiwanie na kolejne przeżycie Bożego Narodzenia. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć owo zdarzenie, kiedy to Kazik Staszewski w Kult-owym numerze 1 naszego zestawienia śpiewa słowa następujące:

Bo ja opowiadam się za Miłością jedną i wielką
Dlatego, ja opowiadam się za Miłością - jedyną pewną wartością


Każde Boże Narodzenie odkąd sięgam pamięcią, to w muzyce - obok kolęd i pastorałek, czyli świątecznej, corocznej jazdy obowiązkowej - także klasyka. Presley i Beatlesi też jakoś inaczej smakują w grudniu. Dlatego pewnie i nasza lista tym razem bardziej klasyką stoi. Sztywny Pal Azji, Farben Lehre, T. Love, Hey, Artur Rojek, Riverside, Scorpions,  nawet Organek czy Mela Koteluk to firmy z już ugruntowaną pozycją na rynku muzycznym, a do tego gwarantujące nam poziom z najwyższej półki.

Marek Andrzejewski (fot. Artur Grzanka)
Znakomicie w grono rockowych klasyków wpisują się - jak zawsze - przedstawiciele delikatniejszych dźwięków, pośród których bezpieczne schronienie znajdują najróżniejszej treści głębokie przemyślenia i sugestywne metafory autorstwa znamienitych śpiewających petów jak Janusz Radek, Marek Andrzejewski czy zespół Mikromusic,


a także jedyna w naszym TOP20 instrumentalistka Agnieszka Truszczyńska, która swoje emocje przekazuje nam za pomocą sugestywnych uderzeń, dotyków i muśnięć klawiatury pianina.

Kwiato
8 miejsce bytomskiego rapera Kwiato aktualnie mieszkającego w Londynie to spore wydarzenie na naszej Liście. Zwłaszcza, że Kwiato nie należy do żadnej dużej raperskiej wytwórni, których utwory nie jeden raz gościły już w naszym zestawieniu. W dniu emisji programu rozmawiałem z Kwiatem telefonicznie i oto, co sam powiedział o swojej najnowszej płycie: "F5, bo taki nosi tytuł to już mój trzeci solowy album. Płyta trochę inna niż poprzednie, a to dlatego że duży nakład postawiliśmy na brzmienie i współpracę z muzykami.


Dlatego też można usłyszeć trąbkę którą nagrał dla nas do dwóch utworów sam Jurek Małek, bitary dogrywał Denis znany ze współpracy z Popkiem czy bas Jarek Ślenzak. Do tego wkomponowało się zacne grono wokalistów takich jak Marek Dyjak, Dynam czy Daniel Warakomski oraz jedyna kobieta na płycie czyli Aleksandra Ligęza. I kropka nad i - są goście ze sceny rapowej tacy jak PIH, FU, Popek, Ryjek / Bezimienni oraz na gramofonach znany z wieloletniej współpracy z Peja - Dj Decks. F5 to ogólne jedna wielka mieszanka muzyki nad której produkcja czuwał BeDone odpowiedzialny za finalne brzmienie".

Zenek z Kabanosa (fot. Artur Grzanka)
Na koniec nie sposób nie odnotować radosnego faktu, że obok gigantów rockowej sceny, w najnowszym TOP20 dostrzec można także zespoły dobrze już znane (Hetman, Kabanos, Milczenie Owiec), jak i te, których muzycy to pokolenie niespełna dwudziestolatków (Vis Maior),


które bez kompleksów i z pełną świadomością swoich technicznych umiejętności od dłuższego czasu udowadniają, że nasza PoliszCzartowa czołówka jest i zawsze będzie otwarta zarówno dla młodych, dobrze zapowiadających się muzyków, jak i dla tych wszystkich, którzy od lat posiadają stałą ugruntowaną pozycję na polskim rynku undergroundowym.

Bartosz Bukowski - Zakończenie przygody pradziadka Antoniego czyli rzecz o powstaniu Baru Gierczyce 1910

Część pierwszą przedziwnej historii pradziadka Antoniego można przeczytać tutaj


Wesoło wyruszył w miasto zapomniawszy o strachu, którego resztki wyparowały, a właściwie zostały wepchnięte, wyrzucone z dzikim gwizdem przez kipiącą w nim ciągle niezaspokojoną i głodną życia ciekawość. Przebiegał ulicami miasta tak rożnego od Bochni. Wszystko było dla niego nowe i odkrywcze, lecz zarazem jakieś bliskie. Nie czuł się w tym nowym dla niego miejscu obco. Może to za sprawą jego mowy. Słyszał głosy i słowa i najbardziej dziwiło go, że ludzie mieszkający tutaj mówią tak samo, a jednak inaczej. Miło i przyjaźnie dźwięczała mu w uszach ta mowa i jej melodia. Podobało mu się wszystko. Porządek ulic biegnących do rynku, ukwiecone parapety zdobiące okna, a najbardziej najpiękniejszy kwiat Ostrawy pełnymi garściami rzucony na ulice, niczym w procesję Bożego Ciała, śmiejący się wesoło i perliście w drodze do szkół dla dziewcząt.


Miasto tańczyło dla niego wspaniały, nie do końca zrozumiały, ale mający swój rytm i porządek taniec, od którego młodemu Antkowi lekko zakręciło się w głowie. Lecz w ten przyjemny wiosenny sposób, ten majowy, który dobrze pamiętał, gdy ciepłym wieczorem przepełnionym zapachem trawy i ziół zbierał się wraz z innymi pod gierdecką kapliczką by odmawiać litanię do Najświętszej Panienki i pewnego razu jego oczy spotkały się z płochliwymi oczami jego młodszej ślicznej sąsiadki. Czy z miastem może wydarzyć się podobna historia i można w nim zakochać się od pierwszego wejrzenia? Tego nie wiem, ale to on poczuł ten miły zawrót głowy. I tak cały dzień jak we śnie błąkał się po Ostrawie, aż naszedł wieczorny, chłodny, studzący rozpaloną nowymi doznaniami głowę czas na interwencję z góry, na cud, którego domaga się każda legenda (i ta też nie może się bez niego obyć).

Ostrava XIX wiek
Tak więc czas na pomoc Opatrzności, która nie tak dawno temu dała uprzedzić się Złemu i może dlatego teraz zainterweniowała tak szybko. Nim na dobre Antek zbudził się ze swego snu i począł się martwić zbliżającą się nocą i brakiem domu, uniósł głowę w górę w ślad za dobrze znaną mu melodią i śpiewem dobiegającym z otwartych okien na najwyższym piętrze kamienicy, pod którą przechodził.


Nie była to nawet piosenka, ale zwykła weselna przyśpiewka, która w niezbyt wyszukanych słowach zachwalała męstwo, odwagę jak i nie umiarkowanie w jedzeniu i piciu (że szczególnym przeniesieniem akcentu na to drugie) młodych mężczyzn zamieszkujących wieś Siedlec która szczęśliwie dla młodego Antka od zawsze graniczyła z Gierczycami, a co najważniejsze było to wzorowe i dobre sąsiedztwo. Mieszkańcy jednej jak i drugiej wsi na swój widok nie zabierali się ochoczo za demontaż płotów.

Stanął z szeroko rozdziawioną już niestety tylko gębą, spoglądając w górę z niedowierzaniem, z którym to też patrzyli na niego mijający go na wszelki wypadek szerokim łukiem przechodnie. Na ich nieusprawiedliwienie można dodać, że jego kiedyś twarz wyglądała teraz dość malowniczo, a zarazem strasznie, niby ciągle ludzka, ale bez cienia choćby krzty inteligencji. Stał tak przez dłużą chwilę niczym biblijna żona Lota zamieniona w słup soli. Niezdający sobie jeszcze wtedy z tego sprawy, że część sąsiadów tego rozśpiewanego okna życzyła jego mieszkańcom podobnego losu, który dotknął to niesławne biblijne miasto, z którego próbowała zbiec owa nieszczęsna kobieta. Może zastanawiać fakt, dlaczego akurat tam zaprowadził go jego nieco ostatnio gapowaty Anioł Stróż. Zaprawdę krętymi są ścieżki Pana. Z tego stanu wyrwał go krzyk jednego z chłopaków wyglądającego przez okno

- Chłopaki ja już więcej tej madziarskiej palinki nie pije!!! Coś mi się na głowę i oczy rzuciła i cholera widzę chyba Antka od Michalczyka.
- Coś ty Sławku zgłupiał? A skąd on by się tutaj wziął?!
- Pewnie z Gierczyc. A skąd mógłby się wziąć!? - wymamrotała wychylając się przez okno trzecia głowa – te to rzeczywiście on. Po czym krzyknął do pradziadka – Jantek co ty tu robisz!?
- A no nic. Przyjechałem i z tego co widzę, gdzie się człowiek nie ruszy, to wszędzie spotyka tych samych ludzi !!! - po czym roześmiał się radośnie nie do końca jeszcze dając wiarę swemu szczęściu. - Można do was chłopaki!?
- Już idziemy po ciebie.

I po chwili wybiegła po niego dzika radosna pijana banda i wzięli go na ręce i niczym aniołowie porwali go, tylko że miast do nieba, to wprost na czwarte piętro przekrzykując się nawzajem - skąd tu się wziąłeś, jak i po co, na co i od razu go zapewniając - nic się nie martw, z nami nie zginiesz! Antek pokrótce opowiedział im swoją rędzinską przygodę zasępiwszy się, gdy wspomniał o swoim kłamstwie. 

- Dobrześ zrobił. Jutro pójdziem do huty. Zarobisz pieniędzy w bród i kupisz ojcu taki bat, że jeszcze sam tego pożałujesz!!! - krzyknął Sławomir pokładając się że śmiechu. Śmiech i radość wypełniły pod sam sufit maleńkie mieszkanie na poddaszu. Bo to był ten cud, którego potrzebuje każda legenda. Cud spotkania. Każdy z większą lub mniejszą gracją dźwiga na barkach swoją historię, ale ona, nie może dotąd tak naprawdę zaistnieć, zrodzić się dla świata, dopóki nie wybrzmi w uszach drugiego człowieka. Każdy jest zbudowany z tego, co było, co jest jego historią. Jesteśmy spętani, a w krańcowych przypadkach opętani naszą przeszłością i dzieląc się nią z innymi zaczynamy naprawdę istnieć już nie jako nieme twarze, ale jako ludzie. Spotkania są po to, by zostawić ślad swojej obecności, swoich myśli na tej ziemi planecie ludzi. I tak spotkanie zamienia się w cud współistnienia.

Jedno jest pewne, że tym wszystkim pradziadek za bardzo nie zaprzątał sobie głowy, gdyż w tę z coraz większą mocą uderzała nieznana mu do tej pory węgierska palinka. Wkrótce usnął na podłodze pomiędzy łóżkiem a metalową klatka, którą zamieszkiwał ponoć kiedyś udomowiony szczur Bazyli. Obudził się rano i zaczął mocno powątpiewać w wiekową przyjaźń węgiersko-polską, a to za sprawą palinki, którą tak szczodrze wczoraj częstowali go jego starzy jak i nowi przyjaciele. Głowa ciążyła mu niesłychanie, język niczym suchy kołek stał mu w ustach i przypomniało mu się jak śniła mu się nocą studnia, jak spuszcza wiadro w jej chłodne i jakże przyjemnie wilgotne czeluścią, i słyszy jak wiadro z cudownym chlupotem uderza o lustro wody, a następnie wesoło zaczyna skrzypiec kołowrót i wtóruje mu radośnie pobrzękując wkręcając się w niego łańcuch. Po chwili dobywa wiadra przychyla je do ust i … Koniec. Sen znika, a pragnienie zostaje nieugaszone. Na wspomnienie tego snu ze smutkiem powoli otworzył oczy i ujrzał jak wesoło i zaskakująco zdrowo uśmiecha się do niego Sławek.

- No wreszcie wstałeś. Pora już wychodzić do huty o robotę popytać.
- Wody - błagalnie wymamrotał pradziadek
- Jeszcze za wcześnie na takie mecyje, jeszcześ nie zarobił nawet na kubek wody i co? Tak darmo chciałbyś dostać. Jedyne czego na razie dorobiłeś się to Wielkiego Pragnienia. Rzecz dobra na początek. To pragnienie - zaśmiał się, po czym podał mu kubek wody - masz pij i idziemy.

I ruszyli ulicami Ostrawy. Dzisiaj jakby mniej wesołymi i mniej pięknymi. Niestety świat bardzo cenni sobie równowagę i za chwilowe poczucie radości i spełnienia, gdy wieczorem zanadto spoufalimy się z alkoholem, który odmaluje nam wieczorny świat fajerwerkami kolorowych rozbłysków, poklepie przyjacielsko po plecach, przekona o naszej wyjątkowej wspaniałości, wypełni nasze usta dowcipem a głowę optymizmem, niestety następnego dnia przyjdzie nam zapłacić za wczorajsze „zbyt dobrze” porannym „nie najlepiej”, a często jeszcze gorzej. Antek za wczorajszą wesołość płacił wyjątkowo wysoki rachunek. Iskra boża w nim zgasła, a ten poranek nie był już obietnicą, za to w tę zmienił się sam Antek przyrzekając sobie, że nigdy już więcej...

Huta w Ostravie
I z tym twardym postanowieniem i z wyrazem zaciętości na twarzy ponuro i dostojnie maszerował ze Sławkiem powoli zbliżając się do celu swej wielkiej ucieczki. Dla odmiany Sławek kipiał dobrym humorem opowiadając swojemu - jak mu się wydawało - skupianemu na każdym jego słowie towarzyszowi wszystko, co wiedział o hucie, o pracy w niej jak i rozrywkach. Doskonale czuł się w roli przewodnika wprowadzającego nowicjusza w skomplikowany i gorący świat wytopu. Co prawda na pytanie o temperaturę dość wymijająco, ale bardzo obrazowo wspomniał mu o starym Honzie i jego długim stalowym pręcie, na którego końcu wesoło skwierczał i zaskakująco smakowicie pachniał zawieszony nad wypływającą z pieca stalą oskórowany szczur.


Na te słowa Antoni poczuł potężny skurcz żołądku i po raz ostatni raz w życiu miał ochotę obrócić się i uciekać, gdzie pieprz rośnie, ale było już za późno. Stanęli bowiem u bram huty w Ostrawie. I tutaj też pojawia się bardzo ważny element tej naszej rodzinnej legendy. A mianowicie wielkie zamiatanie wielkiego placu przed hutą. I tu niestety nadszedł ciężki moment dla mnie, gdy muszę wyjść z roli wszechwiedzącego narratora znającego myśli i obawy wszystkich bohaterów nieco tej zbyt długiej historyjki. Ze wstydem muszę przyznać, że nie pamiętam, na czym polegała sztuczka pradziadka, jak on to sobie wyzamiatał tę pracę w hucie.

Żeby sobie nieco osłodzić tą moją chwile Wielkiej Klęski i wam nieco za dość uczynić, wykonam sprytną woltę i odwrócę waszą uwagę opowiadając wam o innym fortelu pradziadka. W czasie trwania Pierwszej Wojny Światowej Antoni Michalczyk dzielnie służył w wojsku Najjaśniejszego Pana jako kwatermistrz. Gdy wojna już na dobre okopała się na swoich pozycjach, pradziadkowi i jego kompani przyszło na dłużej zamieszkać pod pewnym czeskim miasteczkiem w tamtejszych koszarach. Pewnego dnia dowódca wydał rozkaz, by żołnierze pobiałkowali wapnem swoje baraki. Wszystkie drużyny z wielkim zapałem przystąpiły do tych działań nie do końca wojennych, z wyjątkiem drużyny Antoniego, który nie wykazywał najmniejszego zainteresowania otaczającym go harmidrem i poszedł spać. Jego koledzy, którzy dzielili z nim pokój, w krzyk:


Cesarz Franciszek Józef
- Antek no co ty! Czas za robotę się brać!!!
- Nie, nie. Czasu jest dużo - ze spokojem i z tajemniczym uśmiechem odpowiedział wystraszonym towarzyszom pradziadek, po czym wrócił do tak cenionej przez żołnierzy szczególnie w czasie wojny drzemki. Podczas gdy wszyscy biegali, mieszali wapno z wodą i paprali ściany, pradziadek smacznie spał. Ludzie w szarych mundurach gonili jak w amoku wkoło białych budynków i dzielnie smarowali je białą mazią używając do tego wszystkich możliwych sprzętów. Tak, tak... wojna lubi prowizorkę. Jej przyjaciele powiedzą improwizację, więc w ruch poszły miotły, stare pędzle, a nawet zgrzebła do czesania koni. Praca wrzała dookoła dzielnie walcząc z tak niebezpieczną dla armii podkopującą jej morale nudą. Późnym popołudniem Antoni stwierdził, z niemałym zadowoleniem, że naspał się już dość i wydał pierwszy rozkaż dzisiejszego dnia swojej drużynie.

- Chłopaki nagotujcie gar wody i dodajcie trochę mydła na koniec.

I gdy już wszyscy kończyli swe zabiegi oblepiania wapnem swoich baraków, drużyna Antoniego ze spokojem i bez zbytniego pospiechu pod przewodnictwem swojego wyspanego dowódcy przystąpiła do mycia ścian swojego budynku. Nazajutrz okazało się, że cena wczorajszego zwycięstwa nad nudą była olbrzymia. Jeszcze niedawno prezentujące się całkiem przyjemnie, a nawet przytulnie koszary przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.


Wojna, mimo że front jej działań przebiegał daleko, odcisnęła na nich swoje niszczycielskie piętno. Dając o sobie dotkliwie znać zarówno żołnierzom jak i zamieszkałych przez nich budynkom, które z pewnością wyglądały teraz dużo bardziej malowniczo, a mniej na pomalowane. Miejscami zbyt grubo położone wapno odpadało całymi płatami, a niektóre ściany bardziej na myśl przywodziły płaskorzeźby przedstawiające jakieś batalistyczne sceny pełne wybuchów i huczącego zgiełku niż gładką powierzchnię, a nie najczystsze miotły też dopełniły dzieła zniszczenia. Na tym tle z daleka kluł w oczy swoją bielą i nieskazitelnie gładkimi ścianami barak pradziadka. Kiedy kapitan Otlik robił poranny obchód, ze zgrozą przyglądał się nieszczęsnym skutkom swojego wczorajszego - jak wtedy mu się wydawało - genialnego rozkazu, chcąc nie chcąc, musiał wyróżnić i nagrodzić mojego pradziadka za najlepsze wykonanie powierzonego mu zadania, co czynił z wielką niechęcią, bo serdecznie nie cierpiał mojego pradziadka, zresztą z wzajemnością. Ich wzajemną antypatia zaowocowała długą liną wesołych kundelków zamieszkujących Gierczyce wdzięcznie noszących, jakże dźwięczne węgierskie nazwisko kapitana Otlika. Cała drużyna Antoniego z radością przywitała nagrodę - wspólne wieczorne wyjście na przepustkę, a wszyscy wesoło klepali swego dowódcę po plecach i pytali go.

- Antoni, jakżeś wpadł na ten pomysł z wodą?
- Ano panowie, przecież dwa tygodnie, gdyśmy się wprowadzali do koszar, to mijaliśmy się w bramie z malarzami. Więc pomyślałem, że szkoda byłoby i bardzo nieładnie niszczyć i co gorsza nie uszanować trudu ich pracy. Teraz proponuję, gdy zajdziemy już do jakiejś karczmy, wznieść pierwszy toast za tych dzielnych naszych malarzy. Cesarsko-królewskich malarzy!!! - po tych słowach wszyscy wybuchnęli śmiechem.


Tymczasem w Ostrawie nastał już wieczór, a mój pradziadek ciągle nie wypuszczał miotły z rąk i zawzięcie zamiatał, chyba już dwudziesty raz z rzędu plac przed hutą. Nie odpuszczał i tylko co chwile zerkał, czy z budynku administracji wyjdzie brygadzista, który powierzył mu wykonanie tego jakże odpowiedzialnego zadania, jakim było utrzymanie w nienagnanej czystości terenów bezpośrednio przylegających do huty. Cierpliwość młodego Antka popłaciła i w końcu wytoczyło się z budynku grube i zawaliste cielsko należące do brygadzisty Františka Urbana. Ten, gdy ujrzał Antka przy pracy, zdumiał się niezmiernie, trochę zmartwił się, ale w głębi duszy ucieszył się.

- No chłopaku, wygrałeś. Byłem przekonany, że przed południem złamiesz się, rżniesz miotłą w bruk ulicy i zakrzykniesz - bujaj się pan panie Urban!!! Albo co gorsza, zwiejesz z miotłą. No nic... masz, tę pracę! Przyjdź jutro na szóstą rano, tylko się nie spóźnij. I spytaj o mnie... o grubego Urbana. I zostaw wreszcie tę miotłę, idź do domu i wyśpij się porządnie!!!

I tak Antoni rozpoczął swoją prace w ostrawskiej hucie, a mieszkając długo w Czechach, rozsmakował w tamtejszych gospodach, na szczęście dla jego przyszłych planów znacznie mniej w trunkach. Lubił panującą w nich atmosferę biesiady, tego całego bycia ludzi razem i dlatego zapragnął własnej, a że nie bał się zarówno marzeń jak i pracy, w 1910 roku postawił w Gierczycach dom z numerem 52 wybudowany od samego początku z myślą o barze. Połowa piwnicy przeznaczona była na lodownię. Pradziadek zimą jeździł na Rabę wycinać lód, po czym obkładając trocinami chował go w piwnicy, by latem serwować pyszne, zimne piwo.


Przy tym piwie ludzie spotykający się w barze rozmawiali o swoich wielkich i małych problemach. Zapewne zastanawiali się czytając gazety jak to możliwe, że ten wielki niezatapialny Titanic jednak zatonął i z niemałym strachem czytali doniesienia o zamachu w Sarajewie. Wreszcie pamiętnego 1918 roku wznosili toasty za odrodzoną Polskę. Spotykali się tam nasi pradziadkowie ciesząc się z narodzin naszych dziadków. Ludzie śmiali się, kłócili, dobijali targów. Ja urodzony równo sto lat po Antonim Michalczyku w jakiś przedziwny sposób widzę jak nasze jakże odległe w czasie losy przeplatają się i jak wiele podobieństw je łączy. Jego i moja emigracja i wspólne marzenie... Wiele wskazuje na to, że historia tego starego baru wcale się jeszcze nie skończyła i teraz pora na mnie!!!

Koniec

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!