wtorek, 31 marca 2015

Polski Wzrok - Portal, który czytam







Podczas Polskiego Festiwalu w Bedford z Redakcją londyńskiego Nowego Czasu

Nazwa Polski Wzrok narodziła się w głowie Mateusza Augustyniaka, którego program radiowy prowadzony na falach Radia Bedford nosił bardzo podobną nazwę - Polski Wzrock. Mateusz podzielił się pomysłem założenia bloga o tematyce muzycznej ze swoim radiowym kolegą Kubą Mikołajczykiem. Jakub przeforsował pomysł, aby zamiast bloga powstał portal przekazujący nie tylko tematy muzyczne, lecz także wszystkie najważniejsze polskie wydarzenia kulturalne na Wyspach. Obecnie stworzony przez Kubę i Mateusza serwis gromadzi wokół siebie coraz więcej autorów i pasjonatów wielu dziedzin i talentów, a także jest wspierany przez coraz większe grono fanów i sympatyków, do których i ja się zaliczam. Dziś postanowiłem podsumować pierwszy okres działalności dzielnych chłopaków z Bedford i przedstawić wszystkich tych autorów, których artykuły rykoszetem z Polskiego Wzroku trafiły także na prowadzonego przeze mnie bloga Muzyczna Podróż. Trzymając kciuki i życząc Polskiemu Wzrokowi zawojowania internetowych gąszczy, zachęcam Czytelników Muzycznej Podróży do polubienia tego młodego, ale jakże prężnie działającego portalu, któremu przyświecają te same idee, jakimi kierowałem się kilka lat temu powołując do życia blog Muzyczna Podróż oraz radiową audycję Polisz Czart.

Z prawie całą ekipą Polskiego Wzroku podczas londyńskiego Dnia Kobiet z Buchem



Mateusz Augustyniak
Zwycięzca II edycji Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży
Konkurs Muzycznej Podróży wygrał dzięki ironicznemu, acz niezwykle wnikliwemu artykułowi, który można przeczytać tutaj.  Muzyka była z nim od zawsze. Po maturze trafił do Krakowa, gdzie znalazł pracę jako szklankowy w Tower Pub - mrocznej spelunie dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jego jakże odpowiedzialna praca polegała na zbieraniu szklanek ze stolików i obserwowaniu kamery skierowanej na wejście do pubu, a wszystko to działo się w rytmach mocnych metalowych brzmień. Zabawił tam niedługo, ale wspomina to miejsce z wielkim rozrzewnieniem. Po kilku zawirowaniach wylądował w studenckim klubie Studio, gdzie spędził blisko cztery lata, awansując na stanowisko menadżera. Do Anglii - jak wielu innych - przyjechałem na kilka miesięcy, aby sobie dorobić i... został na stałe. Powrotu do Polski sobie nie wyobraża. Przedkłada - jak sam mówi - szarość aury nad szarością nastrojów. Obecnie pracuje w lokalnym Radio Betford, gdzie bez przeszkód naśmiewa się z wszystkiego, co go śmieszy. Mateusz wychodzi z założenia, że w obecnym świecie trzeba śmiać się z otaczającej nas pokracznej rzeczywistości, gdyż inaczej trzeba by się jej bać.

Gra także na gitarze w kapeli, z którą spodziewa się odnieść w niedalekiej przyszłości oszałamiający sukces, doskonale zdając sobie sprawę z beznadziejności owych zamierzeń. Codzienne osiem godzin w jego mało ambitnej pracy, wydaje mu się celem samym w sobie. Mateusz wraz z Kubą Mikołajczykiem prowadzi od niedawna portal muzyczny www.polskiwzrok.co.uk, który na razie dopiero się rozkręca, a plany z nim związane są ogromne. Dzięki Mateuszowi czuję wielką radość i sens organizowania cyklicznych konkursów na muzyczny artykuł. Szykujcie się więc już teraz do kolejnej jego edycji, którą ogłoszę z okazji 300-tysięcznej wizyty na Muzycznej Podróży. Podróż Mateusza - jak sam zainteresowany mówi o swojej muzycznej przygodzie - dopiero się zaczyna...

Z Ojcami Założycielami podczas londyńskiego koncertu Pidżamy Porno






Jakub Mikołajczyk
Muzyczny buntownik ze Strzegomia 
Przyszedł na świat w Strzegomiu. Już w dzieciństwie poznał muzykę grupy TSA, a krótko potem album swego życia - The Animals Floydów. Wkrótce w jego domu pojawiło się także The Best of Deep Purple i krążki Dire Straits, Roda Stewarta i grupy Queen, której bardzo szybko stał się oddanym fanem. Następnie w jego życiu pojawiło się pierwsze magiczne słowo Punk, a wraz z nim takie załogi jak Sedes, Defekt Muzgó, KSU, Dezerter, Big Cyc i Ga-Ga. Pogujące szaleństwo spowodowało u młodego Kuby decyzję o nauce gry na gitarze pomimo, że rodzice usilnie chcieli z niego zrobić pianistę. Młody buntownik nie dał jednak za wygraną, a szczytowym "osiągnięciem" okresu buntu był jego relaksacyjny pobyt na komisariacie plus domowy szlaban na koncerty gratis, co nie tylko nie odstraszyło Kuby od punk rocka, lecz skierowało go na takie kapele jak Metallica i Guns N' Roses. Wkrótce w jego życiu pojawiło się kolejne magiczne słowo - Internet, a wraz z nim przepastne zasoby muzycznych informacji i videoclipów. Czytał, słuchał i chłonął wszystko, co tylko było dostępne.

Z Kubą podczas ubiegłorocznego koncertu Kultu
Dzięki ucieczkom z domu umożliwiającym skuteczne omijanie szlabanów, Kuba zaliczał kolejne punkowe koncerty. W jego życiu pojawiły się z czasem takie marki jak The Offspring, Roger Waters, Deep Purple i Iron Maiden. Około roku 2000 Kuba po raz pierwszy usłyszał Piotra Kaczkowskiego oraz dwóch kolejnych Piotrów - Stelamcha i Metza i innych prezenterów Trójki, po czym w życiu Kuby pojawiło się trzecie magiczne słowo - Emigracja. W Anglii nawiązał współpracę z Radiem Bedford, dzięki czemu mógł mówić to wszystko, co przez lata gromadziło się w jego głowie. W Bedford Kuba powołał do życia autorski program radiowy "Prąd Przemienny".  Niedawno, wraz z radiowym przyjacielem - znanym z łamów mojego bloga zwycięzcą II tury Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży Mateuszem Augustyniakiem, Kuba stworzył portal muzyczno - kulturalny www.polskiwzrok.co.uk, który dopiero nabiera kształtu.

Redakcyjna burza mózgów (fot. Marek Jamroz)
Celem portalu jest promocja młodych zespołów i wydarzeń kulturalnych w UK. Od czasu do czau Jakub sięga także po jazz i muzykę klasyczną. Za swój największy życiowy sukces uznaje fakt, iż jego 5-letni syn potrafi odróżnić Metallice od AC/DC i zaliczył już koncert Deep Purple. Od niedawna Polski Wzrok  - muzyczny portal Kuby i Mateusza oraz blog Muzyczna Podróż nawiązały stosunki bilateralne oraz ścisłą współpracę w postaci wymiany informacji i publikacji w celu zapewnienia jeszcze lepszego przepływu dobrych wieści pośród polskich fanów muzyki żyjących na Wyspach Brytyjskich i nie tylko.

Artykuły Kuby Mikołajczyka można przeczytać klikając w:
Na żadną emeryturę się nie wybieram - rozmowa z Romanem Kostrzewskim
Baby zesłał Buch


Marcin Kuchta
Od momentu płyty z pryzmatem zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki

Muzyka w jego domu była od zawsze. Na siódme urodziny dostał w prezencie singla 2 plus 1 i longplay Odział Zamknięty. Potem były Lady Pank, Perfect, Republika i… Boney M. W nagrodę za świadectwo z wyróżnieniem Marcin dostał adapter i nie musiał już chodzić do Dużego Pokoju żeby puścić sobie „Andzię”. Potem pracował w wakacje, aby jak najszybciej uzbierać na „jamnika”, Kto wtedy miał kompakt, ten był gość. Marcin nie miał. W wiek młodzieńczego buntu wchodził słuchając Depeche Mode. Potem przyszły The Cure. Pearl Jam. U2, Blur i dziesiątki innych. Starsi koledzy z LO opowiadali mu o swoich fascynacjach. Dostał o nich płytę z pryzmatem na okładce i od tego momentu zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki. Potem przynieśli mu King Crimson, The Doors, Genesis i Petera Gabriela i przede wszystkim Polskie Radio Program Trzeci a w nim Piotra Kaczkowskiego.

Radio i jego magia porwały Marcina z całą mocą. Było dla niego jasne, że także musi spróbować swoich sił. Stało się to w 1995 roku kiedy jako student I roku pedagogiki poszedł do „Afery”, studenckiego radia Politechniki Poznańskiej. W życiu Marcina zaczęło się dziać tyle, że opowieści starczyłoby na kilka  takich bio. New Model Army, R.E.M. The Clash, Dead Can Dance… Było to najmilsze i najintensywniejsze kilka lat jego życia. Przywilej odsłuchania krążka przed jego premierą i palące policzki wynikające już tylko z trzymania go w dłoni. Takiego czegoś się nie zapomina. Marcin przekazuje tę miłość dalej. Jego dzieci już w wieku 3 lat wiedziały jak łapie się kompakt, aby go nie pobrudzić i nie zniszczyć, a jego kolekcja płyt tylko przez chwilę musiała stać poza ich  zasięgiem.

Artykuły Marcina  Kuchty można przeczytać klikając w:
 
Gdyby lekarze prześwietlili jego serce, zapewne wykryliby w nim szeroko pojętą rock&roll-ową duszę. Wychowany na Zeppelinach, Niemenie i Deep Purple, których ojciec wtłaczał mu do uszu za pomocą płyt gramofonowych, zespole Hey, Beatlesach, Hendrixie i Doorsach, których odkrył sam przeglądając popularne w tamtych czasach czasopismo młodzieżowe POPCORN, Gawlińskim, Chłopcach z placu broni, Kobranocce i całej zgrai artystów z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, sięgnął po gitarę i po dwóch latach ciężkiej praktyki, od której rodzicom jeżyły się włosy na głowie, założył swój pierwszy amatorski band.

Szybko okazało się, że lepiej wychodzi mu darcie japy (czyt. śpiewanie) niż gra na sześciu strunach. Nim zespół znalazł dla siebie nazwę, zdążył się rozpaść. Na szczęście godziny spędzone w sali prób nie poszły na marne i już kilka miesięcy później Marcin znalazł się w garażu GET AWAY. Stara kanapa, porozrywane głośniki i samochód pośrodku tworzyły iście klimatyczny nastrój. Kapela czerpała swoją inspirację z takich artystów jak Green Day, Pidżama Porno, Tool, The Perfect Circle, R.E.M, Spin Doctors, czy Limp Bizkit, co pozwoliło mu rozwinąć skrzydła i poszerzyć swój wachlarz zainteresowań na nowo odkryte rockowe dźwięki. W tym samym czasie rozpoczął współpracę z lokalną Gazetą Średzką i składem MACHO GRANDE, który charakteryzował się ciężkim brzmieniem wzorująco zaczerpniętym z Illusion i Biohazard.

Materiał na pierwszy koncert zespołu powstał w trzy miesiące, a 12 utworów, do których udało mi się napisać teksty w niecałe dwa tygodnie, zasiliło godzinny koncert na festiwalu SCREAM ROCK w jego rodzinnym mieście. Po koncercie, pomimo sporego zainteresowania zgromadzonej publiczności, projekt przestał istnieć. Wtedy nadeszła pora na ostatni ze składów w ojczystym kraju – OWIECZKI PASTORA. Potencjalnie grupa zupełnie niepasujących do siebie osób stworzyła wyjątkowo rockowo-alternatywną atmosferę, co zaowocowało pierwszym zapisem ścieżek w profesjonalnym studio nagraniowym. EP-ka zawierała trzy utwory; „Dragonfly”, „Nyga song” i „Światłowód”. W styczniu 2007 „Owieczki” zagrały po raz ostatni na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, a w marcu tego samego roku Marcin przybył na legendarne „pół roku” na Wyspy Brytyjskie. I tak w marcu stuknie 8 lat, jak w pocie czoła zasila brytyjską gospodarkę. Tutaj muzyka nieznacznie zeszła na dalszy plan i poświęcił się pisaniu. W 2009 roku po intensywnej pracy nad tekstem, przy muzyce Norah Jones, Tori Amos, Stingu i kompletnie niepasującym do tej trójki Marylinie Mansonie, powstała jego pierwsza powieść „Po tej samej stronie samotności”, wydana rok później przez wydawnictwo Poligraf.

Swoje piętno odbiła na nim również kapela Deftones. Ich twórczość oddziaływała tak mocno, że rozpoczął pracę nad swoją kolejną powieścią. Tym razem kryminałem „Odcienie księżyca”, którą przerwał, zgadzając się na propozycję redaktora naczelnego Gazety Średzkiej, który wpadł na pomysł, aby stworzyć powieść z drugim pisarzem Piotrem Stróżyńskim. Przez dwanaście miesięcy, co tydzień ukazywał się kolejny rozdział powieści i tym sposobem pod koniec 2013 roku panowie ukończyli powieść kryminalno-obyczajową „Niebezpieczne zabawki”. Rok 2014 to eterowa przygoda w lokalnej radiostacji, gdzie w każdy wtorek o 19:00 wraz z Leszkiem Pankowskim i Marcinem Kusikiem Marcin Czarny prowadzi prześmiewczą audycję „Burza Mózgów”, prezentując słuchaczom swój alternatywny gust muzyczny. Od stycznia 2015 Marcin współpracuje z polskiwzrok.co.uk, a wieczorami próbuje ukończyć „Odcienie księżyca”. Dziś mniej gra, więcej słucha, częściej pisze.

Artykuł Marcina Czarnego można przeczytać klikając w:
Czy Go jeszcze pamiętasz? Wspomnienie o Czesławie Niemenie


Marek Jamroz
Hanys z aparatem
Muzyka była w jego domu od zawsze, ale zawsze gdzieś w tle. Rodzice nie kupowali płyt, tylko słuchali radia, a to co muzycznego działo się w pokoju jego starszej siostry, było tajemnicą. Na szczęście, choć dorastał w typowo śląskiej rodzinie, rodzice nie katowali go słuchaniem jakże popularnych wśród sąsiadów, niemieckich szlagierów i tyrolskich polek. Pierwsze utwory jakie Marek pamięta to piosenki z niedzielnego Koncertu Życzeń takich wykonawców jak Irena Jarocka, Urszula Sipińska Jerzy Połomski i nieśmiertelna Mireille Mathieu z przebojem Santa Maria. Po słusznie minionym okresie Fasolek i Zająca Poziomki, jego pierwszą dojrzałą muzyczną fascynacją była twórczość Jeana Michelle Jarre'a. Po skutecznej próbie przedarcia się do pokoju siostry,  Marek po raz pierwszy usłyszał jego Equinoxe, Marka Bilińskiego, The Beatles i Andreasa Vollenweidera. Marek zawsze był wzrokowcem - i jak miał nie trafić po latach do Polskiego Wzroku - i prezentowane Przez Krzysztofa Szewczyka w programie Jarmark klipy "Money for Nothing" Straitsów, "Take on Me" A-HA wbijały go w fotel.

W późniejszych latach osiedlowa telewizja kablowa emitowała piracko MTV (to prawdziwe, gdzie kiedyś puszczano muzykę). Marek chłonął każdy gatunek - pop, rap, rock, metal, wszystko co brzmiało. Słuchał Trójki i listy w każdy piątek, kupował "pirackie oryginały", jakby chciał się tym wszystkim udławić. Nigdy nie identyfikował się z żądną subkulturą. Jako jeden z niewielu na podwórku lubił Guns'n'Roses i nikt nie wiedział jaka przyczepić mu łatkę. W szkole średniej zaczął słuchać muzyki bardziej świadomie. Wsłuchiwał się w teksty polskich wykonawców i nieudolnie starał się tłumaczyć tych anglojęzycznych. Wtedy to kolega pożyczył mu album Meddle Pink Floyd i tak zaczęła się jego wielka przyjaźń z muzyką brytyjskiej czwórki (a później trójki).

Pojawiły się też kolejne fascynacje - Metallica, Biohazard, Smashing Pumpkins, Type O Negative, Sepultura, Dżem, Ira, Kazik, Piersi, Hey ale i Turnau, Grechuta, Soyka i Grupa pod Budą. Dżem był mu zawsze bliski, bo to lokalny patriotyzm i przy ognisku śpiewało się Whisky i Wehikuł Czasu, a porem namacalnie odczuł tragedię śmierci Pawła Bergera, gdy wykonywał napis na jego płycie nagrobnej pracując jako liternik w zakładzie kamieniarskim. Później przyszedł czas emigracji. Marek wyjechał na trzy miesiące w listopadzie 2005 roku i... ten kwartał ciągnie mu się do dziś. Największą pasją Marka jest robienie zdjęć. Zaczynał, gdy jeszcze nikomu nie śniło się o aparatach cyfrowych, a na wywołanie zdjęć (o ile nie miało się własnej ciemni) czekało się parę dni.

Łapanie momentów upływającego czasu i zamiana ich w obrazy zawsze było dla niego jakimś rodzajem magii. Oprócz fotografowania lubi stare polskie filmy, absurdalny humor, historię i książki. W wolnym czasie czyta co popadnie i sprawia mu to nieznośną frajdę. Jakiś czas temu zupełnie przypadkowo poznał pewnego mechanika samochodowego, który najpierw okazał się całkiem fajnym gościem, a później gościem z ogromną wiedzą muzyczną. Tym mechanikiem jest Kuba Mikołajczyk, który wraz z Mateuszem Augustyniakiem założyli portal Polski Wzrok, dzięki któremu Marek w tempie pędzącego ekspresu dostał się w sam środek najważniejszych polskich wydarzeń kulturalnych na Wyspach. Zaczął fotografować dla portalu na koncertach, co sprawia mu wielką przyjemność i dzięki czemu poznaje wielu ciekawych ludzi.

Fotografie Marka Jamroza można podziwiać klikając w:
Baby zesłał Buch
Ezoteryczny Londyn

niedziela, 29 marca 2015

Nie było przyklękania przed gustami innych czy robienia czegoś pod dyktando komercji - z Renatą Przemyk rozmawia Jakub Mikołajczyk (Polski Wzrok)

Jakub Mikołajczyk przyszedł na świat w Strzegomiu. Już w dzieciństwie poznał muzykę grupy TSA, a krótko potem album swego życia - The Animals Floydów. Wkrótce w jego domu pojawiło się także The Best of Deep Purple i krążki Dire Straits, Roda Stewarta i grupy Queen, której bardzo szybko stał się oddanym fanem. Następnie w jego życiu pojawiło się pierwsze magiczne słowo Punk, a wraz z nim takie załogi jak Sedes, Defekt Muzgó, KSU, Dezerter, Big Cyc i Ga-Ga. Pogujące szaleństwo spowodowało u młodego Kuby decyzję o nauce gry na gitarze pomimo, że rodzice usilnie chcieli z niego zrobić pianistę. Młody buntownik nie dał jednak za wygraną, a szczytowym "osiągnięciem" okresu buntu był jego relaksacyjny pobyt na komisariacie plus domowy szlaban na koncerty gratis, co nie tylko nie odstraszyło Kuby od punk rocka, lecz skierowało go na takie kapele jak Metallica i Guns N' Roses. Wkrótce w jego życiu pojawiło się kolejne magiczne słowo - Internet, a wraz z nim przepastne zasoby muzycznych informacji i videoclipów. Czytał, słuchał i chłonął wszystko, co tylko było dostępne. Dzięki ucieczkom z domu umożliwiającym skuteczne omijanie szlabanów, Kuba zaliczał kolejne punkowe koncerty. W jego życiu pojawiły się z czasem takie marki jak The Offspring, Roger Waters, Deep Purple i Iron Maiden. Około roku 2000 Kuba po raz pierwszy usłyszał Piotra Kaczkowskiego oraz dwóch kolejnych Piotrów - Stelamcha i Metza i innych prezenterów Trójki, po czym w życiu Kuby pojawiło się trzecie magiczne słowo - Emigracja. W Anglii nawiązał współpracę z Radiem Bedford, dzięki czemu mógł mówić to wszystko, co przez lata gromadziło się w jego głowie. W Bedford Kuba powołał do życia autorski program radiowy "Prąd Przemienny". Niedawno, wraz z radiowym przyjacielem - znanym z łamów mojego bloga zwycięzcą II tury Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży Mateuszem Augustyniakiem, Kuba stworzył portal muzyczno - kulturalny www.polskiwzrok.co.uk, który dopiero nabiera kształtu. Celem portalu jest promocja młodych zespołów i wydarzeń kulturalnych w UK. Od czasu do czau Jakub sięga także po jazz i muzykę klasyczną. Za swój największy życiowy sukces uznaje fakt, iż jego 5-letni syn potrafi odróżnić Metallice od AC/DC i zaliczył już koncert Deep Purple. Od niedawna Polski Wzrok  - muzyczny portal Kuby i Mateusza oraz blog Muzyczna Podróż nawiązały stosunki bilateralne oraz ścisłą współpracę w postaci wymiany informacji i publikacji w celu zapewnienia jeszcze lepszego przepływu dobrych wieści pośród polskich fanów muzyki żyjących na Wyspach Brytyjskich i nie tylko.

fot. Marek Jamroz
Od lat wielu nie chce przedostać się do mainstreamu co bardzo mi imponuje! Stało się to powodem do porozmawiania przy okazji koncertu z okazji dnia kobiet w londyńskim Forum. Nie sposób opisać talentu ani uroku osobistego . Byłem zachwycony swobodą rozmowy i życzliwością . Zapraszam na słów kilka od Renaty Przemyk.

Jakub Mikołajczyk: Na najnowszy album czekaliśmy pięć lat i budzi on wiele kontrowersji wśród fanów, jedni twierdzą, że jest to prawdziwy strzał w dziesiątkę, a drudzy z kolei, że tracisz swoje prawdziwe ja. Wiadomo, że są gusta i guściki, ale jak Ty się do tego odnosisz? W kontekście do tych dwóch przeciwstawnych opinii?

Renata Przemyk: Nie istnieje chyba taka sytuacja, zwłaszcza w muzyce, aby udało się dogodzić wszystkim. Trzeba się po prostu kierować własną intuicją i gustem i liczyć na to, że ci ludzie, którzy znaleźli kiedyś w tej muzyce jakąś prawdę i trafiła ona do ich serc będą rozumieć, że artysta się rozwija.


fot. Marek Jamroz
Nie robię niczego na przekór, ale też w moim przypadku nigdy nie było przyklękania przed gustami innych czy robienia czegoś pod dyktando komercji. Zawsze starałam się być przede wszystkim w zgodzie z sobą. Uwielbiam muzykę, uwielbiam robić nowe rzeczy, poszukiwać nowych rozwiązań, wtedy naturalną koleją rzeczy jest to, że pojawiają się w mojej muzyce nowe elementy. Zresztą od samego początku moja muzyka to nie był jakiś sprecyzowany „czysty” gatunek.


fot. Monika S. Jakubowska
To było łączenie stylów i wkraczanie w nowe rejony po to żeby stworzyć coś zupełnie po swojemu, kroczyć własną drogą i śpiewać swoim głosem. I na to też liczę teraz, że ten przekaz zostanie odebrany, jako szczery, bo taki jest. Uwielbiam się bawić brzmieniami, jestem zafascynowana tym, co można zrobić na styku głosu, elektroniki i żywych instrumentów. Jest tak już od dawna, zmieniają się tylko proporcje. Niezmiennie jestem pod wrażeniem tego, co dobry i wrażliwy muzyk może wydobyć ze swojego instrumentu, ale też to, co dzieje się obecnie w świecie nowych technologii jest bardzo porywające. Myślę, że jest jeszcze sporo muzyki do zrobienia i na pewno nie będę jej robić tylko po to by zaskoczyć, czy zaszokować odbiorcę, jest to kwestia mojej ciekawości świata muzyki i rozwoju artystycznego.

JM: Czy ktoś ci sugeruje takie rozwiązania? Czy też dotarłaś do tego miejsca słuchając muzyki innych artystów?

fot. Monika S. Jakubowska
RP: Nie, nie. To znaczy sugerować ktoś sobie może (śmiech), ale jestem na tyle niepokorną osobą, że jeżeli coś nie wypływa ze mnie, z mojego gustu, wyczucia i moich potrzeb muzycznych to wszelkie sugestie na nic.

JM: Muzycy z Chumbawumba powiedzieli kiedyś w wywiadzie, że komputer powoli staje się instrumentem XXI wieku, też tak uważasz? Bo ja sądzę, że nie do końca, choćby z racji tego, że przy klasycznych instrumentach zawsze można znaleźć wirtuoza, kogoś, kto potrafi z danym instrumentem zrobić takie rzeczy, których nikt inny nie potrafi. W przypadku komputera zawsze można sobie zatrzymać, cofnąć, skasować, jak Ty na to spoglądasz?

RP: Nigdy chyba nie dojdzie do takiej sytuacji, że maszyna coś sama stworzy, zawsze to człowiek będzie tym elementem sprawczym. Jeśli jest on wystarczająco pomysłowy i posiada odpowiednie zaplecze techniczne oraz umiejętności to każde narzędzie w jego ręku stworzy coś fajnego.


fot. Marek Jamroz
To jednak człowiek będzie zawsze tym Deus Ex Machina, nieważne czy to będzie instrument żywy czy elektroniczny. Jeśli ktoś ma dobry pomysł to może zagrać nawet na kaloryferze czy na lampie. Björk często tworzy w ten sposób, że bierze ze sobą dyktafon i wyrusza w las czy na plażę i po prostu zbiera odgłosy natury. To nie zawsze musi być instrument, stworzony do grania. Zdolny muzycznie człowiek może zamienić każdy dźwięk w muzykę. Ja jestem pod wrażeniem rozwoju technologii, zwłaszcza, że obserwowałam ten rozwój przez całe moje dorosłe życie. Wychowana bez telefonu i pamiętająca jeszcze czasy dwóch czarno białych kanałów w telewizorze jestem zaskoczona tym, co można teraz zrobić. Trzynaście lat temu, kiedy dostałam pierwszą propozycję napisania muzyki teatralnej, kupiłam komputer Atari i zaczęłam to wszystko rozgryzać właśnie na potrzeby komponowania.


fot. Monika S. Jakubowska
Do tej pory jest to dla mnie niezwykle ekscytujące. Na pewno odbieram to inaczej niż to pokolenie, ta młodzież, która urodziła się w czasach, kiedy to wszystko już było, nie trzeba niczego odkrywać, ani niczego wymyślać. Dzisiaj dziecko, kiedy uczy się chodzić to od razu uczy się klikać i odpala sobie gry komputerowe. Dla takiego dziecka technologia nie jest niespodzianką. Ja wolę moją drogę i myślę, że nigdy nie opuści mnie ten dziecięcy entuzjazm i przekonanie, że jeszcze tyle jest do odkrycia i poznania. Bo to właśnie za mojego życia zdołano pokonać tyle barier technologicznych. Pierwsze moje płyty były nagrywane kompletnie analogowo w ogromnych studiach, bo te maszyny z szerokimi taśmami musiały się gdzieś mieścić,Potem jak się pojawiły pierwsze nagrania cyfrowe, byliśmy ogromnie podekscytowani. Pamiętam jak w ’96 nagrywaliśmy Andergrant, to realizator kupił stół cyfrowy, który zapamiętywał ustawienia.


fot. Monika S. Jakubowska
Znaczyło to, że po każdej zmianie ustawień, nie trzeba było ręcznie przesuwać suwaków do poprzedniego położenia. Wystarczyło nacisnąć przycisk a przesuwały się one automatycznie pamiętaj ac każdy utwór. Teraz to jest norma, ale wtedy… była to dla mnie rewolucja. To jednak ciągle człowiek będzie zawsze siłą sprawczą. Jest wielu wirtuozów i myślę, że można tak nazwać również ludzi zajmujących się muzyką elektroniczną. Na przykład moja ostatnia płyta powstała przy współpracy z Jarkiem Baranem, który pracuje bardzo szybko i kreatywnie, klei nuty i wynajduje nowe brzmienia w niesamowitym tempie. On sam zbiera sample, z których składają się jego loopy, i tak jak wspominałam wcześniej, może to być wszystko -od stukania w kaloryfer po miauczenie kota. Wszystko zależy od pomysłowości człowieka i od zarania dziejów tam zawsze będzie początek jakiejkolwiek twórczości, Tylko narzędzie będą się zmieniać.
 
fot. Monika S. Jakubowska
JM: Czy myślisz, że Rzeźba Dnia ze względu na swą nowatorską formę, włączając nawet dubstep ma szansę trafić do młodszych odbiorców?

RP: Mam nadzieję, że do młodszych też. Wiem, że tutaj wiek nie ma wielkiego znaczenia. Na początku obracałam się w środowisku studenckim, więc naturalną koleją rzeczy te przedziały wiekowe dominowały, jako odbiorcy mojej muzyki. Ale już rok później było Opole, gdzie publiczność jest bardzo zróżnicowana wiekowo, potem był Sopot, w międzyczasie Jarocin i Wrocław i okazywało się ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, że kwestia wieku nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Do tej pory na koncertach pojawiają się rodzice z dziećmi, słyszę od nich, że dorastali ze mną a teraz sami wychowują swoje dzieci w oparciu o muzykę, którą lubią. Są osoby dużo starsze ode mnie i są też osoby młodsze nawet od mojego dziecka.


fot. Monika S. Jakubowska
Punktem stycznym jest chęć doszukiwania się jakichś emocji, swoisty rodzaj wrażliwości. To nie jest muzyka do przytupu czy służąca tylko zabiciu ciszy. Z drugiej strony obserwuję taką tendencję z płyty na płytę przyciągam uwagę kolejnych słuchaczy, którzy akurat na tej płycie odkryli coś, czego im brakowało na innych czy też nie docierało do nich tak wyraźnie jak teraz.

JM: Zatem oprawa muzyczna na Rzeźbie Dnia to sprawa Jarka Barana?

RP: Tak, oczywiście. Tylko, że ja nawiązuję współpracę z takimi ludźmi, którzy są mi w stanie zaproponować coś, co mnie zainteresuje. Długo szukałam kogoś, kto będzie podobnie jak ja czuł, w jaki sposób piosenka powinna być zbudowana i jak ważne są wszystkie jej elementy. Aranż nie może sprowadzić piosenki wyłącznie do warstwy brzmieniowej, ale może nadać jej nowych znaczeń. Może być bardziej czy mniej wzruszająca, bardziej czy mniej nośna.


fot. Monika S. Jakubowska
To, w jakim stylu jest oprawa może ją bardziej unieść, ale nie powinna sprawiać, aby po drodze gdzieś zagubiła się ta zdolność wzruszania. Jarek to rozumie i po jego wstępnych propozycjach i rozmowach zorientowałam się, że jest to człowiek, któremu mogę zaufać.

JM: Pamiętasz swój pierwszy koncert w Londynie? Jak go wspominasz?

RP: Pamiętam. Było niesamowicie. Na koncert przyszło dużo ludzi ubranych na czerno. Śpiewali piosenki. To było poruszające, że nie była to przypadkowa publika. Oni znali mnie z Polski i przywieźli do Londynu swoją sympatię. Mówili, że przywiozłam im kawał wspomnień.

JM: To pewien rodzaj nostalgii, tęsknoty. My naprawdę tego potrzebujemy tutaj.

RP: Sentyment to jedna sprawa, ale słyszałam też od znajomych, że kiedyś Polacy nie mieli tutaj kasy.

fot. Monika S. Jakubowska
Wszystkie siły skierowane były na codzienne przetrwanie a na rozrywki już brakowało.Wiem, że dużo się zmieniło na lepsze ,co mnie bardzo cieszy!

JM: Czy Twoja kariera aktorska będzie nadal kontynuowana? Czy to tylko epizod w Twoim życiu i chęć sprawdzenia swojej osoby? A może szukanie inspiracji?

RP: To jest strasznie rozwijające zajęcie, ale zarazem wielka przygoda. I tej przygody, którą przeżyłam nie zamieniłabym na nic innego, bo miała ona duży wpływ na możliwość uświadomienia sobie swoich możliwości. W 2006 roku miałam dużą rolę w „Terapii Jonasza”. To była dla mnie trudna rola, trzeba było robić wiele rzeczy naraz. Jednocześnie był śpiew, dialogi a nawet taniec synchroniczny. Przede wszystkim partnerowanie było czymś niesamowitym, bo trzeba było mieć wypracowane rytmy. 

fot. Monika S. Jakubowska
Musiałam nauczyć się partnerowania. Trzeba było zsynchronizować mnóstwo rzeczy i znaleźć się w jakimś układzie dokładnie w odpowiednim miejscu. To było coś zupełnie nowego dla mnie. Wchodząc na scenę mam z tyłu muzyków, którzy reagują na to, co się dzieje. Mam z nimi już wypracowane sposoby na synchronizację. W teatrze wyglądało to inaczej, wiele osób pracuje na jeden efekt. Musiałam się nauczyć chodzić na obcasach, w gorsetach, do włosów podpinane były jakieś konstrukcje; sztuczne warkocze i tataraki. I przez cały trwający niemal dwie godziny spektakl trzeba było być w roli. To było tak niesamowite doświadczenie, że gdyby się nie wydarzyło to nie odważyłabym się na projekt Akustik Trio.

 


fot. Monika S. Jakubowska
Zdecydowałam się na ten krok, dlatego że nauczyłam się, że mogę sobie pozwolić na nie bycie perfekcyjną, aktorzy nauczyli mnie, że nawet, jeśli wydarzy się coś nie do końca zaplanowanego, to można to ograć, stworzyć nowy aspekt roli. To był dla mnie przełom, bo zaczęłam się doceniać improwizację i nauczyłam się nią bawić. Przy Akustik Trio nie opracowywaliśmy wersji do końca, był zostawiony duży margines możliwości. Bardzo mocno mnie to rozwinęło artystycznie; wejść na scenę i nie znać w stu procentach scenariusza? To było duże wydarzenie.

JM: Zamierzasz kontynuować pracę w teatrze?

RP: Cały czas jest jeszcze grany w Teatrze Bagatela w Krakowie spektakl ” Tramwaj zwany pożądaniem”, w którym gram Meksykankę. Moja rola jest niewielka, ale istotna. Jest tam strasznie fajna ekipa, z którą lubię pracować. Strasznie się tym cieszę, więc jeśli by się nadarzyła jakaś ciekawa okazja, to na pewno bym ją rozważyła . Jednak muzyka i granie koncertów będą na pierwszym miejscu. 


fot. Marek Jamroz
JM: Czyli raczej nie porzucisz muzyki na rzecz grania w teatrze bądź chęci wyreżyserowania czegoś?

RP: Nie. Tym bardziej, że nie muszę niczego porzucać. W sytuacji, jakiej się znajduję, jeśli pojawi się jakaś ciekawa propozycja to mogę ją realizować w podobnym czasie albo robiąc sobie niewielkie wakacje.

JM: Dlaczego powstał Akustik Trio? Dlaczego nie na przykład Renata Przemyk akustycznie?

RP: To nie to samo. To nie były po prostu akustyczne wersje starych piosenek. Bardzo zależało mi na tym, aby stworzyć zupełnie nową jakość. To są inne wersje, nie tylko akustyczne, to całkowicie inne spojrzenie na te piosenki i to nie tylko na te, które były zagrane mocno a teraz są zagrane akustycznie.


fot. Sławek Orwat
Po doświadczeniach aktorskich chciałam spróbować stworzyć coś w rodzaju spektaklu teatralnego. Z koncertu na koncert pojawiały się opowieści, rekwizyty, były buty i kwiaty, robiło się coraz bardziej etnicznie. Obrastało to specyficzną aurą przypisaną tylko do tego konkretnego projektu. Nie wszystko było od razu zaplanowane. Mieliśmy wstępne podejście do dwudziestu paru piosenek a wyszło z tego tylko kilkanaście, reszta weryfikowała się w warunkach koncertowych. Tworzył się z tego spójny projekt, do którego dochodziły opowieści tez niezaplanowane.

fot. Sławek Orwat
Jedyne, co starałam się planować to temat przewodni. Jeśli był to dzień kobiet to pojawiały się opowieści o miłości, ale wszystko zależało od inwencji ,od klimatu danego wieczora, nigdy nie wiedziałam, w jakim kierunku pójdzie koncert. Czasami wydłużały się te występy, bo bawiliśmy się aranżacjami, pojawiało się filozofowanie, czasem opowiadałam anegdoty z życia. Wcześniej byłam osobą, która mówiła do publiczności -„dzień dobry” albo „cześć”, w zależności od średniej wieku na widowni (śmiech) i na końcu „do widzenia” i „dziękujemy”. Nagle okazało się, że po otwarciu tego worka z opowieściami wysypało się tyle informacji o mnie samej, że był to rodzaj terapii dla mnie.


fot. Sławek Orwat
Otworzyłam się i nawiązywanie bliskiego kontaktu z publicznością stało się czymś naturalnym. Zależało mi bardzo na występach w małych miejscach, w których nie byliśmy w stanie się zmieścić z całym składem. Małe kluby czy niewielkie teatry, w których mogłam nawiązać taki kontakt z publicznością. O to głównie chodziło w tym projekcie. Wcześniej wysokość sceny i odległość uniemożliwiała takie zachowania, a ja sama nie byłam na to gotowa. Teatr oswoił mnie z tym, pokazał mi, że to jest fajne, utrzymywanie cały czas tak żywego kontaktu, wymiana energii a nawet możliwość zaobserwowania własnych reakcji. Kiedy ludzie śmiali się z moich dowcipów to jeszcze bardziej się nakręcałam. Każdy spektakl był trochę inny. Zwłaszcza, gdy okazało się, że jeździ za mną grupa moich fanów po Polsce to stwierdziłam, że nie mogę powtarzać tych samych dowcipów i opowieści (śmiech). I mimo że miałam kilka anegdot, które przewijały się jakoś przez całą trasę to czułam się zobligowana, aby opowiadać cały czas coś nowego.


fot. Sławek Orwat
JK: Czy ten projekt kiedyś powróci?

RP: Gramy to już na tyle długo, że innowacje aż się proszą. Spodobało mi się, ze mogę robić na scenie kilka rzeczy na raz, co jest często bardzo karkołomne i niebezpieczne, ale i ekscytujące. Nabyłam ostatnio kilka nowych, ciekawych instrumentów i już nie mogę się doczekać, aby móc spróbować swoich sił na nich. Na pewno jeszcze się usłyszymy! Ale to…. Opowieść na inny czas.

Wywiad przygotowali Justyna Urbaniak i Jakub Mikołajczyk
jakub.mikolajczyk@polskiwzrok.co.uk

Marcin Kuchta - Akademia Panów Kleksów (Lao Che - „Dzieciom” Mystic Production 2015)

Marcin Kuchta Muzyka w jego domu była od zawsze. Na siódme urodziny dostał w prezencie singla 2 plus 1 i longplay Odział Zamknięty. Potem były Lady Pank, Perfect, Republika i… Boney M. W nagrodę za świadectwo z wyróżnieniem Marcin dostał adapter i nie musiał już chodzić do Dużego Pokoju żeby puścić sobie „Andzię”. Potem pracował w wakacje, aby jak najszybciej uzbierać na „jamnika”, Kto wtedy miał kompakt, ten był gość. Marcin nie miał. W wiek młodzieńczego buntu wchodził słuchając Depeche Mode. Potem przyszły The Cure. Pearl Jam. U2, Blur i dziesiątki innych. Starsi koledzy z LO opowiadali mu o swoich fascynacjach. Dostał o nich płytę z pryzmatem na okładce i od tego momentu zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki. Potem przynieśli mu King Crimson, The Doors, Genesis i Petera Gabriela i przede wszystkim Polskie Radio Program Trzeci a w nim Piotra Kaczkowskiego. Radio i jego magia porwały Marcina z całą mocą. Było dla niego jasne, że także musi spróbować swoich sił. Stało się to w 1995 roku kiedy jako student I roku pedagogiki poszedł do „Afery”, studenckiego radia Politechniki Poznańskiej. W życiu Marcina zaczęło się dziać tyle, że opowieści starczyłoby na kilka  takich bio. New Model Army, R.E.M. The Clash, Dead Can Dance… Było to najmilsze i najintensywniejsze kilka lat jego życia. Przywilej odsłuchania krążka przed jego premierą i palące policzki wynikające już tylko z trzymania go w dłoni. Takiego czegoś się nie zapomina. Marcin przekazuje tę miłość dalej. Jego dzieci już w wieku 3 lat wiedziały jak łapie się kompakt, aby go nie pobrudzić i nie zniszczyć, a jego kolekcja płyt tylko przez chwilę musiała stać poza ich  zasięgiem.

Gusła, Powstanie Warszawskie, Gospel, Prąd stały/prąd zmienny, Soundtrack. Tak ogromna różnorodność stylów a jednak od pierwszej nuty wiadomo, że słucham Lao Che. Płockie komando od swojego pierwszego albumu przyzwyczaili mnie do wysokiego poziomu, bogactwa dźwięków oraz tekstów, które nawet po tysięcznym przesłuchaniu, ciągle dają do myślenia. Ich nowe wydawnictwo, „Dzieciom” (Mystic Production 2015) tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że muzycy nic nie zostawiają przypadkowi. Każda nuta, każdy wers, sampel, wszystko co usłyszę, jest przemyślane, jest dokładnie tam gdzie być powinno. Jak zwykle. Wiele dźwięków, efektów, zaśpiewów, bez których ten czy inny utwór, spokojnie dalej funkcjonowałby w najlepsze jako dobry numer, jednak te „zbędne" elementy ma i dobry numer staje się świetny. Dlatego właśnie z tak ogromną przyjemnością lubię wracać do kompozycji zespołu. Przyprawienie tekstów nawiązaniami do bajek powodują, że słuchając tych piosenek, odkrywam, że mimo prawie czterdziestu lat życia, ciągle mam w sobie dziecko. Dziecko które dorasta, wychowuje się, czerpiąc garściami z tej muzyki. Umiejętność żonglerki słowem Spiętego, umieszcza go w pierwszej lidze, tuż obok Kazika i Grabaża, których uważam za największych nad Wisłą. Bardzo lubię wziąć do ręki książeczkę dołączoną do płyty i poczytać te teksty w ciszy. Wiem, wiem. Tekst piosenki jest zawsze wkomponowany w nuty, ale nie mogę się temu oprzeć, uświadamia mi to, że słowo jest tak samo ważne, jak każdy instrument. Odkrywanie co i rusz nowych smaczków podczas kolejnych odsłuchań płyty to rozrywka w zasadzie nie mająca końca. Dzisiaj, gdy już jestem nauczony starszych albumów Lao Che, z rozkoszą przyjmuję lekcje z „Dzieciom”. Z uwagą wsłuchuję się w profesorów pokazujących mi świat widziany ich oczami, nomen omen, śpiewająco. Dzisiaj, gdy muzyka raczej jest produktem a sztuką tylko, niestety, bywa, nagranie (po raz kolejny!) płyty, która, nie tylko doskonale brzmi ale również jest o czymś, ma treść, w dodatku niebanalną, jest odważne. Lao Che są odważni już po raz szósty. I po raz szósty osiągają sukces debiutując na 3 miejscu w rankingu OLIS oraz zajmując 1 miejsce singlem „Tu” na Liście Przebojów Programu Trzeciego. Rock nie umarł, Rock żyje i ma się bardzo dobrze.

Od wiosny do jesieni z The Sirkis/Bialas International Quartet.


Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 34 - Listy z Nowego Jorku - II

Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj   Część 22 tutaj  Część 23 tutaj  Część 24 tutaj   Część 25 tutaj  Część 26 tutaj Część 27 tutaj Część 28 tutaj  Część 29 tutaj Część 30 tutaj Część 31 tutaj   Część 32 tutaj Część 33 tutaj Część 90 tutaj Artykuł z okazji zdobycia nagrody tutaj


Podczas jednej z wielu wycieczek po stolicy świata
Dziś tomaszowskiej sagi odcinek szczególny. Wojtek "Szymon" Szymański opowiada w jednym ze swoich listów do Antoniego Malewskiego o swoim pobycie w stolicy świata, jak o Londynie wyraża się bardzo wiele znanych mi osób. Londyn Wojtka to jednak nieco inny Londyn od tego, jaki jest mi znany i w jakim bywam co najmniej kilka razy w miesiącu, aby wziąć udział w koncercie lub innym wydarzeniu kulturalno-rozrywkowym. Londyn lat 70' to miasto, w którym w niewielkich pubach można było spotkać takie gwiazdy jak The Rolling Stones, czy Muddy Waters. Londyn lat 70' to dla mnie także pewna piosenka, z którą zawsze będą mi się kojarzyły lata 70' i którą wszystkim Czytelnikom niniejszego odcinka pragnę zadedykować:




Na chacie u Janka Koziorowskiego przy ulicy Brzozowej.
Antek Malewski i Wojtek Szymański
Do pierwszego spotkania z Wojtkiem doszło po blisko 20 latach w 2001 czy 2002 roku w domu Janka Koziorowskiego przy ulicy Brzozowej. Dziś dokładnie nie mogę sprecyzować, który był to rok, moja pamięć również jest ulotna. Przy tym spotkaniu nie zakładałem, że tak potoczą się nasze nowe losy, że będzie to tak trwała, pomimo oceanicznej przestrzeni jaka nas dzieli, przyjaźń porównywalna do tej z okresu lat 50/60-tych, że z Szymonem spotkam się jeszcze wielokrotnie, że dzięki niemu będę organizował w mieście cykl „Herosi Rock’n’Rolla”. Jedno jest pewne, że do naszego, pierwszego spotkania po latach, doszło jeszcze przed śmiercią naszego przyjaciela, Andrzeja Tokarskiego (zm. 1999 roku). Informację o jego pobycie w mieście otrzymałem przypadkowo.

Mirek Orłowski
Wszedłem do sklepu meblowego „Halidor”, miałem do załatwienia jakąś błahą sprawę z właścicielem sklepu Jacentym Buczyńskim. Gdy tylko ukazałem się w sklepie, pracownica natychmiast skierowała do mnie słowa, - „Panie Antoni jest pan poszukiwany, dzwoniła pańska żona i prosiła by przekazać informację, gdyby się pan u nas zjawił, że na Brzozowej w domu u pana Koziorowskiego oczekuje pański kolega, niejaki Wojtek Szymański z Nowego Jorku”. Po każdym przylocie Wojtka do kraju, do Tomaszowa, a było ich kilka, o których wiem, Szymon bazował zawsze w domu przy Brzozowej. Nie zapomnę tego spotkania, choć trwało bardzo krótko, bo zaledwie około dwóch godzin. Gdy dotarłem do Koziorowskiego, w mieszkaniu zastałem gospodarza (Janek mieszkając w Szwecji, mając paszport tego kraju, kilkakrotnie odwiedził dom Wojtka Szymona w Nowym Jorku), Adama Gabryszewskiego oraz Mirka Orłowskiego. Był jeszcze z nami ktoś czwarty, którego nie jestem w stanie przypomnieć sobie, odtworzyć tę postać. Zapewne nie był to nikt ważny z naszej młodości, był to ktoś dużo młodszy od nas.


W krótkim czasie bycia z sobą, bardzo chaotycznie powspominaliśmy lata sześćdziesiąte, naszą wspólną wyprawę autostopem do Gdańska, pracę w sopockim Non Stopie, pierwsze fajfy w Literackiej, nasze ukochane dziewczyny i wspaniałych kolegów. Także rock’n’rollowe spotkania na chacie przy Placu Kościuszki 17, szczególnie wspominaliśmy słynne, muzyczne pojedynki, Cliff Richard contra Elvis Presley. Wojtek przypomniał również o spotkaniach w Stanach z Andrzejem Tokarskim. Często bywali u siebie, Wojtek w Chicago a Andrzej, jako zapalony tenisista (kończył tą specjalność na warszawskiej AWF) bywał w Nowym Jorku, kiedy odbywały się turnieje wielkoszlemowe na korcie Flashing Meadows. Przez okres tygodnia a nieraz dłużej (czas trwania turnieju), zamieszkiwał w domu Wojtka Szymona na nowojorskim Long Island. Nie było czasu, a może nikt z nas nie śmiał zahaczyć tematu, jak to Wojtek Szymon w tamtych latach mógł wydostać się z siermiężnego, komunistycznego grajdołu. Pamiętam tamte lata i wiem jak trudno, jakie trzeba było stosować fortele wobec władzy, by otrzymać zgodę na wyjazd z kraju na zachód (również problemem było dostać się krajów demoludu) mając nawet w paszport wbitą wizę. Nikt z nas nie miał paszportu w domu, ten ważny dokument zdeponowany był w Komendzie Milicji Obywatelskiej w dziale paszportów. Nawet jeżeli udało nam się wyjechać na zachód czy na wschód, to po każdym powrocie, paszport koniecznie, pod groźbą kary, było zdać (w ciągu 14 dni od powrotu) w wymienionym urzędzie czyli w komendzie MO.

W przypadku Wojtka Szymona, obowiązywał go paszport tak zwany służbowy, na którego otrzymanie, decydujący wpływ miało przedsiębiorstwo, w którym było się zatrudnionym. Tym bardziej zaskoczony byłem nieznaną mi, brytyjską, przejściową sekwencją jego życia. Nie zagłębiając się w wydostanie się Wojtka z kraju, z przyjemnością wielką zamieściłem poniższy list w swojej czwartej publikacji, a dziś czynię to z dużą radością swoim czytelnikom Subiektywnej Historii, traktując ten tekst na portalu Nasz Tomaszów, jako „prapremierę”.

* * * 

Londyńskie reminiscencje

Nie wiem czy wiesz, że zanim zamieszkałem w Nowym Jorku wcześniej, około trzech lat mieszkałem w Londynie. Początek lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, Londyn to stolica świata, która zadziwiała wszystkich modą z Carnaby Street, barami (puby) z Kings Road, gdzie często można było tu spotkać Micka Jaggera czy Davida Bowie, Chelsea Drug Store, o którym śpiewa Mick. Miejsce doskonale znane każdemu bywającemu w Londynie. Są też w okolicy Beatlesi, Marianne Faithfull, a zza rogu może wyjść PJ Proby, który przyjechał tu z USA i robi zawrotną karierę.


PJ Proby komponuje i nagrywa dla różnych wykonawców by zaprezentować swoje piosenki Presleyowi – czy utwór będzie mu się podobał czy nie – wówczas mógłby sobie pozwolić na całkowity relaks, bo Elvis każdy utwór, który zaśpiewa będzie hitem, jeżeli nie od razu to po jakimś czasie. To tutaj działo się najwięcej „non stop party”, bez znaczenia jaki to dzień tygodnia i która jest godzina. Pamiętam jak idąc ulicami w dzielnicy Earls Court, która sąsiadowała z Chelsea, która obok skupiała masę emigrantów legalnych, nielegalnych, głównie z wszystkich państw byłego imperium brytyjskiego. Byli tu młodzi ludzie z Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii, Indii jak również nas Polaków. Gdy usłyszałem głośną muzykę dochodzącą z jednych tych słynnych domów, budowanych jeden obok drugiego, zakupywało się w sklepie Off Licence piwa, „szkło” i inne alkohole, wchodziło się bez pudła, bez żadnego zaproszenia.

Wszyscy byliśmy zadowoleni widząc nowych kolegów, koleżanki, zawsze ktoś miał bibułki by zwinąć zręcznie szybko skręta z marihuany, często doprawiana haszyszem. Była tu duża paczka znajomych z czasów warszawskiej Saskiej Kępy, do której dobijali znajomi z warszawskich prywatek czy hybrydowych eskapad. Mogłem tu zastać Tomka Kozłowskiego, Władka Dadasa, Piotra Kamienskiego, Piotra Weltuzena, mojego kuzyna Leszka Lipskiego i wielu innych. Miałem okazję po raz pierwszy być na prawdziwym koncercie starego rock’n’rolla, bo okazało się, że przyjechał Bill Haley ze swoimi The Comets, że będzie koncertował w słynnej hali Hammersmith. Był to wspaniały występ, na którym zaśpiewał swoje największe przeboje, a po latach dowiedziałem się, że był nagrywany i mogłem kupić na płycie CD i DVD. Które zresztą zakupiłem.


Po Haleyu całą paczką poszliśmy na koncert „Tina and Ike Turner”, wspaniały rhythm and bluesowy występ połączony z rock’n’rollem. Tina wyglądała fantastycznie w swojej, słynnej spódnicy zrobionej z wiszących sznurków. Jak zaczęła potrząsać biodrami, pupą, doprowadziła widownię do erotycznej ekstazy. Nie zapomnę nigdy koncertu naszego ukochanego z fajfów w Literackiej, Fatsa Domino. Kiedy zaśpiewał swoje słynne „Blueberry Hill” i „Jambalaya” miałem dreszcze i łzy w oczach. Przed oczami stanęły wszystkie nasze przepiękne dziewczyny z deptaka z Placu Kościuszki. Było to przeżycie, którego do końca moich dni nie zapomnę. Później kiedy zamieszkałem w Stanach jeszcze dwukrotnie miałem okazję być na jego koncercie. Każdy kolejny koncert z Fatsem to inne przeżycia, inne wydarzenia. Następnym krokiem, który pomagał mi ocierać się o słynne gwiazdy rock’n’rolla i country, była moja praca w słynnym na cały Londyn, pubie na Barrons Court gdzie występowały najsłynniejsze gwiazdy angielskie czy amerykańskiego rock’n’rolla.


Oglądałem tu między innymi Helen Shapiro, The Troggs, The Pretty Things, Del Shannon, The Drifters czy Brenda Lee. Tu też poznałem wspaniałą kobietę, właścicielkę wytwórni płyt „WIX Records” znajdującej się w Memphis, Tammy Wix. Ale o niej opowiem innym razem. Pozdrawiam.

Nowy Jork dn. 18 czerwca 2008 r. Wojtek „Szymon” Szymański

***

Wiedziałem, że na przełomie lat 60/70-tych Wojtek pracował w PHZ, Przedsiębiorstwie Handlu Zagranicznego przy zbiegu ulic Marszałkowska/Jerozolimska w Warszawie. Na tak zwanej ścianie wschodniej stołecznego miasta. Miał spore, osobiste kłopoty z szefem swojego wydziału, które to kłopoty utrudniały mu zagraniczne wyjazdy (wynikały one z obowiązków zatrudnienia na tym stanowisku) do swoich kontrahentów, z zachodnich Niemiec (RFN) czy Anglii. Kiedy w 1971 roku w Warszawie, na lotnisku Okęcie, powstało amerykańskie, lotnicze towarzystwo PANAMERICAN, ogłosiło konkurs na pracownika administracyjnego (podstawą konkursu była biegła znajomość języka angielskiego) w tej instytucji. Przyznam z radością, że Wojtek załapał się w pierwszej grupie zatrudnionych. Nowa praca ułatwiła mu (o czym zawsze marzył) wyjazd, a może ucieczkę na upragniony ZACHÓD?