piątek, 26 grudnia 2014

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 17 - Fan Club - Sławek Ronek

Autor z Markiem Karewiczem
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. 


Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj



Sławek Ronek
Wraz z rozwojem i rozpowszechnianiem nowego stylu muzycznego, zwanym Rock’n’Roll, na całym świecie fani poszczególnych wykonawców (idoli) w swoich miejscach zamieszkania zakładali organizacje zrzeszające miłośników dobrej muzyki, rock’n’rolla czy pochodnych temu stylowi, nazwane - Fan Clubami. W Polsce Ludowej, pomimo, że nie istniało jeszcze (dopiero po 1992 roku) prawo o zakładaniu stowarzyszeń (rejestracja w sądzie), jednak kluby powstawały jak grzyby po deszczu. Członkowie Fan Clubów swoje siedziby zakładali przeważnie w domach prywatnych lub umownie, tak zwane po cichu, w przyzakładowych świetlicach czy innych publicznych lokalach. W Tomaszowie pierwszy taki klub powstał w prywatnym domu przy ulicy Konstytucji 3-go Maja 18 (dawna Wesoła i Hanki Sawickiej) w mieszkaniu założyciela, Sławka Ronka. Nazwanym, Fan Club – Jerry Lee Lewis.


Marek Karewicz (fot. Monika S. Jakubowska)
Sławek Ronek - urodził się w 1946 roku gdzie wraz z rodziną zamieszkał w kamienicy przy ulicy Konstytucji 3-go Maja 18. Pragnę nadmienić, że w tym domu przez okres 9 lat rodzina Ronków sąsiadowała z rodziną Karewiczów. W tej posesji na jednym podwórku bracia Ronkowie, Daniel (starszy) i Sławek, razem wychowywali się z Markiem Karewiczem. Sławek często opowiadał, choć był dużo młodszym od Karewicza, o swoim sławnym sąsiedzie, kiedy wszystkie kolorowe biuletyny, magazyny ilustrowane, dzienniki i tygodniki w Polsce piszące o muzyce rozrywkowej, jazzie, rock’n’rollu zamieszczały fotografie autorstwa pana Marka Karewicza. Pierwszy Fan Club nie powstał w domu przy Placu Kościuszki 17, w którym była największa muzyczna baza w mieście, a właśnie w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Konstytucji 3-go Maja 18 u Sławka Ronka, który posiadał nieco skromniejszą płytotekę niż Szymon. Sławek do momentu powstania Fan Clubu, nie uczestniczył w sesjach muzycznych przy Placu Kościuszki 17, choć jego starszy brat Daniel (rówieśnik Szymona) często bywał na chacie u Wojtka z kolegami z jednej klasy z nowo powstałego Technikum Budowlanego w mieście, Wojtkiem Marczułajtisem, Januszem Mieszczankowskim czy Januszem Szczęsnym.


Wojciech Marczułajtis
Fan Club – Jerry Lee Lewis, powstał na początku 1964 roku, Sławek był wówczas uczniem I LO. Członkowie tego klubu to uczniowie I i II LO oraz koledzy mieszkający w dzielnicy z ulic Barlickiego, Kołłątaja, Krzywa, Borek, Warszawska, Długa czy Krucza. Kilku kolegów, członków klubu zapamiętałem, w większości byli to również moi koledzy, przyjaciele; Michał Marciniak, Waldek Waldi Szymański, Grzesiek Gajak, Czarek Francke, Wiesiek Zieliński, Zdzisiek di Wawrzon Wojnowski czy mój młodszy brat, Tadeusz. Największą aktywnością w klubie wyróżniali się Sławek Ronek założyciel klubu i Wiesiek Zieliński. Najbardziej muzycznie osłuchanym był Wiesiek, słuchał nie tylko tradycyjnego Radia Luxembourg ale również innych stacji (w tym pirackich) zachodnich nadających muzykę młodzieżową (BBC, Głos Ameryki czy Wolnej Europy). Miał dokładną rozpiskę wszystkich audycji muzycznych radia Wolna Europa, wiedział np., że o godz. 16.10 dla Polski Hity Tygodnia, o godz. 17.10 dla Czechosłowacji Teenage Party, o godz. 18.10 dla Węgier Muzyczne Rande Vouze. Jak to się mówi miał wszystko w jednym paluszku, dzieląc się tym na spotkaniach z klubowiczami.


Jerry Lee Lewis
Pomysłem, dużą zasługą Wiesia Zielińskiego było stworzenie legitymacji członka Fan Klubu. Miała ona kształt i wymiary dzisiejszych dowodów osobistych z zachowaniem porządkowej liczby (kolejny numer). Ciekawostką dla mnie było to, że mój brat Tadek miał legitymację z numerem jeden. Wnętrze klubu (pokój Sławka) to ściana główna, przy której stał tapczan, od sufitu do podłogi na całej szerokości była wyłożona kolorowymi FOTOSAMI z różnych czasopism, tygodników (również zagranicznych, w tym zachodnich), folderami, plakatami czy atrakcyjnymi artykułami najwybitniejszych piosenkarzy i zespołów epoki lat 50/60-tych (Elvis Presley, Paul Anka, Brenda Lee, Connie Francis, The Beatles, The Rolling Stones, Cliff Richard, Eddie Cochran, Buddy Holly czy Jerry Lee Lewis). Na ścianie również widniał, przyciągając wzrok, duży napis, The Polish – Jerry Lee Lewis – Fan Club. Obok tapczanu stało biurko a na nim maszyneria do odtwarzania muzyki magnetofon i radio z adapterem. Na ścianie przeciwległej stał ławostół z kilkoma miejscami do siedzenia (również pufy). Dziś mogę powiedzieć, że wynalazek pod tytułem magnetofon, przyczynił się nie tylko do rozwoju i rozpowszechniania rock’n’rolla ale również do powstawania Fan Clubów. Nad biurkiem wisiała szeroka, dwupoziomowa półka a na niej sporo płyt (single i longplaye) oraz pudełko na krążki taśm magnetofonowych.


Wojtek "Szymon" Szymański
Prawdziwie duży, muzyczny zasób utworów zapisany został na klubowe ścieżki magnetofonu, kiedy przez mojego brata Tadeusza zapoznałem Sławka z Szymonem. Byłem przy kilku nagraniowych sesjach; płyt na krążki magnetofonu, jak również przegrywane całe ścieżki (strony) z magnetofonu Wojtka na magnetofon Sławka. Oczywiście, jak przystało na patrona w nazwie Fan Clubu, Sławek najbardziej koncentrował się na nagraniach utworów Jerry Lee Lewisa. Dwa nagrane hity Jerryego Lee na magnetofon Sławka, przybliżyły nas bardzo do siebie, to Crazy Arms a szczególnie przepięknie wykonany przez Lewisa countrowy przebój Cold Cold Heart. Bisowaliśmy je bardzo długo i trwało by to w nieskończoność gdyby nie interwencja Wojtka babci, - Panowie dość już tego dobrego, pora spać, idźcie do domu. W późniejszym czasie, kiedy Szymon studiował i zamieszkał w Warszawie, magnetofonowe szpule z Fan Clubu zasilały fajfy w Literackiej.

Wnętrze fan clubu
Sławek Ronek prowadził szeroką korespondencję z innymi, krajowymi klubami jak również zagranicznymi. Roman Waschko w swojej, stałej rubryce Od waltorni do saksofonu w sobotnio niedzielnym wydaniu Sztandaru Młodych często zamieszczał adresy krajowych jak i zagranicznych Fan Clubów. Również tygodnik Radar prowadził rubrykę poświęconą muzyce młodzieżowej, w tym jazzowi i rock’n’rollowi. Często zamieszczał na tych szpaltach adresy wielu Fan Klubów w Polsce, Europie i na świecie. Ta forma porozumiewania się z innymi działaczami rock’n’rollowych Fan Clubów owocowała tym, że często dochodziło do różnego rodzaju transakcji, wymian muzycznych gadżetów czy możliwość zakupu po przyzwoitej, dostępnej cenie, wszelkie tematyczne rekwizyty, płyty, o czym mogły świadczyć wyłożone nimi ściany w mieszkaniu przy Konstytucji 3-go Maja 18.


Dzisiaj, kiedy wspominam miejsca, wydarzenia i ludzi, którzy poświęcili część swojego życia muzycznej, zakazanej formacji, to nie sposób nie wspomnieć Sławka Ronka, by opowiedzieć o jego filantropijnym zamiłowaniu. Działalność klubu, tak jak wszystko co powstało w latach młodości, wygasła sama, w sposób naturalny. Część chłopaków poszła do wojska, część na studia, część zmieniła swój stan cywilny a jeszcze inni wyjechali z miasta za sprawą serca czy do bardziej atrakcyjnej pracy, w której łatwiej było zdobyć mieszkanie (w Tomaszowie po wpłaceniu wkładu do Spółdzielni Mieszkaniowej oczekiwało się 15 lat). Sławek całe dorosłe życie pracował w zawodzie – cukiernik.

Zmarł nagle w 1998 roku w wieku 52 lat zaskakując swą śmiercią rodzinę, kolegów
i przyjaciół. Zapisał się w historii miasta jako pionier w tworzeniu, tak ważnych dla młodzieży mojego pokolenia organizacji.

Cześć Jego Pamięci.

czwartek, 25 grudnia 2014

Weź udział w 2 edycji Konkursu Jubileuszowego Muzycznej Podróży na artykuł o tematyce muzycznej



Na liczniku Muzycznej Podróży stuknęła magiczna liczba 200 tysięcy odwiedzin! 100 tysięcy odwiedzin temu ogłosiłem z tej okazji wielki konkurs jubileuszowy na artykuł o tematyce muzycznej, którego wyniki dziś pozwolę sobie przypomnieć. W związku z dużym zainteresowaniem poprzedniej edycji konkursu, postanowiłem ogłosić z okazji zbliżających się 200-tysięcznych odwiedzin, podobną zabawę na identycznych zasadach, jak ubiegłoroczna.

A oto wyniki pierwszej edycji:
Tomek Janiszewski
Miejsce 1
Tomek Janiszewski - "Sława, wolność, pieniądze - rozterki debiutanta"  tutaj

Mateusz Biegaj
Miejsce 2
Mateusz Biegaj - "Clive Nolan - Alchemy. Recenzja musicalu wystawionego 22.02.1013 na deskach Teatru Wyspiańskiego w Katowicach"  tutaj

Miejsce 3
Anna Redzisz - "Rzecz o nadrabianiu straconego czasu i matrycy muzycznej"  tutaj

Anna Redzisz
Miejsce 4
Mateusz Biegaj - "Robert Johnson. Mistyk bluesa"  tutaj

Miejsce 5 
Mateusz Biegaj - "Kate Bush "Mother Stands for Comfort"  tutaj



Ogłaszam 2 edycję konkursu na artykuł 
o tematyce muzycznej
Najciekawsze prace zostaną opublikowane na Muzycznej Podróży, a trójka 
Autorów najwyżej ocenionych prac otrzyma nagrody w postaci płyt i książek o tematyce muzycznej.
Tekst musi być wyłącznie autorski i nigdzie dotychczas niepublikowany, a stwierdzenie plagiatu automatycznie eliminuje pracę z konkursu.


Regulamin konkursu
1. Forma artykułu:
a) Recenzja płyty (longplay lub EP)
b) Recenzja koncertu + fotografie z tego wydarzenia
c) Autoryzowany wywiad z człowiekiem mającym ścisły związek z muzyką (artysta, promotor, wydawca, organizator koncertów itp) + fotografie
d) Artykuł wyrażający poglądy autora na wszystko, co dotyczy muzyki i współczesnego show biznesu + fotografie ilustrujące
e) Artykuł o charakterze krytycznym, wspomnieniowym lub biograficznym, którego temat dotyczy świata muzyki + fotografie ilustrujące
2. Każdy uczestnik konkursu może nadesłać nieograniczoną ilość prac.
3. W konkursie nie mogą brać udziału osoby związane rodzinnie i redakcyjnie z autorem bloga, co oczywiście nie wyklucza pojawienia się ich tekstów na łamach Muzycznej Podroży niezależnie od konkursu.
4. Wszelkie pytania dotyczące konkursu proszę kierować na adres slaorw@wp.pl Powtarzające się wątpliwości będą rozwiewane na bieżąco pod niniejszym regulaminem.
5. Ilustrujące artykuł fotografie podpisane imieniem i nazwiskiem autora mogą być wykonane własnoręcznie, bądź przez inne osoby, które wyraziły zgodę na ich publikację. 
6. Każdy uczestnik konkursu automatycznie wyraża zgodę na publikację nadesłanych tekstów i ilustracji na niniejszym blogu.
7. Nadesłane prace nie mogą być nigdzie wcześniej publikowane.
8. Podobnie jak odbyło się to w przypadku poprzedniej edycji, laureatów nie wybiorę ja, tylko specjalnie powołane do tego celu szacowne Jury, którego skład zostanie podany do wiadomości.

Termin nadsyłania podpisanych imieniem i nazwiskiem oraz opatrzonych fotografią autora prac upływa z dniem 31 grudnia 2014 i może zostać przesunięty z uzasadnionych powodów. Prace proszę nadsyłać na adres:
slaorw@wp.pl 

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Bartosz Werner z Leszna 2 i pół tysięcznym znajomym Polisz Czart!

Bartosza Wernera spotkałem podczas niedawnego koncertu Edyty Bartosiewicz w ramach  Roots & Fruits Festival Leszno 2014. Dziś Bartosz został przeze mnie przyjęty w poczet znajomych Polisz Czart jako 2500 i z tej okazji otrzymuje pamiątkowe upominki płytowe (w tym album uczestniczki Dnia Kobiet w Londynie - Moniki Lidke z autografem!). Poprosiłem też Bartka, aby bliżej nam się przedstawił:
 
 
Moim mottem jest powiedzenie: "Żyje się tylko raz, więc wykorzystaj swoje życia na całego". Stąd brak mojego ukierunkowania na konkretny rodzaj muzyki. W domowym zaciszu potrafię załączyć IX Symfonię Beethovena, by zaraz po tym włączyć Korn czy AC/DC. Muzyka gości w moim życiu na co dzień, czy to w czasie pracy czy odpoczynku w rodzinnym gronie. Odmienne jest u mnie tylko to, że mocniejsze brzmienia są w moich gustach, jak muszę się wyciszyć. 5 czerwca 2014 wybrałem się na największy koncert, na jakim miałem okazje być. Na stadionie miejskim we Wrocławiu zagrał Linkin Park. 25 lipca 2015 wybieram się do Warszawy na AC/DC. Jestem twórca i ojcem chrzestnym Leszczyńskiego Forum Militarnego zrzeszającego miłośników militariów oraz rekonstrukcji różnorodnych jednostek z wielu krańców świata.

oto moja 10 hitów wszech czasów to:
1. Czesław Niemen - DZIWNY JEST TEN ŚWIAT
2. Perfect - AUTOBIOGRAFIA
3. Dżem - WHISKY
4. TSA - PROCEDER
5. Dżem - WEHIKUŁ CZASU
6. Budka Suflera - JOLKA, JOLKA PAMIĘTASZ
7. Lombard - PRZEŻYJ TO SAM
8. Lady Pank - MNIEJ NIŻ ZERO
9. Rezerwat - ZAOPIEKUJ SIĘ MNĄ
10. Breakout - KIEDY BYŁEM MAŁYM CHŁOPCEM

sobota, 20 grudnia 2014

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 16 - Kawiarnia Zacisze

Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj 
Część 15 tutaj


W lipcu 1964 roku do użytku mieszkańcom naszego grodu oddano najwspanialsze płuca miasta w postaci Parku XX-lecia (dziś Solidarności) z cudowną fontanną i muszlą koncertową. Park powstał na zgliszczach Ogrodu Hrabskiego (było tu stare boisko piłkarskie KS Lechia, płyta boiska znajdowała się na miejscu dzisiejszej fontanny, muszli koncertowej i małych, siedzących trybun, tor przeszkód zwany małpim gajem, strzelnica sportowa, duża scena na której odbywały się koncerty i inne artystyczne imprezy, ludowe festyny, majówki) jego pasa zieleni liściastego starodrzewia, wzdłuż prawego brzegu rzeki Wolbórki.

Przy rewitalizacji Hrab (tak popularnie mówiono o Ogrodzie założycieli miasta) w czynie społecznym, przez blisko cztery lata modernizacji zieleńca brali udział wszyscy pracujący tomaszowianie i szkolna młodzież. Powstałe dzieło przyrody od blisko 50 lat służy nam wszystkim, nie tylko mieszkańcom, również odwiedzającym nasze miasto turystom, podróżnym do wypoczynku, relaksu, spotkań par zakochanych, szkolnych wagarów, doznań duchowych, muzycznych i innych rodzajów rozrywki dla dzieci, młodzieży, dorosłych. Teren parku to kilkadziesiąt starych, blisko dwustuletnich drzew liściastych, wśród których rosną przeróżne odmiany krzewów, traw i roślin oraz staw (niegdyś mocno zarybiony z pływającymi po nim łabędziami, mających na środku akwenu swój domek). Codziennie o świcie gdy budzi się dzień, ptasia orkiestra wprowadza odwiedzających park w dobry nastrój, przypominając nam wszystkim, ludziom, że na świecie oprócz nas są jeszcze inni korzystający z dobrodziejstw tej ziemi. Dzikie alejki z ustawionymi ławkami, stojącymi w głębokim cieniu koron starodrzewia, nadają temu miejscu szczególnej, baśniowej tajemniczości, powodującej mrowienie ciała, dreszcze, służące najbardziej zakochanym. 

Budynek piętrowy MOK. Parter, dzisiaj kawiarnia Muzyczna 
dawniej (lata 60-te), kultowakawiarnia Zacisze
Na południowej skarpie Parku, tuż przy głównym wejściu, po lewo, stanął parterowy pawilon (dziś rozbudowany Miejski Ośrodek Kultury) z ogromnym tarasem z widokiem na park, fontannę, muszlę koncertową czy rzekę Wolbórkę, a w nim mieściła się młodzieżowa kawiarnia Zacisze. Dzisiejsza kubatura, powierzchnia kawiarni Muzyczna, to stare Zacisze. W lokalu było kilkanaście stolików z krzesełkami i bufetem wypełnionym napojami (również piwo), słodyczami, gdzie można było także przekąsić coś na gorąco. Na dwu poziomowym tarasie ustawionych było kilkanaście stolików z parasolami w liczbie zbliżonej do istniejących we wnętrzu kawiarni. Obecny, piętrowy budynek MOK nie istniał, wybudowany został i połączony z kawiarnią, w latach późniejszych. Zacisze stało się kolejnym, kultowym miejscem spotkań, punktem zbornym - po Lilipucie w Parku Rodego (późniejsza Klubowa), pod kasztanem vis a vis dzisiejszego Domu Towarowego Tomasz, gwieździe wdzięczności przy Placu Kościuszki, kawiarni Literacka - tomaszowskiej młodzieży. Późną jesienią, zimą czy wczesną wiosną, ze względu na słoty, roztopy i niskie temperatury, zborne miejsca dla naszej młodzieży przejmowały poczekalnie kin, Mazowsza i Włókniarza.

Awangardowa grupa w drodze do Zacisza. Od lewej; Romek Jędrychowski, 
Antek Malewski, Grześ Gajak, Andrzej Kuźmierczyk, Marcin Wilczak, 
Czarek Francke, Reniek Szczepanik
Dziś mogę powiedzieć, że otwarcie parku XX-lecia a na jego terenie powstanie kawiarni Zacisze, spowodowało, że wydłużył się w mieście o 200/250 metrów deptak dla pieszych (kiedyś martwy do spacerów) w kierunku wschodnim. Nie tylko matki z dziećmi, spacerowicze, zakochani, emeryci, wagarujący uczniowie, przypadkowi przechodnie ale przede wszystkim nasza awangardowa młodzież (lato, zima), miała wydeptany w tym kierunku swój szlak prowadzący bezpośrednio do kawiarni Zacisze. W lokalu znajdował się niezły sprzęt (jak na tamte czasy - doskonały) nagłośniający z przeznaczeniem do odtwarzania muzyki, również na zewnątrz, na taras. Było to głównym magnesem przyciągającym młodzież w to cudowne miejsce. Latem, w wakacyjne ciepłe, bezdeszczowe dni, przybywali do lokalu ci, którzy w tym czasie z różnych powodów nie uczestniczyli w opalankach, kąpielach na nadpilicznych plażach czy nad starzyckim stawem w mojej dzielnicy. Taras kawiarni Zacisze służył nie tylko na randki dla zakochanych czy towarzyskich spotkań, ale również przychodzili tu lokalni rockmani przynosząc z sobą najnowsze, muzyczne zdobycze. Można było tu zawierać płytowe transakcje (kupno, sprzedaż) gdzie na miejscu, by nie kupić kota w worku, wysłuchać nagrań z krążka przed jej realizacją. Sam zakupiłem na tarasie Zacisza singla Johnny Tillitsona, z utworem będącym wówczas na szczycie list światowych przebojów, Poetry In Motion. Taras Zacisza dla znajdujących się osób, nie zawsze przypadkowych, był muzycznym eldoradem. Niejednokrotnie przy dźwiękach rock’n’rolla, niejedna para wyżywała się w tańcu, kołatając (a było tu sporo miejsca) między stolikami.


Pamiętam piękne, słoneczne przedpołudnie, gdy Marek Głowacki (wrócił od ciotki mieszkającej w Wiedniu) przyniósł longpley, Hello Johnny, Johnny Hallydaya zakupiony w Austrii. Słuchaliśmy tej płyty aż do zmroku, do jej zdarcia (była to pierwsza, najbardziej rock’n’rollowo ekspresyjna płyta długogrająca, francuskiego piosenkarza) przyciągając na taras, co jakiś czas, wiele osób, przypadkowo znajdujących się na spacerze czy skrótem przechodzących do ulicy Nowowiejskiej (przy moście) przez teren parku. Topograficzne usytuowanie kawiarni Zacisze w mieście, daleko od szosy, było idealne dla spokojnego spędzenia czasu tomaszowskiej młodzieży, nie kolidujące z nikim i nikomu.


Tego typu płytowe transakcje, odtwarzanie muzyki młodzieżowej, rozchodziło się po mieście echem, przyciągając do lokalu wielu posiadaczy płyt, fanów i miłośników tego stylu. Były to czasy, kiedy każdy właściciel płyty chciał swoje domowe, muzyczne archiwum uzewnętrznić szerszym masom słuchaczy, tym samym być w mieście znanym i bardziej popularnym, być na ustach innych posiadaczy rock’n’rollowych krążków. Odbywały się tu również wymiany płyt co z braku pieniędzy w kieszeniach (czarnorynkowo duże ceny) tomaszowskiej młodzieży było czymś pozytywnym. Prowadziliśmy również pamięciowy katalog płyt, kto jaką płytę, jakiego wykonawcy posiada, po to tylko by, w razie potrzeby organizujący prywatkę, mogli pożyczając od właściciela dany egzemplarz, wzbogacić domowe, taneczne spotkanie. Do Zacisza fanów, miłośników dobrej muzyki przyciągały nie tylko sprawy marketingowe ale zwyczajne spędzenie czasu przy dobrej, będącej na czasie, muzyce.


Wojtek Szymon również przynosił swoje płytowe zasoby, pamiętam tomaszowską, muzyczną prapremierę LP Presleya Elvis Golden Records vol.3, odtworzoną na kawiarnianym adapterze. Na spotkanie przybyły tłumy fanów, słuchaczy (wcześniej zapowiedzieliśmy jej przesłuchanie), gdy rozległy się dźwięki utworów znajdujących się na tej płycie, Good Luck Charm, Little Sister, Are You Lonsome Tonight, His Latest Flame czy I Feel So Bad, na tarasie Zacisza stało się zupełnie koncertowo, to znaczy, co niektórzy tańczyli, inni w miejscu swingowali a jeszcze inni bili brawa i wznosili okrzyki typowe dla rock’n’rollowych występów. Była wielokrotne bisowanie płyty, które trwało do późnych godzin wieczornych. Również bardzo ważny longplay z płytowego archiwum Wojtka Szymona w twórczości Elvisa, Blue Hawaii, znajdował często swoje miejsce na gramofonowym talerzu kawiarni Zacisze. Często utwory z tej płyty emitowane były w radiowym Koncercie życzeń czy w Radio Luxembourg, a znajdowały się na niej wielkie hity tamtych lat jak tytułowy Blue Hawaii, Rock-a-hula Baby, Can’t Halp Falling In Love czy Beach Boys Blues.

Muszla Koncertowa w Parku „Solidarność” (dawna nazwa XX-lecia)
Była pierwsza dekada września, rozpoczął się już rok szkolny, na zewnątrz panowała iście wakacyjna (bardzo ciepło) pogoda. Z istniejącego vis a vis I LO wejścia do parku, młodzież tej szkoły, w trakcie trwania dużej przerwy czy tuż po zakończonych lekcjach tłumnie przychodziła do Zacisza. Dla tych, którzy wakacje spędzali poza Tomaszowem, kawiarnia (oddana do użytku mieszkańcom miasta, jak cały park, w lipcu 1964 roku) była czymś nowym, egzotycznym. Dlatego do późnej jesieni lokal w Parku XX-lecia okupowany był przez młodzież nie tylko z I LO i II LO ale również z innych, tomaszowskich szkół gdzie wszyscy uczestnicy przychodzili raczyć się odtwarzanym z płyt, rock’n’rollem.


Andrzej Tokarski, który wakacje spędził u brata w Gdańsku, przywiózł z sobą z jego płytoteki, czwórkę zespołu The Everly Brothers z przecudnym utworem Ebony Eyes oraz dublet (dwa nagrania) Johnny Raya z hitem Just To Walking In The Rain. Te dwa utwory spowodowały, że za każdym przyjściem do Zacisza, musiał mieć przy sobie te płyty. Przychodząca tu młodzież, w innym przypadku nie dałaby mu spokoju. Wymienione utwory stały się jesienią tego roku największymi przebojami w mieście. Nie było prywatki (we wszystkich domach w których odbywały się tańce odtwarzano muzykę z magnetofonu), na których nie znalazłyby się te dwa przepiękne, migdałowe hity. Zacisze w drugiej połowie lat 60-tych odgrywało bardzo ważną funkcję w rozpowszechnianiu i utrwalaniu rock’n’rolla w naszym mieście.



20-go grudnia w Pszczynie zagra TSA


poniedziałek, 15 grudnia 2014

Fletch’s Brew - 39 & 47 (UK 2014) - Fuzja jest poza wszelką definicją (JazzPRESS grudzień 2014)


fot. Monika S. Jakubowska
54-letni Mark Fletcher od lat jest jednym z najbardziej wszechstronnych i rozchwytywanych brytyjskich perkusistów. W związku z nieustannymi propozycjami koncertowania, jakie otrzymywał od wczesnej młodości, nie znalazł - jak twierdzi - czasu na uczęszczanie do szkól muzycznych. "Dzięki koncertom zarabiałem wtedy więcej niż wynosiła miesięczna pensja nauczyciela" - szczerze niedawno wyznał. Mark Fletcher od dziesięcioleci z powodzeniem odnajduje się w jazzie, funku, soulu, fusion i muzyce rockowej. Dzięki wieloletniej współpracy, najbardziej kojarzony jest z takimi artystami jak Liane Carroll, Ian Shaw, The Ronnie Scott Legacy Band, BBC Big Band, Ronnie Scott's Big Band, John Etheridge i Soft Machine. Nie sposób pominąć również jego kolaboracji z tej rangi muzykami jak Dizzy Gillespie, Michel Legrand, David Gilmour, Harry "Sweets" Edison, Tim Garland, Flora Purim, Johnny Griffin, Norma Winstone, Georgie Fame, James Moody czy Cedar Walton.

fot. Monika S. Jakubowska



fot. Monika S. Jakubowska
Począwszy od końca lat 80' aż po dzień dzisiejszy Mark Fletcher należy do stałego składu muzyków grających w prestiżowym londyńskim Ronnie Scott’s - klubie jazzowym działającym nieprzerwanie od 1959 roku. Jego znajomość z Ronnie Scottem rozpoczęła się od bardzo niecodziennej sytuacji. Na wizytówce Fletchera, którą przed laty podał Ronniemu widniał napis: Mark Fletcher, poniżej – perkusista, a jeszcze niżej – daj nam zagrać u siebie sukinsynu! (Give us a gig ya bastard!). Ronnie przeczytał, a po krótkiej chwili wybuchł śmiechem. Kilka dni później zadzwonił. I tak rozpoczęła się trwająca do dziś kariera znakomitego perkusisty, a od końca lat 80' oficjalnego „house drummera” w jednym z najbardziej kultowych klubów na świecie.

Poza tym, że Mark Fletcher jest znakomitym instrumentalistą, znany jest również (podobnie jak i Ronnie Scott) z ogromnego poczucia humoru. Anegdotami potrafi sypać jak z rękawa, strzelając przy tym rozpoznawalnymi w środowisku salwami śmiechu. 

fot. Monika S. Jakubowska
Nienawidząc fałszywej skromności, uwielbia opowiadać o swoich licznych zaletach, co dla postronnego słuchacza może uchodzić za przypadłość niezbyt skromną, ale w jego przypadku jakże uczciwą. Aby za pomocą słowa pisanego choć w niewielkim stopniu oddać niezwykłą osobowość Mr. Fletchera, przytoczę dwie z jego licznych wypowiedzi. Pierwsza dotyczy muzyki: "Perkusista musi być najmocniejszym ogniwem w zespole. Zawsze tak było i nie sądzę, by coś zmieniło się w tej kwestii. Każdy inny instrument może kuleć ale nie gary!", druga dotyka jego poglądów osobistych: "Nigdy nie byłem bezrobotny, nigdy nie brałem zasiłków. Jestem zdeklarowanym anarchistą i przeciwnikiem systemu. Prowadzę cygański tryb życia i nigdzie nie zagrzałem miejsca na dłużej". Oba cytaty zaczerpnąłem z opublikowanego w kwietniu 2013 na łamach JazzPRESS-u wywiadu, jakiego Mark Fletcher udzielił mojej redakcyjnej koleżance Monice S. Jakubowskiej.

fot. Monika S. Jakubowska
W lipcu 2012 Mark Fletcher powołał do życia Fletch’s Brew i wraz ze swoimi muzykami każdą autorską kompozycją i licznymi improwizacjami udowadnia niesłabnącą od lat popularność nurtu fusion. Elementem, który szczególnie wyróżnia tę grupę spośród podobnych stylistycznie brytyjskich bandów jest przywiązanie jej muzyków do niczym nie skrępowanej spontaniczności niezależnie od tego, czy wykonują kompozycje autorskie, czy też opracowują nowe aranżacje należących do światowego kanonu standardów

fot. Monika S. Jakubowska
fot. Monika S. Jakubowska
Styl zespołu oscyluje pomiędzy fusion, funkiem, bebopem i rockiem, a album 39 & 47 jest odzwierciedlaniem muzycznych fascynacji wszystkich grających w nim instrumentalistów. Swoje artystyczne credo Mark Fletcher najpełniej ujął słowami: "Nie zgadzam się na zamykanie fuzji w sztywne ramy definicji z prostej przyczyny, że fuzja jest poza wszelką formą definicji! 


Steve Pearce - bas (fot. Monika S. Jakubowska)
Lubię tak wiele rodzajów muzyki, że ze wszystkiego coś uszczknę ale nigdy na siłę. Żaden z moich pomysłów nie powstaje pod wpływem przymusu, a naturalnych procesów pochodzących z nas samych. Każdy z członków zespołu ma swoje mocne strony, których istnienia pozostali są świadomi. Jednak znalezienie odpowiednich ludzi zajęło mi wieki!" Jakich to ludzi całe wieki szukał Mark Fletcher?

Carl Orr - gitara (fot. Monika S. Jakubowska)
Steve Pearce to jeden z najbardziej cenionych sesyjnych basistów na świecie, a wśród artystów, którzy korzystali z jego umiejętności znajdują się takie nazwiska jak: Van Morrison, Stevie Wonder, Herbie Hancock, Wayne Shorter, Madonna, Elton John, Sting, George Michael, Bryan Ferry, Tom Jones, Al Jarreau, Mark Knopfler, Annie Lennox, Diana Ross, Bob Geldof, Chrissie Hynde oraz... Placido Domingo.

Jim Watson - piano (fot. Monika S. Jakubowska)
Gitarzysta Carl Orr współpracował z takimi artystami jak: Jackie Orszacky, Dale Barlow, Marcia Hines, Steve Hunter, James Greening, Billy Cobham, Randy Brecker, Ernie Watts, Gary Husband i George Duke. Obecnie pracuje nad własną muzyką, a w wolnych chwilach uwielbia kształcić studentów.

Freddie Gavita jest trębaczem, kompozytorem, aranżerem i pedagogiem. Regularnie grywa z the John Dankworth Orch., The Ronnie Scott's Big Band i The Ronnie Scott's All-Stars.

Freddie Gavita (fot. Monika S. Jakubowska)
Występował też z Tthe John Dankworth Orch., The Laurence Cottle Big Band, The London Jazz Orch. oraz The Andy Panayi Big Band oraz Tom Cawley Quartet.

Jim Watson to czarodziej klawiatury i mistrz fortepianowych improwizacji. Jest powszechnie szanowanym muzykiem sesyjnym. Współpracował z takimi artystami jak: Charlie Watts, Chris Difford, Katie Melua, Bobby Watson, Clark Tracey, Alan Barnes, Marti Pellow, Peter King, Jean Toussaint i New Heavies.

Adam Garrie - manager
Saksofonista Julian Siegel w 2007 roku otrzymał nagrodę BBC Jazz dla najlepszego instrumentalisty. Jest laureatem The London Festival Fringe Jazz Award. Wraz ze swoim kwartetem towarzyszył wielu wyróżniającym się artystom sceny brytyjskiej jak choćby pianista Liam Noble, basista Oli Hayhurst czy perkusista Gene Calderazzo.

Dwukrotny gość prowadzonej przeze mnie audycji radiowej amerykański pasjonat muzyki klasycznej, jazzu i rocka progresywnego - manager Fletch’s Brew Adam Garrie wyraził opinię, że krążek 39 & 47 jest czymś więcej niż tylko kawałkiem muzyki. W zamyśle jego twórców jest to koncept album, który opowiada niezbyt często opisywaną historię narodzin brytyjskiego jazzu i roli, jaką odegrali w niej dwaj znakomici saksofoniści - nieżyjący już Ronnie Scott oraz 74-letni aktualnie Peter King, dzięki którym udało się stworzyć w Londynie jedną z najbardziej oryginalnych jazzowych scen na świecie. 


Z Mickiem Boxem (Uriah Heep) i Adamem Garrie na Camden
Na kanwie tej niezwykle pasjonującej historii płyta przekazuje również treści bardziej uniwersalne. Jest opowieścią o wewnętrznej walce artysty z pokusą osiągnięcia materialnego zysku za cenę daleko idących kompromisów oraz o konieczności przebudzenia się współczesnych społeczeństw, które latami karmione codzienną dawką muzycznej tandety, coraz bardziej marginalizują twórcze umysły wybitnych jednostek. Historia ta jest opowiedziana głosem samego Petera Kinga, który pomiędzy utworami czyta fragmenty wiersza Adama Garrie zatytułowanego identycznie jak sam krążek.


Na album 39 & 47 składają się kompozycje autorskie Carla Orra ("Midnight Brew") i Freddiego Gavity ("Yearning"), zespołowe improwizacje ("Kenya Dig It!", "Pete's Hip Op", "Vhuckin'em In", "Charolais") oraz trzy od nowa zaaranżowane standardy ("Beauty And The Beast" Wayne Shortera, "Fat Albert Rotunda" Herbie Hanckocka oraz "Take Me Home " TomaWaitsa.

Otwierająca płytę kompozycja Carla Orra "Midnight Brew" to prawdziwa kwintesencja fusion. Niczym apetyczna przystawka zapowiada smaki, jakimi będziemy się delektować podczas pięciu kwadransów tej muzycznej uczty.  

fot. Monika S. Jakubowska
To niezwykle soczysty, jazzrockowy kawałek, a jego tytuł precyzyjnie oddaje klimat oświetlonych neonami, pełnych artystów magicznych uliczek Soho, gdzie mieści się Ronnie Scott's. Pochodząca z krążka Native Dancer Wayne Shortera funk-rockowa kompozycja "Beauty and the Beast" w wykonaniu grupy Marka Fletchera tylko dzięki początkowym taktom jest bez trudu rozpoznawalna. Pojawiająca się w trzeciej minucie solówka Freddiego Cavity i chwilę później Jima Watsona nie pozostawiają już najmniejszych złudzeń, że stanowiący dla Shortera inspirację brazylijski jazz, nasączony przez muzyków Fletch’s Brew solidną szczyptą psychodelii, może odurzyć niejednego słuchacza, uwalniając w nim głęboko skrywane pokłady fantazji.

fot. Monika S. Jakubowska
Trębacz Freddie Gavita wraz z doskonalą sekcją Fletcher/Pearce w działającej na wyobraźnię kompozycji "Yearning" niczym wytrawni impresjoniści za pomocą gamy różnobarwnych dźwięków precyzyjnie malują czasoprzestrzeń, którą pod koniec poprzedzającej to nagranie improwizacji "Kenya Dig It!" słowami wiersza Adama Garrie wspomina jej naoczny świadek 74-letni Peter King, człowiek który w 1959 roku wraz z Ronnie Scottem wszedł po raz pierwszy do przesiąkniętej zapachem herbaty i gwarem taksówkarzy piwnicy pod 39 Gerrard Street - miejsca, które niczym pogmatwane losy niejednego artysty łączyło w sobie na pozór wykluczające się stany i emocje - piękno i brud, zachwyt i niepokój, krzykliwość i tajemniczość. 

fot. Monika S. Jakubowska
fot. Monika S. Jakubowska
Kompletnie zasłuchany i poddany niemal fotograficznej wizji, ostrym piskiem samplera otwierającego improwizację "Pete's Hip Op" poczułem się gwałtownie zaproszony do degustacji kolejnego - tym razem zdecydowanie bardziej pikantnego - dania. Przez nieoczekiwane nagromadzenie elektronicznych efektów nieodparcie kojarzących mi się z generowanymi przez współczesnych DJ-ów bitami, tym razem karta menu z napisem 39 & 47 wzbudziła u mnie - może niepotrzebnie - skojarzenie bezlitośnie upływającego czasu, a liczby 39 i 47 chyba zbyt mocno w rym momencie wziąłem do siebie, zdając sobie nagle sprawę że kilka miesięcy temu zdmuchnąłem znacznie większą ilość urodzinowych świeczek... Zamykająca album niezwykła kompozycja Toma Waitsa "Take Me Home" pochodząca z jego filmowego albumu One from the Heart, w wydaniu Fletch’s Brew podobnie jak znakomity oryginał jest także utworem wokalnym, a wykonująca go od lat współpracująca z Markiem Fletcherem Liane Carroll, poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie. Zrobić Waitsa na nowo przy użyciu zupełnie innych środków wyrazu, a jednocześnie równie przekonywająco oddać przeszywający stan wyjącej samotności to dla każdego wokalisty spore wyzwanie. Pełna prostoty i goryczy prośba o wybaczenie wyśpiewana przez Liane Carroll przy akompaniamencie trąbki Freddiego Gavity przeszywa do szpiku kości i na długo po wybrzmieniu ostatnich reggae'owych taktów zapada w pamięć.
  
Ronnie Scott
39 Gerrard Street
Wielkie marzenie Ronniego Scotta i Petera Kinga spełniło się w piątek 30-go października 1959. Tego dnia piwnicznych pomieszczeniach 39 Gerrard Street londyńskiej Soho po latach usilnych starań udało im się w końcu otworzyć pierwszy w Londynie upragniony klub jazzowy oparty na wzorcach zaczerpniętych z najbardziej renomowanych klubów USA. Ich marzenie zaczęło nabierać kształtu około dwunastu lat wcześniej, kiedy to obiecujący saksofonista tenorowy przeznaczył wszystkie oszczędności swojego życia na szaloną wyprawę do Nowego Jorku, by osobiście móc się przekonać czym jest prawdziwa scena jazzowa i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. 

Peter King
Dla młodego jazzmana z Londynu wyzwanie, jakie postawił sobie w niełatwej rzeczywistości powojennej, było już choćby tylko z logistycznego punktu widzenia przygodą dość ryzykowną. Z powodu ówczesnych restrykcji niezwykle wpływowej organizacji skupiającej brytyjskich muzyków, w latach 40' i 50' ubiegłego stulecia nie było szans na sprowadzenie do Londynu najlepszych amerykańskich muzyków jazzowych, w związku z czym możliwość przeżycia koncertów takich gwiazd jak Dizzy Gillespie czy Charlie Parker stanowiła dla szalonego marzyciela bezcenne doświadczenie. Szczególnie niezapomniany był dla Ronniego Scotta wieczór, kiedy to po raz pierwszy ujrzał Charlie Parker Quintet z bardzo młodym Milesem Davisem. Ronnie nigdy wcześniej nie słyszał jazzu wykonywanego w oryginalnej klubowej atmosferze, która dla przeciętnego Amerykanina była codziennością.  

Haley "Zoot" Sims - pierwszy amerykański muzyk w Ronnie Scot's
Rahsaan Roland Kirk
Scott podczas swojej dwutygodniowej nowojorskiej eskapady odwiedził większość klubów. Po powrocie do Londynu jego umysł pełen niezapomnianych wrażeń i nowo zdobytej wiedzy był już w pełni gotowy do realizacji szalonego przedsięwzięcia. Pod 39 Gerrard Street Ronnie Scott zapukał po raz pierwszy 28-go stycznia 1959 w swoje 32 urodziny. Jego serdeczny przyjaciel i znakomity saksofonista Peter King - ten sam, który zaszczycił swoim głosem album 39 & 47, także zaczął rozglądać się za odpowiednim lokalem. 39 Gerrard Street było wówczas miejscem wypoczynku kierowców taksówek i pełniło rolę herbaciarni, w której spotykali się miejscowi muzycy z Soho. Kredyty i załatwianie pozwoleń dla amerykańskich muzyków, to tylko początek trudnej drogi. Wysiłek dwóch pionierów brytyjskiego jazzu nie poszedł na szczęście na marne. 

John Arnold Griffin III
Pierwszym amerykańskim muzykiem, jaki zagrał w nowo otwartym klubie był znakomity saksofonista John Haley "Zoot" Sims, który grywał m.in. z Benny Goodmanem, Woodym Hermanem, Stanem Kentonem, Artiem Shawem i Buddym Richem. Po nim zaczęli pojawić się wszyscy ci, których Scott i King podziwiali najbardziej: John Arnold Griffin III, Lee Konitz, Rahsaan Roland Kirk, Al Cohn, Stan Getz, Theodore Walter "Sonny" Rollin, Edward "Sonny" Stitt, Benny Golson, Benjamin Francis Webster, William John "Bill" Evans, John Leslie „Wes” Montgomery, Frederick Dewayne Hubbard, Arthur Stewart Farmer i Donaldson Toussaint L'Ouverture Byrd II. W Ronnie Scott’s wystąpiło także wielu muzyków brytyjskich jak choćby Edward Brian "Tubby" Hayes i Richard Edwin "Dick" Morrissey. W połowie lat 60' w roli "house guitarist" w Ronnie Scott’s występował znakomity jamajski wirtuoz Ernest Ranglin. W 1965 roku klub przeniósł się do większego pomieszczenia na 47 Frith Street, gdzie trwa szczęśliwie po dziś dzień. 

To właśnie tam 18-go stycznia tego roku miałem szczęście uczestniczyć w niezwykłym koncercie. Tego wieczoru grupie znakomitych instrumentalistów z Fletch’s Brew towarzyszył na pianie młody Tomasz Bura - jedyny polski muzyk, który regularnie występuje w tym prestiżowym miejscu. Na koniec tego bardzo skróconego rysu historycznego londyńskiej świątyni jazzu nie mógłbym nie wspomnieć, że to właśnie w Ronnie Scott's wspólnie z Erikiem Burdonem i grupą War swój ostatni koncert w życiu zagrał Jimi Hendrix.
Tomasz Bura (fot. Monika S. Jakubowska)
Ronnie Scott zmarł 23 grudnia 1996 pozostawiając po sobie pomnik, który jest spełnieniem jego młodzieńczych marzeń i dowodem na to, że tylko szaleni marzyciele zdolni są zmieniać oblicze świata i że dzięki ich odwadze, wyobraźni i determinacji prawdziwa sztuka zdolna jest oprzeć się choremu trendowi mierzenia jej wartości ilością sprzedanych płyt oraz liczbą zer na kontach tych, którzy chcą ją traktować jak pospolity towar z supermarketu. Ilu żyje wokół nas szalonych marzycieli? Ilu utalentowanych artystów mijamy idąc ulicą? Ilu z nich usłyszą tysiące lub choćby setki słuchaczy? Album 39 & 47 jest - jak to określił Adam Garrie - nie tylko uniwersalną opowieścią o wewnętrznej walce artysty z pokusą osiągnięcia materialnego zysku wskutek daleko idących kompromisów. W mojej opinii jest on także zwierciadłem, w które powinniśmy spojrzeć sami i zadać sobie proste pytanie: "bardziej jestem, czy bardziej mam?


Adam Garrie - "39 & 47"

Profound profanity
Cascading on a sea of irrelevance
The crowds don’t glimpse
They look down, as though hopelessly counting or naming the stains.

It started on an ocean-liner
Then graduated to a basement,
Chinese lanterns and tea for cabbies,
Licencing laws and noise abatement.

The two tenors couldn’t possibly afford three
‘Sorry your mates can’t get in for free’,
They had to sell sarnies to avoid the heat
At number 39 things were at times discrete.

I’m not going to name names,
If you have a clue as to what I’m talking about, you already know who they are.
Guns were drawn and pianos were refused
Still it rarely made the news.

Stars from overseas and across the street
Converged where beauty and filth did meet.
Somehow ambition outgrew the tiny doors
And so they moved on from 39.

The side dishes were often billed as the main attraction
Unmarked bags backstage, needles and pins, inedible food.
But that was never anything but dusty mirrors and hazy smoke
Music was all that mattered—it could drive one mad.

Music was the bride, bridegroom, the debt and debt collector
It was the cracked glass ceiling, it was a stone without aim,
She’s still there, music—though her parents are mostly dead
Most went the hard way, volunteers in a war of attrition.

Some try to remember though others try to forget
Others yet simply pretend it didn’t matter, no one would care…
But many do care, although they usually don’t say it,
I suppose music filled the empty silence after all.

Broken dreams are not broken hearts
Broken hearts are for fools, broken dreams are for those who are truly broken
It might look the same
But trust me, it smells different.

Shattered pride cannot be mopped up from dirty of floors
It languishes like a slowly dying beast
It blinds a man to opportunities passing
And soon they are all passed.

Maybe it was a privilege to have been there
To have seen it—to have been a part of it
But memories are always sad.
It’s easier to forget you had a gig than to forget a bad gig.

There’s a story to tell somewhere
But it’s never been written down,
Only said in fits and spurts
Like a wound that isn’t there but still always hurts…

Some get a golden handshake
The people here get a golden sell-by date
No one remembers when you’ve gone off
You just notice that indifference melds into scorn.

There are faces which still conjure fame to strangers
Tears to friends
Record sales to a few
Blank stares for the rest.

But this stuff, these places
It was never for the rest
It never took a rest either
Not until the final rest.

But after the rest comes the downbeat
Doesn’t it?
No one’s listening any more, sometimes it feels like they never did
During worse times it feels as though they never should have done.

Maybe in time the story will be clearer
Something more coherent than the truth.
The truth hurts too much
But it means as much
That’s why it feels necessary.

Did I mention it’s still there at No. 47?
Still there in some form or another,
Stupid faces reflected on clean tables…
What went right?

What went wrong?
Why is everything so falsely beautiful?
Where is the humanity behind the mask?
The wrinkles beyond the grave.

Should we say RIP No. 47?
Or just say RIP to those who once passed through and now passed out,
Some of the few are still there
I hope they know it.

Whilst they are still around
There will always been signs of life and beauty at No. 47,
That’s why I’m still there.
Part of it might be why I’m still here.

But only during opening hours of course.
We all have lives to lead….
So we tell the people who have never been to No. 47 or any place remotely like it.