wtorek, 4 grudnia 2012

Andrzej Donarski - jedyny prawdziwy Mr. Zoob


MR. Zoob AD 1983
- Czy znany w środowisku studenckim młody wokalista Zespołu Parkinsona Andrzej Donarski rozpoczynając w roku 1983 przygodę z grupą Mr. Zoob mógł przeczuwać, że wkrótce zaśpiewa piosenkę, która po 30-tu latach będzie należała do najbardziej zapamiętanych hitów tamtej dekady? 

A.D. Nie mógł. Zajmowałem się innym rodzajem muzyki. Od 1978 roku uczestniczyłem w intensywnym rozwoju piosenki studenckiej zwanej potocznie poezją śpiewaną. Gardło zacząłem śmielej otwierać po poznaniu w 79 roku Andrzeja Pryszczewskiego, nikomu nieznanego bliżej barda z gitarą. Facet z Czarnkowa z niesamowitą zdolnością gry na gitarze i niesamowitym wokalem. Tworzyliśmy jakiś czas zespół „E tam”, potem „MASKI”. Mówiliśmy o sobie: ” Duo korzystające z gitar klasycznych”. Byliśmy weseli prywatnie, ale na scenie bardziej z powagą. Jednak coś mnie gnało w kierunku pastiszu, parodii, uśmiechu i tak powstał „Zespół Parkinsona”, który był w zasadzie rockową wersją poezji śpiewanej, ale z przymrużeniem oka. W „Mr Zoob”-ie miał śpiewać protegowany przeze mnie, wspominany Andrzej Pryszczewski, ale zabrakło mu niestety odwagi, a ja byłem na miejscu po próbie z „Parkinsonem” i dałem się namówić na test, który zadziałał na mnie jak bomba atomowa. Poczułem od razu, że tu jest moje miejsce.

- Jak wspominasz nieco zapomniany już dziś Zespół Parkinsona?

A.D. Wspominam z rozrzewnieniem. Próbowaliśmy urockowić poezję śpiewaną, kojarzoną głównie z gitarą klasyczną i wyrazem cierpienia na twarzy. Zaczęliśmy wprowadzać elementy muzyki reggae, bluesa i ballady rockowej. Na jednym z koncertów finałowych Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie pozwoliliśmy sobie na zaśpiewanie piosenki Wałów Jagielońskich „Wars wita” do muzyki Led Zeppelin „Whole Lotta Love”, co wywołało ogólny entuzjazm i zaskoczenie połączone z uśmiechem u samego Rudiego Schuberta. Zaczęliśmy wówczas współpracę z Grzegorzem Tomczakiem - śpiewającym poetą poznańskim, która trwała również potem z „Mr Zoob”-em.


- Mimo nieśmiałych prób w latach 60-tych, to właśnie Mr. Zoob był pierwszą polska kapelą grającą rytm ska. Obecnie ten gatunek w naszym kraju przeżywa rozkwit. Czujesz jakiś rodzaj satysfakcji, że wytyczaliście wtedy nowe kierunki w muzyce?

A.D. Jasne, że tak. Tym bardziej, że to piosenka o Waldku – właśnie Grzesia Tomczaka, do mojej muzyki ”zawiniła”, że kojarzono nas z muzyką ska. Chciałbym podkreślić, że nie wzorowałem się na żadnych słuchanych wówczas kapelach. Chciałem po prostu zrobić z tekstu Grzegorza numer taneczny z serii tańców chodzonych, ale bardzo szybko chodzonych. Eins-Zwei, Eins-Zwei! A tak poważnie, nie miałem pojęcia, że można to nazwać ska. Dla mnie osobiście w tamtym czasie ska kojarzyłem bardziej z jazzowym Donaldem Fagenem i raczej podziałem trójkowym, jak w reggae, a przecież Waldek jest bardzo parzysty. Chyba bliżej mu do „Kałasznikowa”? Nam chodziło o efekt punkowy. Myślę, że raczej staraliśmy się robić coś „swojego” i dopiero potem usłyszeliśmy o zespole Madness i o ska i wciskano nam na siłę, że wzorujemy się na czymś. Raczej nie staraliśmy się grać tylko w jednym rodzaju. W „Zoob”-ie słychać było moje i przyjaciół fascynacje The Police, Rolling Stones, Deep Purple, Grechutą, Marleyem, Dylanem, Leonardem Cohenem jak również Sex Pistols.

"Karuzela" 1984
- Pamiętam moment, gdy pierwszy raz usłyszałem „Mój jest ten kawałek podłogi”. Charczący saksofon Grzegorza Rewersa i Twój niepowtarzalny, chrypliwy głos. Myślę, że właśnie to brzmieniowe połączenie było prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Jak wspominasz po latach tamte czasy?

A.D. Okazało się dobrym strzałem, ale nie było celowym działaniem. Jest coś w tym, o czym powiedziałeś, bo „Zoob” bez tego charczącego saksofonu i mojego zachrypionego głosu, nie byłby i nie jest tym „Zoob”-em. Najzabawniejsze jest to, że mój głos zachrypił się , właśnie w „Zoob”-ie. Słabość aparatury nagłaśniającej powodowała notoryczne zdzieranie gardła. Kiedyś, po przerwie kilkudniowej spotkaliśmy się na próbie i wszystkim nie pasowało, że mam taki czysty mocny głos - zupełnie nie z tej bajki, ale po trzeciej piosence wracało wszystko do normy. Potem nie było już czasu na „leczenie” i „odpoczynek” dla gardła, stąd permanentne chrypienie. Przypadek dla laryngologów z jednej strony a z drugiej niepowtarzalny, charyzmatyczny tembr głosu.

- Wspólnie z zespołami Lady Pank i Klaus Mitffoch zagraliście ogromny koncert we wrocławskiej hali Ludowej. Potem był udział w Kabaretonie Macieja Zembatego i występ w Jarocinie. Wydawało się, że prostą drogą zmierzacie na szczyty popularności i nagle… zespół rozpadł się. Dlaczego?

A.D. W 1984 roku grywaliśmy ok. 30-tu koncertów miesięcznie. Mimo, że zarabialiśmy ok. 2000 zł. na łeb za koncert to jednak kolacja w hotelu z flaszką kosztowała tyle samo. Nie było możliwości zaoszczędzenia na cokolwiek. Gitara, w miarę dobra, w tamtym czasie kosztowała pół miliona. Dobre struny do gitary 10 000. Każdy z nas borykał się z poważnymi problemami finansowymi. Będąc w Finlandii na koncertach zrozumiałem, że stoję przed ścianą problemów, stąd decyzja o pozostaniu „na zachodzie”. Początkowo myślałem o kilku miesiącach, jednak życie sprawiło ,że trafiłem do Niemiec i tam pozostałem. Do rozpadu ówczesnego składu przyczyniła się również choroba naszego basisty Kuby Grabskiego.

- W roku 1993 Mr. Zoob reaktywował się w nowym składzie, a 5 lat później sprawiliście sobie jubileuszowy benefis zapraszając zespoły Voo Voo i Raz Dwa Trzy. Jak wspominasz Wasze 15-lecie?
Nasz Sabio grał kiedyś z Mr. Zoob!!!  

A.D. Koncert wspominam dobrze, mimo mojej, pewnej niedyspozycji, spowodowanej zwykłym przemęczeniem. Jechałem 1000 km całą noc i po przyjeździe do Poznania nikt nie pomyślał o tym, żeby zapewnić mi kilka godzin snu przed koncertem. Do tego olbrzymi bałagan organizacyjny, ale koncert był ok. Wspaniałe wersje piosenek: „kawałek podłogi” w wykonaniu „Voo-Voo” i „Misie” w wykonaniu kapeli Zbyszka Wrombla „Incognito”. Poza tym pojawienie się na jednej scenie z brygadą Wojtka Waglewskiego, niepowtarzalnym Mateuszem Pospieszalskim i Adamem Nowakiem zawsze zapewnia wspomnienia na całe życie.

- W roku 2002 w składzie Mr. Zoob pojawili się: gitarzysta Przemek Śledź „Śledziuha” oraz saksofonista Paweł Postaremczak. Niedawno gościłem w studio radiowym perkusistę Bartka Sabio Janiaka, który z dumą wspomina współpracę właśnie z tym składem tuż przed swoim wyjazdem do UK. Pamiętasz jeszcze Bartka, który jest obecnie popularnym multiinstrumentalistą w Londynie?

A.D. Bartka, oczywiście pamiętam. Znakomity pałker i wielki muzyk. Ze Sławna chłopak jest. Warto wspomnieć o innym znakomitym muzyku ze Sławna, który pojawił się w „Zoob”-ie w 1993r., Łukaszu Poprawskim - saksofoniście. Wracając do Bartka, spędziliśmy sporo czasu razem na próbach, chcąc stworzyć „nowego Zooba”. Nie było jeszcze wtedy Pawła Postaremczaka, Był Marcin Zabrocki – saksofonista i klawiszowiec „Zoob”-a od 1996 do 2000, potem muzyk w wielu różnych projektach muzycznych. Ostatnio „Pogodno” i teraz z Kasią Nosowską. Paweł Postaremczak pojawił się po śmierci perkusisty Tomka Szeląga w 2005 roku.

- W roku 2009 razem z Przemkiem Śledziem odeszliście z zespołu, zakładając nową formację - Mister zU.B. Czy było to świadome nawiązanie do nazwy poprzedniej kapeli i jak zostało to odebrane przez muzyków, którzy w Koszalinie nadal tworzą Mr. Zoob?
  
"Donar" wyparował z Zooba w poszukiwaniu "ludzi z uśmiechem na twarzy"
A.D. Oczywiście czułem się „Zoob”-em z krwi i kości, który poświęcił kapeli ostatnie 16 lat życia. Chciałem nazwą „mister zub” nawiązać do tego, czemu poświęciłem się bez reszty i z czym byłem kojarzony. Niestety zachowanie pozostałego „Mr Zoob”-a było mocno nie-fair wobec naszego projektu. Muzyków nazywano „najemnikami”, rozsyłano mejle do różnych instytucji kulturalnych z informacjami o podszywaniu się nas pod „Mr Zoob”-a, wreszcie straszono organizatorów naszych koncertów odpowiedzialnością karną. Chyba niesłusznie, bo przecież w ostatnich latach „Mr Zoob”-a 80 % repertuaru to były piosenki mojego autorstwa lub współautorstwa. I z tymi piosenkami grałem koncerty z „MR Zoob”-em i „mister zub”-em.

- Nawiązując do rozstania z Mr. Zoob wspomniałeś w jednym z wywiadów o zatraceniu przyjaźni i powiedziałeś następujące zdanie: „Jeśli człowiek przestaje się bawić przy muzyce, przy tym co robi, to przestaje to mieć sens”. Czy łatwo jest dziś znaleźć - jak to określiłeś - „ludzi z uśmiechem na twarzy”, którzy jednocześnie są muzycznymi profesjonalistami?
  
Andrzej Donarski w interpretacji Kamili Kuik i własnej
A.D. Bardzo smutny czas w historii „Mr Zoob". Wpierw doprowadzenie Przemka Śledzia do opuszczenia zespołu, poprzez działania jednego z „kolegów”, potem „przygarnięcie” pierwszego gitarzysty, który nas zostawił w 1998 roku… i nagle czuję, że nie ma już na scenie „pewnego” luzu i pewnej radości. Zostały zabite przez dziwne intrygi, ruchy wykonywane za moimi plecami, szukanie wokalistki, wokalisty w moje miejsce, i zastrzeżenie nazwy w Urzędzie Patentowym. To wszystko doprowadziło do tego, że zacząłem się czuć na scenie jak Andrzej Demarczyk z zespołem: smutny i poważny a nie jak wesoły zespół słowno-muzyczny grający muzykę cyrkową, czyli happy rocka - jak o sobie mówiliśmy w 1983 i 84 roku. Do swobodnego, nieudawanego uśmiechu na scenie trzeba być superprofesjonalistą o pogodnym usposobieniu. Nie jest to wcale takie proste, ale nie niemożliwe. Podstawą są wzajemne relacje między muzykami i muzyczkami, bo przecież ostatnio w „mister zub”-ie na bębnach grają na zmianę dwie niewiasty.

- Co czuje muzyk, który dowiaduje się, że na polskiej liście przebojów w Anglii jego kawałek sprzed blisko trzydziestu lat miesiacami okupuje pierwsze miejsce? 

"Donar" według Kamili Kuik
A.D. Muzyk cieszy się, gdy słyszy takie „njusy”. Serce mi się raduje, że piosenka żyje tak długo, że jest cały czas aktualna w różnych sytuacjach życiowych. Obczyzna nie jest tu bez znaczenia. Cieszy to, że Słuchacze Waszej Listy ciągle znajdują w tej piosence wsparcie, gdy walczą z codziennością. Widziałem ciśnienie w muzykach „Mr Zoob” na pisanie nowych numerów i zaraz potem zawód, że ta czy inna piosenka nie robi kariery medialnej i powiem szczerze, że posiadanie jednego hiciora jest już darem losu. Niejedna kapela chciałaby mieć chociaż jedną piosenkę, graną na listach przebojów. Ja osobiście pisałem i piszę piosenki, żeby się nimi dzielić z ludźmi w czasie bezpośrednich spotkań. Jakoś tak daleko mi do brudnego szołbiznesu. Śpiewam na koncertach wiele piosenek, które nie istnieją medialnie a są znakomicie przyjmowane przez publiczność. Dlatego bardzo zachęcam Wszystkich do chodzenia na koncerty zespołów mało znanych, niemedialnych (niepromowanych na siłę), bo tam znajdą radość słuchania i prawdę nieprzykrytą cekinami Lady Gagi.

- Czy przy okazji Twojego prywatnego pobytu w UK, mógłbym zaaranżować jakieś spotkanie z Twoimi fanami, którzy wynieśli „… kawałek podłogi” pod sam sufit naszej Listy Przebojów?


A.D. Byłbym zachwycony śpiewać dla takiej publiki, która z pewnością nie żałowałaby gardeł na uniesienie refrenu aż po sufit. Zaręczam, że piosenkę „Zęby w dupie” lub „Srata ta ta”…. drze się równie dobrze. Jak również kilka innych numerów, które istnieją obok „Kawałka Podłogi”.

2 komentarze:

  1. No proszę, kto by pomyślał. Bo ja nie, choć nie wiem, czemu.
    Niewiele jest tekstów w polskiej piosence, które tak lubię jak ,,Kawałek podłogi" i resztę hiciorów Zooba :)

    OdpowiedzUsuń
  2. byłem na Famie w 1984 roku,do końca moich dni będę wspominał Ich cudowny koncert

    OdpowiedzUsuń