sobota, 3 marca 2018

Mamy marzenia i plany, które są o wiele dalsze niż Konkurs Piosenki Eurowizji - z muzykami duetu Happy Prince Jakubem Prachowskim i Tomaszem Stawarzem rozmawia Sławek Orwat

Happy Prince to dwóch przyjaciół – Jakub Prachowski i Tomasz Stawarz, którzy spotkali się po latach, by ponownie połączyć swoje siły i wykorzystać zdobyte doświadczenia muzyczne i producenckie. W ten sposób powstał projekt Happy Prince. Współpraca ta zaowocowała materiałem na pierwszy wspólny album, który niebawem się ukaże.

Wokalistą zespołu jest Kuba Prachowski – kompozytor, aranżer i autor tekstów. Przez kilka lat był wokalistą w zespole Eden Express, z którym zwyciężył w konkursie na najlepszy zespół rockowy w Polsce „39 i pół decybela ponad normę” w 2009 r. Eden Express zadebiutował na 50-tym Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 2013 r. Grupa miała za sobą również występy na Sopot TOPtrendy Festiwal, Vena Music Festival oraz w programie Kuby Wojewódzkiego. Kuba jest laureatem Międzynarodowego Festiwalu Rzeszów Carpathia w latach 2011, 2012, 2013 oraz zdobywcą Grand Prix tegoż festiwalu w 2015r.

Tomasz Stawarz to muzyk związany z przemyską sceną rockową i jazzową. Od najmłodszych lat szlifował swój warsztat z przemyskimi zespołami. W latach 2001-2002 współpracował z rzeszowskim zespołem Haratacze, z którym koncertował m.in. na Przystanku Woodstock. Po wyjeździe z Polski związał się na dwa lata z londyńskim zespołem The Pakt i wraz z nimi nagrał singiel.

Paweł Sęk z Los Angeles - nominowany w roku 2013
do Nagrody Grammy autor masteringu
piosenki duetu Happy Prince (fot. Wikipedia)
Następne lata (2009-2016) to bardzo owocna współpraca z brytyjskim zespołem After The Ice, z którym nagrał E-pkę Commence oraz Thick Snow Magic. Zespół koncertował w całej Europie, a jednym z ważniejszych występów był udział w prestiżowym South by West Festival w Austin w Texasie. Tomek jest perkusistą ale z powodzeniem grywa również na innych instrumentach, komponuje i aranżuje.

Obecnie Kuba Prachowski wraz z Tomkiem Stawarzem tworzą projekt Happy Prince, a ich singiel „Don’t Let Go” został wybrany spośród rekordowej liczby zgłoszeń do polskich preselekcji Eurowizji 2018. Teledysk do piosenki powstał w Hotelu Bellotto, gdzie w klimatycznym tańcu zobaczymy parę tancerzy z Grupy Tanecznej NEXT Tomasza Barańskiego. Mix i mastering został zrealizowany przez nominowanego w roku 2013 do Nagrody Grammy mieszkającego w Los Angeles, a pochodzącego podobnie jak Kuba i Tomek z Przemyśla Paweł Sęk, o którego nominacji więcej informacji można przeczytać tutaj


***

- 2 lutego zadzwonił do mnie po raz pierwszy w życiu numer, który w pamięci mojego telefonu zapisany był pod hasłem Tomek od Sławka B* [krótka notka o tej tajemniczej postaci znajduje się pod rozmową - przyp. red.] Wyjaśniłeś mi pokrótce Tomku, że wraz z kolegą z Polski postanowiliście wystąpić w polskich pre-eliminacjach do Eurowizji 2018. Czemu zawdzięczam tak ogromne zaufanie? Czyżby powodem była moja przygoda z Kasią Moś sprzed roku, czy też kompletnie inne względy?


Tomek: Witam cię Sławku i wszystkich twoich czytelników. Może w to nie uwierzysz, ale w momencie gdy dowiedziałem się, że zostaliśmy wybrani do polskich preselekcji do Eurowizji, pomyślałem, z kim mógłbym się tym podzielić na terenie Wielkiej Brytanii i kto mógłby docenić nasz utwór i pomóc pokazać go większej publiczności. Jaki Człowiek, dziennikarz? I pierwszą osobą byłeś właśnie ty, pomimo tego, że nigdy nie poznaliśmy się osobiście. Pomógł mi również twój poranny wpis na Fb o tym, że nie jest to twój ulubiony konkurs, ale podzielisz się tym, kto został wytypowany w tym roku do Polskiej Edycji. Również pojawiła się wtedy moja ciekawość, jak zareagujesz na zespół i utwór, który pierwszy raz usłyszysz.

Kasia Moś w Londynie (fot. Dominik Witosz)
Nie ukrywam, że wiedziałem, iż rok temu wspierałeś Kasię Moś, której i ja kibicowałem... przesympatyczna dziewczyna. [wywiad tutaj - przyp.red] Bardzo lubię, w jaki sposób angażujesz się w wywiady i wspierasz dobrą muzykę. Niezależnie od tego, czy jest to duża polska gwiazda, czy mały, dopiero raczkujący zespół, zawsze podchodzisz do wywiadów i wsparcia muzyków z tą samą siłą. Po tym poznaje się ludzi z pasją i prawdziwych muzycznych dziennikarzy. Bardzo lubię śledzić i doceniam to, jak się udzielasz jako promotor kultury w UK.

- Bardzo dziękuję Tomku za tyle miłych słów pod moim adresem, które są chyba najpiękniejszą jak dotychczas recenzją blisko 10 lat mojej dziennikarskiej działalności na Wyspach. Propozycja ubiegłorocznego wywiadu z Kasią Moś spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Pamiętam jak z początku szczerze wyznałem miłej pani, która wówczas do mnie zadzwoniła, że to wydarzenie mnie kompletnie nie interesuje z uwagi na niski poziom artystyczny jego kilku ostatnich edycji. Jednak po wysłuchaniu "Flashlight" nie tylko wybrałem się do Londynu na spotkanie z Kasią, ale poprowadziłem nawet jej koncert. Podobnie jest obecnie z wami. Poziom waszej piosenki zadecydował, że czuję to, co czułem przed rokiem. Powiedzcie mi, dlaczego tak dobre piosenki jak wasza i Kasi ubiegają się o udział w takim wydarzeniu jak Eurowizja i co wami kierowało w podjęciu takiej decyzji?


Kuba: Każda piosenka dla każdego słuchającego to kwestia bardzo osobista. Nigdy nie mógłbym porwać się na ocenę, czy jakakolwiek piosenka jest dobra w bardziej obiektywnym świetle, bo przecież każdy odbiera ją po swojemu. Tym bardziej jest mi miło, że nasza przypadła ci do gustu. My jako Happy Prince myślimy o piosenkach w bardzo łatwy sposób, czyli tak, że zanim pójdą w świat i trafią do ludzi, muszą się nam samym w miarę podobać. “W miarę”, ponieważ proces powstawania nigdy się nie kończy - piosenki z czasem bardzo ewoluują. Ale jest taki moment, że każdy kompozytor czy aranżer musi powiedzieć, że “wystarczy”, bo inaczej praca nad utworem nigdy nie dobiega końca. Jeśli chodzi o sam konkurs Eurowizji i obecność “Don’t let go” w krajowych preselekcjach, to kiedy nagrywaliśmy utwór, nie myśleliśmy o tym, by wystartować w konkursie.

Sugestie naszych współpracowników podpowiadały, że piosenka może bardzo dobrze wpisać się w to wydarzenie, więc zaryzykowaliśmy zrobienie tego kroku. Sam konkurs jest fantastycznie przygotowanym wydarzeniem, w którym niejeden artysta chciałby się pojawić nie tylko ze względu na zasięg, ale przede wszystkim na to, że można tam być sobą i zagrać własny utwór.

Tomek: Ja myślę, że przychodzi czas, w którym Eurowizja ma szansę na powrót do swoich najlepszych lat. Przypomnijmy że to szwedzki zespól ABBA z piosenką "Waterloo" w 1974 roku wygrał Eurowizję i otworzył sobie drogę do międzynarodowej kariery. Być może bez tego festiwalu nigdy nie mielibyśmy tak pięknych piosenek, które nagrał zespól ABBA.


Rok 1988 - świat usłyszał o Celine Dion, ale i ostatnie dwa lata przyniosły nam zaskakujących zwycięzców. Jamala z pięknym utworem "1944", no i wreszcie zeszłoroczny laureat - skromny chłopak Salvador Sobral, który nie musiał mieć zaplecza producentów, świateł i laserów. Eurowizja to taki konkurs, po którym może wydarzyć się wszystko w twoim życiu muzycznym. Poza tym jest to także miejsce, w którym możesz pokazać twoją piosenkę całej Europie. Co może być piękniejszego jak dzielenie się swoją muzyką?

Tomek Stawarz
- Co 13 lat temu skłoniło cię do opuszczenia Polski i czy ten kilkunastoletni pobyt w Wielkiej Brytanii miał jakiś konkretny wpływ na twoje rozumienie bycia muzykiem?

After The Ice - brytyjski zespół Tomka

Tomek Stawarz
Tomek: To właśnie muzyka popchnęła mnie na Wyspy - do kraju, w którym muzyka kreowała trendy i gdzie powstały największe kapele. Wszystko kręciło się przecież tutaj. Tak, była też chęć poznania jak działa branża muzyczna w Londynie, jak grają zespoły, czy jest szansa na granie w angielskim zespole, jak wygląda to na żywo i jak na żywo brzmią te wszystkie legendarne zespoły. A co do wpływu na moje rozumienie bycia muzykiem, to bardzo się ono tutaj zmieniło. Tu można nabrać pewności siebie, nie trzeba się bać, wstydzić i nigdy, przenigdy nie wolno tutaj udawać kim się jest. Tu trzeba być otwartym i próbować swoich sił na scenie. Ja grałem przez 7 lat w bardzo ciekawym projekcie, dzięki czemu mam bardzo ciekawe i duże doświadczenie wynikające z tej mojej brytyjskiej muzycznej podroży. Może cię to zaciekawi, ale był taki moment, że byliśmy z Kuba w tym samym czasie i miejscu w Londynie nie wiedząc o tym. Minęliśmy się po raz kolejny 10 lat wcześniej (śmiech).

- O tak, Londyn to wielomilionowe miasto i niezwykle łatwo jest się tu minąć nawet z najbliższymi przyjaciółmi, ale powróćmy do muzyki... powiedziałeś mi, że najbardziej chciałbyś, żeby ludzie znów pokochali muzykę, tak jak my robiliśmy to w czasach naszej młodości oraz odkrywali zespoły i dźwięki. Współczesny show biznes poszedł jednak w moim mniemaniu w bardzo złym kierunku, a największym jego grzechem jest kompletne zatracenie szczerości i masowa produkcja słabych i podobnych do siebie, byle jakich piosenek.

Utwór After The Ice ku czci zmarłego brata Tomka

Nie ma dziś w muzyce pop moim zdaniem tej różnorodności i polotu, jaki mogliśmy obserwować w latach 80-tych i 90-tych. Jak myślicie, czy szczerość w muzyce rozrywkowej kiedyś jeszcze powróci, czy też jest to już proces nieodwracalny? W jednym z wywiadów powiedziałeś Kuba, że można robić swoje i jednocześnie być popularnym. Wierzycie w to?

Kuba: Nadal tak uważam, ale tylko dlatego, że jest na świecie tysiące takich przypadków z samej “góry” jak choćby Brian Adams czy Sting, którzy od lat robią wszystko po swojemu i z klasą. Szczerość nigdy z muzyki nie zniknęła, trzeba tylko sięgnąć po nią nieco głębiej w przestrzeń Internetu, pod powierzchnię mainstreamu, choć także taką szczerość daje się czasem usłyszeć i w radiu. Ja słyszę ją w piosenkach naprawdę wielu wykonawców. Masz wprawdzie trochę racji, że produkcje, które płyną z głośników radioodbiorników, są do siebie często podobne, i tym samym nieszczere, bo robione według pewnego schematu. Myślę, że może to być wynikiem czystej chęci zaistnienia, może zarobienia pieniędzy, być może też pewnej niepewności. My staramy się nie kopiować innych i tworzyć po swojemu.

Tomek: Ja myślę, że trzeba zawsze robić swoje, a popularność to kwestia szczęścia i piosenek, które w tym czasie ludzie polubią. Te lata 80-90 miały chyba bardzo prostą ideologię, o czym dziś już się zapomina. To zawsze były zespoły, czyli grupy ludzi pragnących grać i tworzyć... bunt, zmiany, ideologie. Dziś często jest to tylko producent lub kompozytor, który jest wynajmowany do napisania utworu. Większość utworów, rytmów i brzmień jest dziś produkowana z sampli i dlatego my jesteśmy dumni z tego, że potrafiliśmy sami własnymi umiejętnościami nagrać żywe bębny, bas i wokale bez żadnych poprawek komputerowych i to, że każdy dźwięk jest stworzony przez nas i jest częścią naszego osobistego sukcesu. Nie nagraliśmy tylko jednej piosenki po to, by zaistnieć na Eurowizji. Mamy marzenia i plany które są o wiele dalsze niż ten konkurs. Nagraliśmy około 10 utworów, które czekają na nasz debiutancki album. A kończąc odpowiedź na to pytanie, to... tak chciałbym, żeby znowu nastał czas, kiedy będzie można posłuchać czegoś bez obrazu, który przyciąga widza, a nie słuchacza i bez reklamy, która dziś musi poprzedzić niemal każde video, a żeby usłyszeć co pan Piotr nam puści w radiu, zamknąć się w nocy w łazience, aby rodzice nie słyszeli, bo przecież rano znów trzeba iść do szkoły (śmiech).


- W piosence "I Know There's Something Going On" Fridy z zespołu ABBA słychać perkusję Phila Collinsa, której echo słyszę także w waszej piosence konkursowej. Nie jest to może dokładnie ten sam sposób uderzania w bębny, ale inspiracje są wyczuwalne. Spotkałeś się już wcześniej z takim porównaniem i jak sam to odczuwasz? Muszę przyznać, że z zainteresowaniem obserwowałem twoją technikę gry, jaką prezentujesz w teledysku?

Tomek: Znam tę piosenkę , ale uwierz mi że nigdy bym na to nie wpadł. Znowu to świadczy o twoim ogromnym obyciu muzycznym. Mam to szczęście, że jak siadam za bębny, to nie muszę nikogo kopiować. Po prostu tak słyszę utwór i tak czuję, że muszę zagrać. Nie ważne, czy jest to jazz, bossa, rock, pop lub całkiem mocne granie. Tak też jest z piosenkami Happy Prince, które rytmicznie wywracam do góry nogami (śmiech). Ja traktuję perkusję bardzo melodyjnie. Grając rytm słyszę dźwięki, jakbym rozłożył całą gamę na zestaw perkusyjny. Rok po tym jak zacząłem swoją przygodę z perkusja, miałem potrzebę słyszenia melodii, dźwięków. Postanowiłem więc nauczyć się grać na gitarze. Myślę, że to pozwoliło mi jeszcze bardziej pomieszać te wszystkie kotły, tomy i talerze na swoje prywatne dźwięki. Później na studiach doszedł fortepian i gitara basowa, ale już tylko dla czystej z przyjemności (śmiech).

- Dlaczego nazwaliście się Happy Prince i czy rozbawiły was plotkarskie spekulacje, że za tym szyldem kryje się sam... Michał Szpak? Jak myślicie, kto rozpuścił takie plotki i dlaczego?

Tomek: Tak rozbawiły. Właściwie zauważyłem to dopiero w jednym z artykułów, że fani Michała Szpaka mają nadzieję, że ten tajemniczy Happy Prince to on. No cóż, a tu niespodzianka. W sumie ciekawie się zrobiło i tajemniczo w pewnym momencie wokół naszej nazwy. Kim jest tajemniczy Happy Prince? Nazwa powstała w trakcie naszej zeszłorocznej sesji nagrywania bębnów w Londynie, w studio które sobie sami zbudowaliśmy na potrzeby nagrania bazy pod piosenki. Było to ogromne studio mojego kolegi fotografa i perkusisty Willego Nasha. Wykorzystaliśmy jego nieobecność i przez chyba 11 dni pracowaliśmy nad aranżacjami do piosenek. Wiedzieliśmy już, że to co robimy razem, sprawia nam ogromna radość i satysfakcję i że rozumiemy się doskonale, jak chcemy nagrać te piosenki. I wtedy postanowiliśmy że musimy mieć jakąś nazwę. Wiem, że to jest problem wielu zespołów. Czy nazwa ma być długa, krótka, czy coś oznaczać, czy ma wyrażać artystę, a może być zabawna, smutna... Postanowiliśmy wylosować jedną z książek w studyjnej biblioteczce. Traf padł na Oscara Wilde "The Happy Prince". Hmm... pomyśleliśmy, że podoba nam się, a poza tym, że będzie miała swoją historię i tak jak to już jest z Eurowizją, jednym się podoba, a innym nie. A my... nadal robimy swoje.

Kuba: Ja nie zauważyłem, że ktoś spekulował, ponieważ nie śledzę tych spraw, choć rzeczywiście to dość zabawne, że przez moment nie było wiadomo kim i skąd jest Happy Prince. Ani słowa w Internecie, nic także wcześniej nie wydaliśmy pod tym szyldem… Z pewną niecierpliwością czekaliśmy, aż wszystko ruszy i nazwa Happy Prince ujrzy światło dzienne. Kojarzy się nam ona bardzo przyjemnie z czasem, który  - jak już wspomniał Tomek - spędziliśmy we własnoręcznie przygotowanym studio nagraniowym w Londynie, we własnym towarzystwie, przy aranżowaniu i nagrywaniu muzyki, a przy wyborze nazwy pomogła nam wtedy literatura piękna i... hiszpańskie brandy (śmiech).

- Pisze się o was w sieci, że spotkaliście się po latach, by ponownie połączyć swoje siły i wykorzystać zdobyte doświadczenia muzyczne i producenckie. Możecie rozwinąć to stwierdzenie? Co takiego łączyło was przed laty, gdzie i kiedy działaliście razem muzycznie i o jakie doświadczenie chodzi?

Tomek: Ach to nie tak! Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy muzycznie razem. Ja poznałem Kubę osobiście w przededniu mojego wyjazdu do UK w 2005 roku na jednym z jammów w naszym małym ulubionym klubie jazzowym w Przemyślu. Pamiętam, że jak usłyszałem jego głos i piosenki powiedziałem: Kuba! K...a, to ja grałem już prawie z wszystkimi w tym mieście, znam wszystkich muzyków. Dlaczego nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się?! Musimy coś w przyszłości zrobić razem. Później ja śledziłem jak świetnie Kuba sobie radzi w Polsce, a on podglądał, jak ja radzę sobie w Londynie. Ja lubiłem jego głos i piosenki, a on moje granie na perkusji. No i przyszedł moment w sierpniu podczas wakacji 2016, kiedy Kuba powiedział: Tomek Nagrajmy coś razem. Zapytałem: kiedy? A on: pojutrze (śmiech). Powiedziałem: pojutrze mi pasuje. Pojechaliśmy do studia i nagraliśmy jedną z naszych najlepszych piosenek, która prawdopodobnie będzie naszym kolejnym Singlem, a ty Sławku z pewnych względów chyba wiesz już o czym mówię (śmiech)...

- O tak... top secret! (śmiech)
 
Kuba: Łączy nas faktycznie Przemyśl - nasze miasto rodzinne. Wiedziałem o tym, że Tomek istnieje, ale nikt nas nigdy nie przedstawił sobie, ani nie skojarzył muzycznie, tyle że wtedy byliśmy na zupełnie innym etapie w rozwoju muzycznym i pewnie nie dogadalibyśmy się tak dobrze jak dziś. Jak już wspomniał przed chwilą Tomek, dwa lata temu zaciągnąłem go do studia, namawiając do nagrania czegoś nowego ot tak...  dla przyjemności. Powstał wtedy pierwszy zarys piosenki “Wait for you” i dość ciekawa sytuacja, która nas wtedy bardzo zespoliła. Otóż osoby obecne w studio podczas tego nagrania miały okazję przysłuchiwać się temu, co robimy i sugerować swoje przemyślenia na temat aranżacji i samego nagrania. Za każdym razem, gdy padała z ich ust sugestia, że coś jest “źle”, my tylko patrzyliśmy na siebie porozumiewawczo myśląc całkiem odwrotnie niż oni. Było to takie starcie całego obecnego tam świata z nami, gdzie czuliśmy totalne porozumienie i mieliśmy wizję, jak robić, by nagranie było takie, jak chcemy. Zresztą nawet sama technika realizacji nagrań, którą wtedy proponowano, czyli dobór mikrofonów i sposobu rejestracji całkiem rozminął się z tym, co chcieliśmy usłyszeć. Dlatego też przy następnej okazji zbudowaliśmy swoje studio, gdzie sam zrealizowałem nagrania bębnów przy okazji mojego pobytu w Londynie.

- Wkrótce ukaże się wasz wspomniany już w tej rozmowie debiutancki album, którego próbkę - co także już tu niedwuznacznie padło - miałem okazję zasmakować. Będzie się on stylistycznie chyba nieco różnił od eurowizyjnego utworu, ale jak dla mnie może okazać się on znakomitym towarem eksportowym. Jak sami określacie muzykę, jaką gracie i czy podobnie jak ja także widzicie swoją szansę na podbój rynków zagranicznych?

Tomek: My bardzo w to wierzymy. Nie boimy się wielkich lub małych sukcesów. Nie boimy się też porażek. To normalne w życiu każdego człowieka. Przeszliśmy bardzo długą i krętą drogę, tę muzyczną i tę codzienną - ludzką. Ja po prostu - nawet jeśli się nic nie uda - chcę za kilka, kilkanaście, a mam nadzieję, że kilkadziesiąt lat spojrzeć w lustro i powiedzieć: przynajmniej próbowaliśmy, nie siedzieliśmy i nie czekaliśmy na nikogo bezczynnie. Zawsze do przodu. Czasem Adaggio, a czasem Prestissimo, tak jak to dzieje się teraz z Happy Prince. Tempo jest zawrotne, ale lubimy grać, lubimy być sobą, lubimy tworzyć i tego nikt nam nie odbierze.

Morten Harket z A-ha (fot. Sven-Sebastian Sajak)
Kuba: Ja nie określam tego, co gramy, bo nie wiem jak mógłbym dobrze to ubrać w słowa. Sprawia mi jednak niesamowitą przyjemność moment, gdy skończę pisanie lub nagrywanie piosenki i cały ten proces, każdy mały krok i najmniejsza decyzja podjęta na przestrzeni tego czasu, składają się w całość i mogę usłyszeć to, czego nikt inny nie mógłby zrobić w taki sam sposób - słyszę siebie. Każdy kto coś stworzył, wie jak transcendentalny to moment. W muzyce potrzebuję melodii, lubię gdy mnie zaskakuje i wywołuje emocje, więc jest to jedna z tych rzeczy, która dominuje u nas w piosenkach i nigdy nie zniknie. Natomiast jako autor piosenek staram się pisać coraz prościej, bo czasem nie jest to łatwe, by pisać z lekkością więc przy każdym utworze, który przygotowujemy, ma miejsce dość głęboki proces autokorekty i refleksji.

- Twój wokal barwą tylko trochę, ale manierą znacznie bardziej przypomina głos Mortena Harketa - frontmana grupy A-ha. Czy jest to dla ciebie jakaś szczególna inspiracja, czy też wyszło to nieświadomie?


Kuba: Dziękuję za tak wspaniałe porównanie - to dla mnie zbyt wysokie progi, by śpiewać jak on. Być może jest coś wspólnego w naszych głosach, sam nie wiem. natomiast Mortena bardzo cenię jako autora i wykonawcę. Jednak nie stylizuje swojego śpiewu w żaden sposób i jeśli się mój głos kojarzy się z kimś innym, to wyłącznie przez przypadek.

Eden Express (fot. Maja Glebow)
- Przez kilka lat byłeś wokalistą zespołu Eden Express, z którym zwyciężyłeś w konkursie na najlepszy zespół rockowy w Polsce „39 i pół decybela ponad normę”. Wystąpiliście w Opolu, w Sopocie na TOPtrendy i w programie Kuby Wojewódzkiego. Jak myślisz, czy ten fragment twojej muzycznej przygody może pomóc wam w wygraniu preselekcji i jak w ogóle upatrujecie swoje realne szanse?


Kuba: Takie rzeczy jak wymienione festiwale dają wiarę w siebie. Mi dały ogromną ilość pozytywnej energii, ponieważ wszędzie tam doprowadziła mnie moja muzyka, nigdy zaś znajomości czy poplecznictwo. Można, jeśli się “robi swoje” jak śpiewał Wojciech Młynarski, czasem zaciekawić innych swoją pracą i wtedy otwierają się te lub tamte drzwi, ktoś coś miłego powie, zaprosi na występ, poklepie po ramieniu, choć bardzo tego nie lubię i nie umiem się odnaleźć w komplementach.

Eden Express (fot. Maja Glebow)

Wydarzenia, o których wspominasz takie jak największe polskie festiwale otwierają oczy na to, jak wygląda telewizja od zaplecza, jak pracują profesjonaliści, jacy są i jak pracują artyści, których cenię, i zawsze przy takiej okazji czuję i wiem, że mam jeszcze dużo do zrobienia. Choć bywają też rozczarowania, jak to bywa w życiu, kiedy liczy się na coś więcej, a nie otrzymuje się nic. Można temu próbować zaradzić stosując zasadę Boba Dylana, by nie oczekiwać niczego, wtedy nie ma się czym rozczarować, ale przy muzyce, w którą wkłada się serce i kolosalną ilość czasu, czasami się nie udaje uniknąć emocjonalnego zaangażowania. Takich rzeczy trzeba się niestety nauczyć na własnej skórze.


Tomek: Ja myślę, że szanse zawsze ma dobra piosenka. Ludzie nie są aż tak naiwni, żeby kierować się tym, że ktoś jest bardziej sławny, a ktoś mniej, albo, że ten wykonawca ma za sobą miliony odsłon na YouTube (niestety często kupionych), a inny tylko 5 tysięcy. My jako nikomu nieznany zespół mieliśmy 10.000 tysięcy odsłon w dwa wieczory i dla nas była to wielka radość, że nagle 10 tysięcy ludzi mogło posłuchać naszą piosenkę. Wierzę, że ludzie mają swój gust i będą głosować tak jak czują . Osobiście życzę wszystkim wykonawcom uczciwego głosowania.

Duet Kuba i Sabina (fot. Eva Vons)
- W serwisie YouTube można znaleźć przepiękną piosenkę "What's Wrong", którą wykonałeś Kuba w duecie z uroczą Sabiną Kurek-Delikat. Co to był za projekt i czy miał on jeszcze potem swoją kontynuację?


Kuba: To jest piosenka, którą kiedyś znalazłem na swoim telefonie przesłuchując swoje notatki muzyczne czyli pomysły. Akurat miałem wtedy okazję poznać Sabinę i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Skrzyknęliśmy wtedy znajomych muzyków, którzy potem zresztą grali z nami dziesiątki koncertów, i nagraliśmy “What’s wrong”. W studiu było wtedy magicznie, wszyscy czuli, że coś dobrego jest w powietrzu. Reakcja słuchaczy na piosenkę też była cudowna i zaowocowała wieloma zaproszeniami m.in. do “Mam Talent”. Nagraliśmy w zeszłym roku cała płytę, która być może kiedyś ujrzy światło dzienne. Piosenki są gotowe, czekamy jedynie na odpowiedni moment, by je wydać, i ten moment może nadejdzie, a może nie.

fot. Eva Vons
- "What’s wrong" to powrót do dawnego sposobu myślenia o piosenkach i oddania pierwszeństwa melodii. Nigdzie się tutaj nie spieszymy - pozwalamy sobie by emocje prowadziły nas za rękę, aż nas urzekną i skuszą do poszukiwania w niej inspiracji. To ona jest tutaj zarówno punktem wyjścia w utworze i jego końcem, i tylko ona łączy ludzi niezależnie od wieku i upodobań - takie słowa można wyczytać na twoim Kuba i Sabiny fan page. Trochę mi to pasuje do wypowiedzi Tomka, który - przypomnę - powiedział, że najbardziej by chciał, żeby ludzie po prostu znów pokochali muzykę i odkrywali dźwięki. Przyznacie, że to dość wyjątkowe, że dwóch facetów posiada aż tak podobną jedność w pojmowaniu muzycznej wrażliwości?

Kuba: Mogę jedynie powtórzyć słowa, które przytoczyłeś. Pośpiech w muzyce jest niewskazany, choć presja czasu często bywa bardzo motywująca, szczególnie w moim przypadku. Ale z reguły nie spieszymy się muzycznie, bo nie ma dokąd.

Tomek: Sam odkrywałem muzykę od dziecka. Ponoć na pierwsze urodziny dostałem gramofon (śmiech). Hmm... nie uważacie, że to dziwny prezent dla roczniaka? (śmiech)

Legendarna Rafena z NRD z początku lat 60-tych
- Muszę ci się przyznać, że mój tato w podobnym momencie mojego życia nabył używany enerdowski gramofon Rafena. Swoim wyglądem przypominał on niewielki stolik, w który wbudowane było na tyle proste urządzenie odtwarzające single, że nawet niespełna dwuletnie dziecko mogło bezpiecznie je obsługiwać, a w związku z tym, że urodziłem się w roku 1964, dzięki tej Rafenie jako niespełna dwulatek mogłem słuchać aktualnych hitów Czerwono i Niebiesko Czarnych, Michaja Burano, Ady Rusowicz, Czerwonych Gitar i innych przedstawicieli polskiego big beatu i stąd doskonale rozumiem twoje szczęśliwe zrządzenie losu (śmiech).

Tomek: Czyli sam rozumiesz jak to jest, kiedy już od wczesnego dzieciństwa można odkrywać muzykę. Będąc nastolatkiem wręcz już chłonąłem wszystkie nowe zespoły. Ach... co to było za uczucie! Dziś jednym kliknięciem o naszym ulubionym wykonawcy wiemy niemal wszystko, a wówczas byłeś tylko ty i ktoś, kogo nigdy nie widziałeś i ten moment, w którym wyobrażałeś sobie , jak nagrywano te wszystkie utwory, jak je napisano, a przede wszystkim jak oni wyglądają?! Ta próba bycia z kimś kogo nie znasz tylko poprzez dźwięki.

Duke Ellington (fot. Wikipedia)
- Jak myślicie, czy współczesny kryzys sztuki nie wynika ze zbyt łatwego określania mianem artystów ludzi, którzy na to nie zasługują, gdyż w dużej mierze wiernopoddańczo wykonują polecania wytwórni i producenta wyrzekając się jakże często własnej wizji za cenę sztucznie kreowanej popularności?

Tomek: Och Sławku... Artysta??? To są słowa mojego wspaniałego muzycznego przyjaciela Antoniego: Prawdziwy Artysta nigdy nie powie o sobie że nim jest! Ja uważam że Prawdziwy Artysta poszukuje i odkrywa siebie to, co inni mu dają, obserwuje, naucza i sam z pokorą uczy się do końca życia. Masz rację... za dużo zrobiło nam się w branży muzycznej artystów. Myślę wręcz, że powinniśmy znaleźć dla nich jakieś słowo zastępcze, a mianem Artysty określać tylko tych największych: Mozart, Musorgski, Ellington, Elvis...

Kuba: Jeśli tak jest, że wytwórnia przymusza kogoś do muzyki wbrew jego własnym przekonaniom, a czasem tak pewnie bywa, to jest to show business, gdzie nie ma “przebacz” i stawka jest zbyt duża, żeby tego nie robić. Czasem też w tych sprawach może rządzi pieniądz. Nie mnie to oceniać, jednak to może wywodzić się stąd, że niektórzy nie mają zbyt wiele muzycznie do powiedzenia, albo też chcą oddać się w ręce producenta, zaufać czyjejś intuicji lub doświadczeniu. No i oczywiście mogą w ten sposób popełnić błąd, jak każdy kto zdaje się na inną osobę. A co do artystów, którzy są sztucznie kreowani, to już inna kwestia. Mam nadzieję, że tacy ludzie potrafią gromadzić swoje doświadczenia, by później dorosnąć do tego, by w końcu mieć autentyzm. O tym mówił w wywiadach Ray Charles wspominając, że po pierwszych dźwiękach głosu kiedyś rozpoznawalny był Nat King Cole czy Ella. Dziś coraz z tym trudniej ze względu na wiele czynników.


- W pewnym wywiadzie powiedziałeś Kuba przed laty następujące słowa: "w takim rozumieniu, że artysta tworzy i puszcza swą twórczość dalej to tak, jesteśmy artystami. Natomiast w rozumieniu głębokim, że artysta to ktoś kto porusza sumienia, dyktuje normy, kanony - to nie, bo my nic nie dyktujemy, my po prostu chcemy przekazać ludziom pewną radość z grania". A czy nie uważasz, że przekazywanie słuchaczowi radości z grania to właśnie poruszanie sumień, czyli dokładnie to głębsze rozumienie bycia artystą? Dyktowanie norm to przecież logiczna konsekwencja szczerości, którą każdy wrażliwy odbiorca muzyki rozpozna niemal od razu. Zgodzicie się?

fot.Jacek Ponder
Kuba: Zgadzam się. Choć zamiast “dyktowania norm” przez artystów myślę, że częściej można zauważyć pewnie “inspirowanie” innych sobą i swoją twórczością, bo w dzisiejszych czasach normy dyktuje mainstream, czyli w dużej mierze ludzie w rozgłośniach czy telewizji. A nie ma nic piękniejszego dla muzyka czy autora niż to, że ktoś całkiem obcy podejdzie i w ciepłych słowach powie ci o tym, że twoja twórczość coś dla niego znaczy, jest ważna i inspirująca. O to nam wszystkim chodzi.

Tomek: Ja zawsze mówiłem, że lubię grać dla siebie. To sposób, w jaki najlepiej potrafię się wyrazić, a dopiero później grać z ludźmi (zespól , jam session) A dopiero jeszcze później jest słuchacz, widz , czy choćby jeden z tysiąca, który cię polubi lub któremu pomożesz swoją muzyką i... to już jest sukces. A jeśli będzie cię chciało słuchać tysiące odbiorców, jest to ta radość, że ktoś czuje podobnie i chce spędzić z tobą tę samą chwile grania i słuchania, jaką mu przynosi muzyka.

- Teledysk do piosenki „Don’t Let Go” powstał w Hotelu Bellotto, gdzie w zmysłowym tańcu mamy przyjemność podziwiać parę tancerzy z Grupy Tanecznej NEXT Tomasza Barańskiego. Kto wpadł na pomysł właśnie takiej wizualizacji tej pięknej piosenki i jak oceniacie efekt finalny?


Tomek: To był chyba mój pomysł jeśli chodzi o taniec. Oglądałem na YouTube występ niewidomego tancerza z Ukrainy w parze. Szybko puściłem sobie "Don't let go" w tle i zobaczyłem jak pięknie ta piosenka płynie w tańcu. Kubie spodobał się ten pomysł...

Kuba: Mieliśmy okazję przekonać się jak w błyskawicznym tempie można zorganizować tak duże przedsięwzięcie i jak z łatwością je poprowadzić. To zasługa dobrych ludzi w naszej wytwórni i ekipy, z którą nam się wspaniale pracowało.

- Adam Małysz powiedział kiedyś, że podczas konkursu nigdy nie myśli o wygranej, tylko o tym, aby oddać jak najdalszy skok. Czy tej metafory można użyć w odniesieniu do waszych oczekiwań związanych z wygraną preselekcjach? Jakie są wasze osobiste przeczucia w tym zakresie?

Tomek: Jest to konkurs, który rządzi się swoimi prawami. Ja nigdy nie traktuję konkursów muzycznych jakby to był konkurs sportowy. Uważam, że nigdy nie są to zmagania sprawiedliwe, bo każdy muzyk czuje inaczej. Dla mnie ważniejsze jest to, jak czujesz swoją piosenkę, jak ją wykonasz w danym dniu, a nie jest to łatwe, ponieważ coś może wydarzyć się na dzień lub miesiąc przed występem, coś co nie powoli ci czuć tak, jak w momencie nagrywania, a w szczególności w momencie pisania utworu, bo to jest właśnie ten najważniejszy moment - sam początek, który nie wiesz skąd się w tobie bierze. Przeczucia mamy dobre.

Happy Prince (fot.Jacek Ponder)
Dla nas to już jest wielki sukces, że ludzie poznają naszą piosenkę, a wkrótce - mam nadzieję - pozostałe kompozycje. A z Adamem zgadzam się w 100% - zawsze trzeba oddać dobry skok, a w naszym przypadku trzeba zawsze wykonać utwór jak najlepiej się potrafi i dać z z siebie dobre emocje. Sławku bardzo dziękujemy za wsparcie i radość jaka możemy razem nieść.


- A ja dziękuję wam nie tylko za tę piękną rozmowę, ale przede wszystkim za ten moment pierwszego wysłuchania waszej piosenki. Do dziś pamiętam te ciarki na plecach, które pojawiły się już w momencie pierwszego refrenu, co w moim przypadku zawsze jest jednoznacznym objawem podczas słuchania nowej muzyki - świadomość obcowania z czymś wyjątkowym, z czymś, co na sto procent postanie w ludzkiej pamięci. No i rzecz jasna dziękuje za zaufanie. Podobno jestem pierwszym człowiekiem, który ma to szczęście, że mógł przeprowadzić z wami rozmowę medialną?

Kuba: Tak, to prawda, a my dziękujemy tobie za ten mile spędzony czas i cieszymy się, że nasza muzyka dzięki tej rozmowie dotrze do tych miłośników dobrych dźwięków, którzy dotychczas jeszcze o nas nie słyszeli i których serdecznie przy tej okazji pozdrawiamy.

***

*Chodzi o Sławka Bednarskiego obecnie mieszkającego już w Polsce. Przez wiele lat Sławek Bednarski był jednym z czołowych organizatorów koncertów, promotorów i animatorów polskiego życia kulturalnego w Londynie. To właśnie dzięki Sławkowi po raz pierwszy usłyszałem o takich wykonawcach, którzy potem stali się czołowymi postaciami prowadzonej przeze mnie Listy Przebojów Polisz Czart jak: Metasoma, Beauty For Ashes, Kałużny Blues Band, Mick Chwedziak czy wrocławski zespół Fruhstuck. Niedawno okazało się, że prawdopodobnie gdyby nie Sławek Bednarski nie poznałbym również  tak szybko formacji Happy Prince.


Z muzykami duetu Happy Prince Jakubem Prachowskim i Tomaszem Stawarzem rozmawiał Sławek Orwat
Sławek Orwat - Muzyki słuchał wcześniej niż potrafił mówić. W dojrzałość wprowadził go stan wojenny. Przez półtora roku był redaktorem muzycznym tygodnika Wizjer oraz współorganizował dwie edycje WOŚP w Luton, gdzie także prowadził polskie programy w internetowym radio Flash i brytyjskim Diverse FM. W roku 2010 założył kabaret 3 x P, który wystąpił m.in podczas imprezy poprzedzającej zawody strongmanów Polska - Anglia. Z londyńskim magazynem Nowy Czas współpracuje od marca 2011 a od roku 2015 z portalem Polski Wzrok z siedzibą w Bedford (UK). W latach 2012 - 2014 prowadził autorską audycję Polisz Czart na antenie brytyjskiego radia Verulam w położonym niedaleko Londynu St. Albans. Program ten był przez rok także emitowany na platformie radiowej Fala FM z siedzibą w kanadyjskim Toronto, a od czerwca 2015 do października 2017 dzięki Tomaszowi Wybranowskiemu na antenie Radia Near FM w Dublinie (Irlandia). Od tego momentu Lista  Polisz Czart regularnie płynie dzięki warszawskiemu Radiu WNET Krzysztofa Skowrońskiego. W lipcu 2012 związał się z warszawskim magazynem JazzPRESS, a w październiku 2012 z wychodzącym w Sosnowcu kwartalnikiem Lizard. Tłumaczenie jego wywiadu z Leszkiem Możdżerem ukazało się w brytyjskim magazynie London Jazz. Poza działalnością dziennikarską można go także spotkać w roli konferansjera. Największą imprezą, jaką miał okazję zapowiadać dla blisko 2,5 tysięcznej widowni był zorganizowany przez Buch IP 8-go marca 2014 londyński koncert Nosowskiej, Brodki i Marii Peszek. W styczniu 2014 współorganizował Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy w Hull. W lutym 2018 jego blog Muzyczna Podróż http://slawek-orwat.blogspot.co.uk/ zaliczył swoją milionową odsłonę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz