wtorek, 15 sierpnia 2017

Bartosz Bukowski - Pradziadek Antoni

Pradziadek Antoni z żoną Bronisławą
Każdy skądś jest. Niektórzy bardziej, niektórzy mniej, ale wszyscy skądś pochodzą. Ja jestem z Gierczyc - z miejscowości malowniczo położonej na pięknie falującym, biegnącym w górę i dół Pogórzu Wiśnickim. Ja wiem, że może często miałem pod górkę, lecz po wyjściu na każdy pagórek otrzymywało się niesamowitą nagrodę - piękny, zapierający dech w piersiach widok... z każdej górki inny, mało tego - zmieniający się z każdą porą dnia i paradą pór roku. Jadąc z zachodu, wyjeżdżając z doliny Raby z daleka widać moje Gierczyce jak zgrabnie sobie przycupnęły na tych pierwszych wyrastających z równiny pagórkach, choć podobno wieki temu to właśnie z tej dolinki uciekły Gierczyce na górę po wielkim pożarze. I tak samo jak ta ziemia mnie urodziła, to chciałbym, żeby ta ziemia mnie kiedyś zjadła z prochu w prochu, ale w tym jedynym Gierdeckim - moim. Wszystkie mojej wczesne wspomnienia przepełnione są słońcem, że nie sposób na nie patrzyć nie założywszy uprzednio przeciwsłonecznych okularów. Wszyscy znają takie dni lata, że nawet trawa, ściany domów, wysuszona ziemia zdają się świecić nie słabiej niż Słońce.


A ja patrząc wstecz widzę tylko takie dni, a w nich siebie biegnącego przez wściekle zieloną, świecącą trawę spod której prześwieca wręcz złota ziemia i spieszę się, bo babcia woła nas na śniadanie. Wpadam do kuchni, której okna wychodzą na południe, przez co ser z cukrem i śmietaną przygotowany dla nas przez babcię odbijając promienie słońca, zdaje się być bielszym od śniegu.

Ciocia Gienia (z lewej)
Z niedowierzaniem przyglądam się mu i jestem zachwycony. Jestem zachwycony, bo babci kuchnia zawsze wypełniona jest słońcem, rodziną i zgiełkiem, nad którym niczym królowa panuje Ona. Babcia. Nigdy nie było najmniejszych wątpliwości, kto tu rządzi. Nawet ciocia Gienia, która w barze twardą ręką panowała nad całą rzeszą chłopów wchodząc do kuchni, musiała się gęsto tłumaczyć swojej młodszej siostrze ze spóźnienia. Było gwarno, było wesoło, a ja byłem tego częścią. Zaraz po śniadaniu znowu uciekłem na pole, by moim mieczem walczyć z pokrzywami. Miałem z nimi osobiste porachunki. Poparzyły mnie!!! Moja mama, która zawsze próbowała wziąć cały świat w obronę, pocieszała mnie. - Bartosz nie płacz. Nic ci nie będzie. Wiesz, to nawet zdrowe. Jak byłam mała, to cała wpadłam w pokrzywy i widzisz, jaka teraz jestem zdrowa. Całe moje dzieciństwo spędzałem od południowej strony starego domu, bo na północ od niego przebiegała droga - miejsce zakazane dla małych dzieci. W północnej części starego domu znajdował się bar, którego też się trochę bałem, bo był pełen wielkich niewyraźnych ukrytych w smugach gęstego dymu, głośnych postaci. Nawet fakt, że w barze znajdowała się gablotka pełna słodyczy na niewiele się zdawał. Poza tym nie było tam dla mnie wystarczająco dużo słońca.

Babcia Bronia - córka Antoniego i Bronisławy
Dlatego biegałem tylko z południowej strony penetrując wszystkie dziury, wspinając się tak na dachy jak i na drzewa i wybierając się w dalekie podróże z jednego końca ogrodu na drugi. Naprawdę były to dla mnie wtedy prawdziwe wyprawy pełne przygód i strachu. Teraz przecież dalej mieszkam w tym samym miejscu, lecz już gdzie indziej. Dziś patrząc przez okno widzę szary dzień i błoto, a przecież wiem, że kiedy byłem dzieckiem nie było takich dni, bo do dziś pamiętam, że nawet gdy padał deszcz, to padał tylko na jedną połowę podwórka, a padał tylko po to, bym mógł oglądać tęczę. Wiem, że już tego miejsca nie ma nie tyle geograficznie, tylko po prostu jego czas się skończył. Na szczęście ten świat dalej we mnie istnieje. Ten czas i jego miejsce zmieniło się w małe (w sumie nie takie znowu małe) nieznośnie, mocno świecące słońce gdzieś we mnie, które pozwala mi rozpraszać nudę takich szarych, byle jakich dni jak ten. Ono topi chandry, jak wiosenne słońce topi śnieg i nawet najciemniejsze dni mojego życia nie są mi już tak straszne.  

Mama z siostrą Haliną i... do dziś nieodnaleziona gablota


Moje dzieciństwo to nie tylko bar, gablotka ze słodyczami, lody, zieleń i słońce. To przede wszystkim dwie starsze kobiety, ich niekończące się historie i mój nigdy niezaspokojony głód tych pradawnych, prawdziwych baśni. Babcia Bronia i jej starsza siostra Genowefa, dla mnie po prostu ciocia Gienia, miały ten niesamowity dar opowiadania sprzed epoki telewizji, kiedy to spotykający się ludzie łapczywie wyciągali z siebie nawzajem to co najlepsze, a nie - jak robią to dziś - już tylko ukradkiem telefony. Co prawda czasami nasz apetyt przerastał ich cierpliwość i kiedy ja z siostrą nudziliśmy - ciociu, ciociu opowiadaj, opowiadaj - a ta miała nas już dość, mówiła wtedy - Chodzi kaczka po desce, opowiadać ci jeszcze. I wtedy wiedzieliśmy, że to na dzisiaj koniec, coś jakby napisy z obsadą na koniec filmu.


Dzięki ich tak żywo opowiadanym historiom pamięć mojej rodziny - mam wrażenie - jest nieco dłuższa. Mój pradziadek umarł przecież pod koniec lat pięćdziesiątych i nawet moja mama ledwie go pamięta, a ja mam wrażenie, że dobrze go znałem i mam jego żywy obraz przed oczami, jak siedzi przy kawie ze swym nieodzownym porannym rekwizytem - uchwytem do czytania gazet i zatapia się w lekturze. Słyszę też, jak wszystkie siostry mojej babci w gorący, majowy, duszny od zapachu bzu wieczór śpiewają na głosy (najpiękniej w całej wsi zapalała się na to wspomnienie ciocia Gienia) w ostatnim pokoju przy otwartych oknach i widzę jak chłopaki od Kozubów podchodzą pod to okno nie wiadomo czy bardziej zwabieni śpiewem czy urodą śpiewających. Ciągle też widzę w twarzy babci opowiadającej mi o wizycie swoich ciotek jej siedmioletnią dziecięcą buzie wykrzywioną w niemym grymasie złości, pełnym emocji i niezgody na ich słowa: "Oj Antek, Antek, na co ją leczycie? Ona i tak zemrze. Nie szkoda pieniędzy? Przecież jeszcze tyle masz dzieci."

Bar w Gierczycach dziś
I czuję jak w jej wymęczonym przez zapalenie szpiku kostnego małym ciele rodzi się gorące, niezłomne postanowienie, że nic z tego. I taką też na zawsze pozostała. Niezłomną. Wiem też, że przygody tego słynnego francuskiego restauratora to nic przy tym, co musiał przeżywać w czasie wojny mój pradziadek, gdy w barze siedzieli Niemcy, a przez ścianę z nim w kuchni partyzanci, którzy odrobinę tak przeholowali z entuzjazmem jak i z alkoholem, że postanowili jednego wieczoru zakończyć cała tę wojnę światową i pobić całą Trzecią Rzesze jedną potyczką pod barem w Gierczycach i jak mój pradziadek niczym jakiś tytan surowy, bezstronny strażnik historii musiał powstrzymać ten nieomalże pewny i zwycięski dla nas koniec drugiej wojny światowej. Całkiem niedawno postanowiłem opowiedzieć naszą rodzinną legendę o powstaniu baru Gierczyce mojej przyjaciółce Kindze i nie wiedzieć czemu z tej prostej i w sumie krótkiej historyjki opowiadanej przez babcię zaledwie w kilku zdaniach, wszystko mi się strasznie rozrosło. Gdybym tylko powtórzył to, co słyszałem od babci i cioci, mogłoby się wydawać to strasznie suche i nudne, a takim przecież nie było. Bo kiedy jakaś osoba opowiada historię człowieka, którego znała, to są w tym emocje, a miedzy słowami wisi prąd, który elektryzuje powietrze tak, że słuchający wszystko widzi. Te obrazy niemalże wiszą w tym rozedrganym powietrzu, a przywołujący je sam już nie jest w stanie odtworzyć tej magii i po prostu potrzebuje więcej słów. A wiec zaczynajmy… 

Gierczyce Rędziny - rok 1893  

Pradziadek w czasie I Wojny Światowej 
był kwatermistrzem...
Mój pradziadek zanim znalazł pracę w hucie w czeskiej Ostrawie, musiał znaleźć sposób, by jakoś uciec przed batem, którym raz za razem smagał go po łydkach jego ojciec podczas orki w polu. Młody Antek prowadził konia, a za koniem z pługiem mozolił się jego surowy acz roztropny, sprawiedliwy i małomówny ojciec. Ilekroć pług wypadł z bruzdy, szybkim i sprawnym smagnięciem  ojciec dawał młodemu po łydkach znak, by ten prowadził konia jak należy. Ojciec uważał przy tym, by nie zniszczyć synowi portek, bo szkoda byłaby wielka. Jednak jego wprawna i sprawiedliwa ręka nie myliła się na szczęście dla starych i wysłużonych spodni Antka, przed którymi ciągle rysowała się jasna (choć może nie do końca) przyszłość na tyłkach jego młodszych braci, o czym pamiętał i nigdy nie zapominał jego roztropny i zapobiegliwy tatko. Niestety, pradziadka nie za bardzo rozczulała troska jego ojca o przyszłe odzienie jego młodszych braci i dużo bardziej samolubnie i krótkowzrocznie - co jest cechą ludzi młodych - martwił się on jednak losem swoich własnych łydek. Z racji swoich nastu lat powili budził się w nim bunt i niezgoda na tak niesprawiedliwe traktowanie. Przecież - huczało mu gniewnie w głowie - tatko sam mu tłumaczył, że rędzińska ziemia jest jak kobieta gderliwa i złośliwa, ale też i urodzajna i stąd jej nazwa, że jak się dobrze w nią wsłuchać, to można usłyszeć jak zrzędzi, gwarzy z pługiem, a czasami gdy ich rozmowa przekształci się w kłótnię, to i nawet wyrzuci go z siebie.  A teraz sam niepomny swych nauk co chwilę z bata strzela. 

- Auł tatko przestańcie!!! - krzyknął błagalnie po kolejnym razie.
- Toć ja tylko muchy od ciebie odpędzam, bo widać, że dokuczają ci strasznie i na robocie nijak nie możesz się skupić  - zaśmiał się chwytając się za boki stary Michalczyk. 

...i te dwa fotele to jego pamiątka z tamtych czasów
Tego było już za wiele! Nie dość, że gorąc i smaganie po nogach, to jeszcze ojciec miast okazać wdzięczność, naśmiewają się z niego. Puścił uzdę i jak opętany w przypływie jakiegoś dzikiego impulsu zaczął uciekać byle dalej od ojca, bata i tej niewdzięcznej pracy w polu. Wtedy jeszcze nie wiedział, że właśnie rozpoczął jedną ze swoich największych przygód w życiu. Jak daleko idące zmiany pociągnie za sobą ten nie do końca przemyślany akt synowskiego nieposłuszeństwa? Na razie gdy odbiegł na taką odległość, że ledwie słyszał głos ojca, który wieścił mu, że jak tylko wróci do domu, to ten porachuje mu wszystkie kości, zaczął żałować swojego nazbyt pochopnego czynu, bo miarkował, że to ojcowskie rachowanie jego kości jest nad wyraz prawdopodobne, a właściwie oczywiste. Co robić? Dobry Boże pomóż! Zaczął gorączkowo modlić się i powoli popadając w czarną rozpacz, lecz nim ta jego modlitwa doleciała do nieba, musiał posłyszeć ją jakiś czart, który postanowił tym razem wyręczyć Stwórcę i podszepnął młodemu Antkowi iście diabelski pomysł.  

- Mamo!!! Mamo!!! Nieszczęście! Pług się nam w polu złamał. Ojciec posyła mnie po pieniądze na kowala.


Matka wzniosła oczy do nieba w błagalnym geście i podreptała do wielkiej drewnianej skrzyni pełnej śnieżnobiałych skarbów takich jak świąteczny obrus, prześcieradło, dwie poszewki na poduszki, koszula ojca, która jakimś przedziwnym cudem mieściła w sobie wszystkie znane Antkowi święta, dlatego darzył ją niemal nabożną czcią tym bardziej, że tajemnicy przydawał jej fakt ciągłego bycia pod kluczem, który teraz dobyła jego mama nie wiadomo skąd i poczęła gmerać w wielkich czeluściach skrzyni utyskując przy tym pod nosem.

- A mówiła, że wielki post i nijak zimniaków nie omaszczać. To nie... stary wiedział lepiej, to teraz ma. Ach durny ten mój stary. Durny.   
- Wiela tych guldenów trzeba? - spytała na głos Antka 
- Mamo przecież to rok już jak w koronach liczym. One lepsze, bo na złocie - tak uczyciel w szkole mówił.

- Wszystko to oszustwo, żeby biednego człowieka złupić. Korony to niech króle mają. Ile się pytam?
- Dwie korony, po waszemu matko cztery guldeny.
Maria Michalczyk obróciła monety dłoniach i że smutkiem spojrzała na nie, a potem niemal z wyrzutem na syna.
- No trzymaj, tylko nie zgub po drodze, bo jak zgubisz, to ci ojciec wszystkie kości porachuje.

Ta wzmianka znowu obudziła strach w jego umyśle, a ten tak samo jak potrafi sparaliżować, tak i potrafi zmusić nas do dokonania rzeczy niemożliwych, co stało się udziałem mojego pradziadka i niecałą godzinę później stał już u kasy dworcowej i prosił o bilet do czeskiej Ostrawy.


Zastanawiam się, czy kilkadziesiąt lat później pradziadek w swojej ostatniej, niemal równie zuchwałej podróży pociągiem, w którą wybrał się wbrew woli swych przerażonych córek (mojej babci i jej siostry), by przed śmiercią zobaczyć morze, którego nigdy  nie widział, wspominał tę swoją pierwszą podróż do czeskiej Ostrawy.

Ciocia Gienia ciągle jest w okolicy żywą legenda
Babcia Bronia opowiadała mi, jak to któregoś dnia pradziadek wstał rano, starannie się ogolił, ubrał najlepszy garnitur, co nieco zaniepokoiło ciotkę Gienę, która z ukosa przyglądała się tym jego przygotowaniom.
- Ojciec to gdzie się wybiera w tym garniturze, czy kto umarł? - szorstko spytała ciotka Giena, zaglądając do kuchni przez drzwi prowadzące do baru.
- Nie, ale pewnie niedługo umrze, a chciałby jeszcze morze przed śmiercią zobaczyć, bo jakoś do tej pory nie było czasu.

Po czym sięgnął po kapelusz z wieszaka i wyszedł z domu, by spełnić jeszcze jedno swoje marzenie. Podobnie jak wtedy, gdy jako młody chłopak nasłuchał się od swoich starszych kolegów o lepszym życiu, pewnych pieniądzach, o Ostrawie, jak i urodzie tamtejszych dziewczyn oraz ich obyczajach, narodziło się w nim nieśmiałe marzenie, by pojechać tam i spróbować tego tak innego życia w dużym mieście. I tak oto przez dziwny zbieg okoliczności, a właściwie niemal zapędzony ojcowskim batem, znalazł się teraz pełen obaw i strachu w pociągu pędzącym po jego marzenia. I tu na razie się zatrzymamy. Muszę wam się przyznać do tego, że mnie też podobnie jak ponad sto lat temu mojego pradziadka ogarnęło przerażenie i strach przed tym, na co się porwałem.


Pragnę teraz przeprosić was (mam nadzieję dalej czekających na zakończenie tej rozpoczętej historii) jak i uciekającego Antka, którego wystraszonego i pełnego obaw porzuciłem samego w pociągu na te parę tygodni, ale ja jestem nie mniej wystraszony niż on, bo jego przygoda stała się początkiem i mojej równie dla mnie niebezpiecznej przygody z pisaniem. (Jeszcze do niedawna jedyne co mi się zdarzało napisać, były to krótkie komunikaty na xbox live typu - "THX for good game"). Pradziadku wracam i jedziemy dalej razem!!!  



Mimo, że z każdym z kilometrów odwaga w nim topniała w zastraszającym tempie niczym śnieg na wiosnę, który co roku potokami spływał z gierdeckich pagórków wprost na obórkę Wiatrów ucząc zamieszkujące ją świnie trudnej sztuki pływania. Pojawiała się też chęć do ucieczki w drugą stronę, czyli powrotu do domu prosto pod bezpieczną spódnicę mamy. Pradziadek jednak wiedział, że nie ma tam powrotu, bo oszukując mamę i tatę popalił za sobą mosty. Co prawda zdawał sobie też sprawę, że z odbudową przynajmniej jednego z nich nie powinno być aż tak wielkiego kłopotu, bo tu wystarczy zwrot pieniędzy, no może z małym okładem i gdy korony na powrót znajdą swoje miejsce w kufrze, to przynajmniej jedna z twarzy rodziców nie przesadnie chętnie z pewnością i nie nazbyt otwarcie, tak może bardziej skrycie może ciągle jeszcze udając złość, ale mimo wszystko rozchmurzy się.

Moja mama Renata z dziadkiem
Na razie jednak, poprzysiągł sobie, że dotąd nie wróci do domu, dopóki nie zwróci rodzicom pieniędzy. W szczególności miło rysował mu się w głowie obraz mamy, która z zadowoleniem zamyka czarną skrzynię. Szkody materialne zawsze najłatwiej naprawić, bo to przecież zwykła, najprostsza matematyka, ale co z resztą? Zaufaniem i z faktem, że skłamał. Kłamcą i zdrajcą zostaję się w ciągu chwili, a wiarę w prawdomówność podobnie jak i zaufanie buduje się latami. Patrzył w noc za oknem i nic nie widział poza całkowitą ciemnością. Ta czerń powoli zaczęła wpełzać w niego wypełniając go aż po brzegi i w nim samym dużo już mniej było pewności w swoją świetlaną przyszłości w Ostrawie. Na szczęście dla jego nadziei stukot kół powoli ukołysał go do snu, zanim ta kompletnie zdążyła w nim zgasnąć. Obudziła go szarpiąca za ramię energiczna i czyniąca to z wielką wprawą ręka konduktora. Żywa inteligenta istota, nijak nie pasująca do swojego właściciela - wielkiego ospałego nieruchawego olbrzyma, który pytając o bilet zdawał się nawet nie ruszać ustami, których istnienia wcale nie można było być pewnym, bo zasłaniały je olbrzymie sumiaste wąsy, ale nawet i te nie poruszały się w trakcie pytania o bilet. Po prostu niewzruszone trwały na jego twarzy w totalnym bezruchu wspaniale dopełniając pomnikową urodę ich właściciela. W ogóle było w nim życia tyle, co w pomniku i podobnie jak pomnik po prostu wypełniał we wszystkich właściwych trzech wymiarach powierzoną mu przez naturę przestrzeń i na tym wydawała się kończyć jego aktywność. Zdawał się nie interesować niczym, a biletem już w zupełności i tylko ta jego prawa wyciągnięta dłoń niecierpliwie i nerwowo przebierając palcami w jasny i czytelny sposób domagała się biletu. I to w sumie ona ułatwiła, komunikację, bo gdy z okolicy tej kamiennej, pozbawionej życia twarzy zaspany Antek usłyszał monotonne i machinalne: "Lístky prosím ovládat".


Niewiele z tego zrozumiał, ale pełne gracji i potoczystej wymowy ruchy ręki pracownika CK kolei w przeciwieństwie do niego samego nie wymagałt tłumacza. Antek podał domagającej się ręce bilet i nieśmiało spytał, a właściwie niemal wyszeptał:

XIX-wieczna Ostrava
- Ostrawa? Na co w odpowiedzi usłyszał szeroki gest dłoni wskazującej przez okno na wielki napis na żółtym budynku stacji "Ostrava". Antek wybiegł z pociągu zostawiając osłupiałej ręce bilet - jakkolwiekby to głupio nie zabrzmiało - w dłoni. Potem, gdy po latach pracy w Czechach usłyszał legendę o praskim Golemie, to już do końca życia nie miał pewności, czy w wieku szesnastu lat nie spotkał jednego z nich, tyle że miast broniącego interesów swoich twórców, dbającego o rozwój CK kolei. Na razie nie znał jednak żadnej z praskich legend. Wybiegając z pociągu w swój pierwszy rześki poranek w Ostrawie na nowo ożyła w nim nadzieja a nawet pewność, że wszystko będzie dobrze. Taka jest siła poranków, a w szczególności tych jasnych i rześkich, że zawsze jawią się obietnicą.


Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

3 komentarze:

  1. wspaniale, ocalone od zapomnienia.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mama Renata Bukowska ,pisz Bartosz i pytaj tych ,którzy jeszcze pamiętają .Czytam ze łzami w oczach to są moje wspomnienia.

      Usuń
  2. Bartosz, łza się w oku kręci!
    Pisz, pisz jak najwięcej, ocalaj od zapomnienia... co by młode pokolenie wiedziało, n jakiej ziemi się wychowuje.
    ...a kto wie, może kiedyś i "Bar u Gieny" uruchomisz na nowo :) Trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń