wtorek, 8 sierpnia 2017

Antoni Malewski: Tomaszów Mazowiecki - Moje miasto w Rock’n’Rollowym widzie - CZĘŚĆ 2

5. Szkoła nr.3 „na górce”

Budynek Szkoły Podstawowej nr.3 dzisiaj
Do dziś nie wiem z jakich powodów rodzice moi wysłali mnie i moje rodzeństwo na początek edukacji do szkoły nr.3, do której od miejsca zamieszkania (ok.150 m) miałem dosłownie pod górkę, choć do szkoły nr.7 miałem przez podwórko, po drugiej stronie ulicy Zawadzkiej. Niewątpliwie zadziałały tradycje rodzinne, bo tę szkołę przed wojną, kończyła moja mama, jej rodzeństwo, bliscy i znajomi. Nie mając wyboru we września 1952r rozpocząłem burzliwą, obfitującą w różne przygody, nie zawsze przyjemne dla mnie i moich bliskich, naukę i skomplikowany proces wychowania, mojego wychowania. Nigdy nie miałem problemów z nauką i zdobywaniem wiedzy ogólnej, nawet tak zwanej „pozaszkolnej” ale swoim zachowaniem i postępowaniem często przysparzałem kłopotów rodzicom i swoim pedagogom, co miało wpływ na moją opinię, postawę i ocenę ogólną.

Szkoła nr.3 na tzw „górce”. W czasie II Wojny Światowej był tu szpital dla niemieckich żołnierzy

We wrześniu 1954r, jak wspomniałem wcześniej, w mojej szkole podstawowej rozpoczęły edukację klasy licealne i moja szkoła na „górce”, jedenastolatka (LO 29) stała się Liceum Ogólnokształcącym, gdzie rozpiętość wieku dzieci i młodzieży w szkole sięgała 11-12 lat. Były przypadki, że do szkoły przy ul. Warszawskiej 95 przyszedł uczeń w wieku 7 lat a wyszedł z tego budynku w wieku 18/19 lat, z maturą w ręku. Klasy 1-7 nosiły tarcze szkolne na lewym rękawie z napisem LO 29, kolor niebieski a klasy licealne 8-11 tarcze z tym samym logo, kolor czerwony. Pierwszym dyrektorem jedenastolatki był pan Józef Ceglarz a jego syn Janek był moim rówieśnikiem z tej samej klasy i bardzo dobrym kolegą.

Edward Skorek
Do szkoły przyszło pracować, dołączając do „starej” przedwojennej kadry, w większości młodych, dwudziestokilkuletnich nauczycieli, których pozwolę sobie wymienić, bo niektórzy swoją pedagogiczną i społeczną pracą wpisali się na trwale w życie kulturalne i polityczne miasta: Tadeusz Kawka, Romuald Krauze, Ryszard Prymicki, Dobrosław Pytel, Klemens Fronckiewicz, Hieronim Frankiewicz, Bohdan Drozdowski, Edmund Sakowicz. Nie wszystkich pamiętam bo czas dokonał w mojej głowie pamięciowego spustoszenia. Również nie sposób, nie wymienić uczniów, którzy swoim późniejszym życiem zawodowym rozsławili miasto i ojczyznę; Stanisław Grad (ks. prałat kościoła św. Antoniego), Zbigniew Knap, Mirosław Kowalewski, Henryk Piasny, Mirek Cieślik (piłkarze „złotej” jedenastki juniorów RKS „Lechia”), Edward Skorek (mistrz świata, mistrz olimpijski w siatkówce), Wiktor Weggi (stały korespondent prasowy z Nowego Jorku), Włodzimierz Kozar (działacz partyjny i polityczny), Włodzimierz Votka (lider Kapeli Gdańskiej) i inni, których na tych łamach jeszcze wymienię. Z perspektywy czasu i moich doświadczeń pozytywnie oceniam rozpiętość wiekową uczniów w klasach i szkole. Był rok 1957, jesień, dokładnie rok wcześniej wraz z „gomułkowską odwilżą” przenika do miasta rock’n’roll, jeszcze dla mnie termin ten kompletnie egzotyczny, nic mi nie mówiący. Pierwszoplanową rolę w moim nastoletnim życiu odegrał starszy ode mnie kolega, uczeń pierwszej licealnej (czyli VIII klasy.), Andrzej Śliwiński, zmarły w 2008r, mieszkaniec kamienicy „Krycha” przy ulicy Niebrowskiej. Pewnego jesiennego wieczoru, gdy zrywaliśmy z Andrzejem, czarny winogron z siatki ogrodzeniowej, u zbiegu ulic Warszawska / Cmentarna, dziś istniejąca stacja paliw BP, dawniej miejski ogród ze szklarniami.

W pewnej chwili Andrzej mówi do mnie – Tolek zejdź na chwilę, coś Ci powiem w tajemnicy. Zszedłem, skręciliśmy w głąb ulicy Cmentarnej, Andrzej rozejrzał się wokół czy nikogo nie ma, po czym szeptem, do ucha mówi – Słuchaj, do Polski dotarła taka muzyka z Ameryki, całkowicie zakazana i nazywa się – ponownie jeszcze raz wokół się rozejrzał i cichutko wypowiedział słowo – Rocck’n’Roll. Czułem, że przekazał mi ważny termin, o ogromnym znaczeniu, który muszę zachować w wielkiej tajemnicy, tylko dla siebie nie dzieląc się z nikim. Gdy dotarłem do domu, wyjąłem roczniki tygodnika ilustrowanego „Dookoła Świata”, ojciec prenumerował „Przekrój” i „Dookoła Świata”. Przeczytane tygodniki odkładał, i na koniec roku je zszywał, tworząc tym samym swoistą WIELKĄ KSIĘGĘ. Przewertowałem tygodniki z lat 1956 i 1957, kolejno numer za. numerem. W jesiennych numerach dotarłem do dwóch artykułów Marka Konopki, stałego korespondenta tygodnika z USA, oba bardzo krytyczne. Pierwszy dotyczył krytyki Elvisa Presley’a tuż po premierze filmu ”Love Me Tender”, przyrównując śpiew Elvisa do ryczącej krowy na pastwisku, i to w roku, w którym (1956) Elvis nagrał i sprzedał osiem Złotych Płyt, każdą sprzedaną w 2 mln egzemplarzy.


Drugi artykuł, w innym numerze gazety, tygodnika o matrymonialno - obyczajowym skandalu Jerry Lee Lewisa (ślub z 13-letnią kuzynką Myra Brown). Zrozumiałem wówczas, że rock’n’roll to „zakazany owoc”, głos wewnętrzny podpowiedział mi; ,„Antek, morda w kubeł bo będziesz miał spore kłopoty”. Kiedy skończyły się ferie świąteczne Bożego Narodzenia, zawsze ostatni dzień ferii wypadał w święto Trzech Króli, 6 stycznia, w pierwszą niedzielę po feriach, w szkolnej sali gimnastycznej, odbyła się zabawa choinkowa.

Bikiniarz
Gdy kończyła się dla klas 1-7 Janek Ceglarz, syn dyrektora i Maciek Goździk (obaj nie żyją) mówią do mnie – Tolek, wchodzimy pod scenę, zaraz będzie zabawa dla klas licealnych, będzie grał zespół z liceum, grają rock & rolla, zobaczysz jak tańczy Wiktor Weggi. Schowaliśmy się pod scenę, faktycznie to co zobaczyłem przez „otwory sękowe” w deskach sceny, było dla mnie szokiem, poczułem, czego wówczas nie mogłem określić, uczucie błogości, siły i buntu. Wiktor przerzucał swoją partnerkę klasycznym hokejowym „bodiczkiem” po swoich plecach, lekko chyląc się do przodu, po czym trzymając ją za obie ręce, puszczał między nogami. Scenę tę zapamiętałem na bardzo długo, później na miejskich festynach tanecznych, podglądałem ubranego wyzywająco (nazywano ich „bikiniarzami”), tańczącego rock & roll’a, podobnie jak Wiktor Weggi, Janka Rzęcikowskiego. Ale na wielką, światową, profesjonalną skalę, zobaczyłem tańczących rock & roll’a na ekranie w kinie „Mazowsze”, w scenach Polskiej Kroniki Filmowej, który to taniec i muzykę bardzo krytykował lektor, czytający kronikę. Kim byli bikiniarze? Byli to młodzi mężczyźni, ekstrawagancko ubierający się, marynarka samodziałowa, długa z „rozpierdakiem”, raczej jasna, spodnie koloru ciemnego z mankietem o szerokości 16 centymetrów, sięgające przed kostkę by uwidocznić na nodze skarpetkę w wielobarwne paski poziome. Koszula biała, kołnierzyk ściągnięty krawatem włoskim lub na gumkę. Włosy długie z falą, zaczesane w górę a z tyłu tak zwany „kaczy kuper” lub „mandolina”, (a’la wczesny Elvis). Buty zamszowe, różnego koloru, choć kolor nie odgrywał wielkiej roli, na wysokiej podeszwie. Podeszwa obszywana i łączona z cholewką piętrowym, wielokolorowym sznurkiem.


Musiały przy chodzeniu skrzypieć, dlatego każdy bikiniarz w górnej kieszonce marynarki nosił kostkę kalafonii, która służyła do przecierania miejsca łączenia podeszwy z cholewką, a to dawało efekt skrzypienia. Dziś, mówiono by o nich, bardzo modne chłopaki, w tamtych latach traktowano ich jak bumelantów, chuliganów, czy przestępców, prześladowanych przez funkcjonariuszy prawa, urzędy, zakłady pracy, komitety partyjne i konserwatywną część społeczeństwa, postrzegano ich jako ludzi „drugiego gatunku”.

Powojenne centrum Tomaszowa Mazowieckiego
Kotłownia szkoły, znajdowała się poniżej parteru, w niej zespół szkolny (ten z zabawy noworocznej) często zbierał się w godzinach popołudniowych a nieraz wieczornych, na próby muzyczne. Mieszkałem tuż za szkołą więc mogłem pozwolić sobie na uczestniczenie w nich, oczywiście po kryjomu. Do kotłowni dostawałem się oknem wsypowym na koks, węgiel. Przecisnąwszy się do środka, przysypywałem się z lekka opałem, by być niewidocznym i w milczeniu wysłuchiwałem „szalonych rytmów”. Grali w zespole, że wymienię tych których zapamiętałem; trąbka, saksofon – Roman Guzik, kontrabas – Andrzej Suszkiewicz, śpiew – Eugeniusz Kowalski, gitarzysty, perkusisty nie pamiętam.


Najbardziej zapamiętałem śpiew Gienka Kowalskiego, bo śpiewał wówczas znane przeboje z repertuaru Bill’a Haley’a, które od czasu do czasu można było usłyszeć w radio: „Rock Around The Clock”, „Mambo Rock” czy „Razzle Dazzle”. Słuchanie w kotłowni rock’n’rolla, sprawiało mi przyjemność i radość. Ugruntowywało to we mnie pewność, że wybór mój jest słuszny, że przez swoje życie będę kroczyć drogą przetartą ukochanym rockandrollem. Dziś mogę stwierdzić, że swoją konstrukcję psychofizyczną i miłość do rock’n’rola, począłem budować właśnie wtedy ale to „wielkie” jeszcze nie nadeszło, wszystko było przede mną.

Czy pożarty misjonarz może uważać swoją misję,
Za spełnioną
                Stanisław Jerzy Lec

6. Podwórze – Warszawska 101

Dom Handlowy „Dekorator” w widłach ulic Warszawska/Zawadzka
Moje podwórko tworzyły budynki po lewej stronie Zawadzkiej, posesja ul. Warszawska 101 (dwa domy) i ul. Zawadzka 1 (jeden dom), a po prawej stronie Zawadzkiej 2/4, dwa domy. Mieszkało tu sporo chłopaków, trochę mniej dziewczyn a właściwie w moim wieku tylko jedna, piękna dziewczyna, Aleksandra Herman.

Placu Kościuszki 17 - tu mieszkał Wojtek Szymon
Dzisiaj domy te nie istnieją, na ich miejscu stoi zakład wulkanizacyjny, a dalej po prawej stronie Zawadzkiej sklep-hurtownia „Dekorator”. Pragnę wymienić tych chłopaków i dziewczyny, niektórych z imienia i nazwiska, mieszkańców mojego podwórka: najstarszy był Rysiek Styks potem mój brat Andrzej, Piotrek Migała jego brat Józef zwany Dzidkiem i ich siostra Ela, ja, brat Tadek i siostra Barbara, Heniek Słabosz jego brat Janek i ich siostra, Zbyszek Olczyk i młodszy brat, Marian Piasta, brat Waldek i siostra Halina , Janek Holc i jego dwie siostry, Rysiek Jung i jego starszy brat a po drugiej stronie ul. Zawadzkiej 2/4, Ola Herman z młodszą siostrą Hanią i bratem Jurkiem oraz dwie siostry Gilówne. Podwórko było pełne młodych osób, było gwarno i radośnie, tworzyliśmy swoistą wspólnotę. Piotrek Migała (chodziliśmy do jednej klasy) i jego brat Józef, uprawiali kolarstwo. Często przyjeżdżali do nich inni, ścigający się koledzy. Na naszym podwórku były warunki by dokonać przeglądu roweru i ewentualnej naprawy, czyniono to zawsze przed kolarskim treningiem czy wyścigiem. Kolarzy na podwórku, zupełnie jak w peletonie.

Wojtek „Szymon”
Reprezentowali klub K.S.„Pilica”. Przyjeżdżali na nasze podwórko swymi „kolarkami”, Mirek Górecki, Zbyszek Hajduk, Heniek Rode, Wojtek Pecyna, Grzesiek Kaczmarek i najlepszy z tej grupy ścigających się Wojtek „Szymon” Szymański, ten sam co wywołał epidemię Rock’n’Roll’a w Tomaszowie Maz., którą to zaraził mnie i całe moje pokolenie. Ja z tej choroby nie wyleczyłem się do dziś. Na naszym podwórku znajdowała się jedyna pompowana studnia, która zaopatrywała w wodę wszystkich mieszkańców domów po obu stronach ulicy Zawadzkiej. Pewnego, letniego dnia, a były to wakacje, siedzieliśmy na podwórku przyglądając się jak wyczynowcy rowerowi „dopieszczają” swe maszyny. Wtem do studni podeszła z wiadrem piękna Oleńka. Wojtek „Szymon” zauroczony osobą Oleńki szybko, szarmancko podbiega do studni, napełnia wodą wiadro i zanosi je na drugą stronę ul. Zawadzkiej, do domu pięknej. Zaiskrzyło, to wydarzenie zmieniło Wojtka, zakochał się po uszy w ślicznej sąsiadce. Było to dla mnie znamienne, stałem się duchowym łącznikiem Wojtka w jego sercowych relacjach z Oleńką. Mimo sporej różnicy wieku, Wojtek miał 18 lat ja 15, rozumieliśmy się bardzo dobrze. Jeszcze bardziej zbliżyliśmy się do siebie gdy w „nagrodę” zaprosił mnie, do swojego domu na Pl. Kościuszki 17 (dzisiaj na parterze znajduje się sklep „Jarkpol”). Rogowy dom, przylegający do budynku byłego sądu (dom rodu Knothe), dwa pierwsze okna na II piętrze od strony ul. Piłsudskiego to „mekka” tomaszowskiego rock&roll’a. Śmiem twierdzić, że i krajowego. Gdy Wojtek puścił „Jailhouse Rock” i „Shake,Rattle Roll” w wykonaniu Elvisa Presleya poczułem nieopisaną radość, jakąś dziwną, bliżej nieokreśloną siłę.


Rozejrzałem się po jego płytotece, głowa mała, tu 4-5 longpley’ów Elvisa obok Jerry Lee Lewis, Paul Anka, Bill Haley, Brenda Lee, Fats Domino!!!, Coś się we mnie zagotowało, przylgnąłem do niego jak rzep do psiego ogona, wróciłem do domu po tym muzycznym seansie i spać nie mogłem. Od rana myślałem tylko o Wojtku i o domu przy Pl. Kościuszki 17, gdy tylko nadarzyła się okazja pędziłem co sił na kolejną ucztę muzyczną. Nie da się tego wyrazić słowami co czułem, chyba stałem się inny, bardziej dorosły, mój świat wewnętrzny stał się bogatszy, autentycznie – jak to dziś widzę – stałem się wolnym chłopakiem ale to dopiero początek mojej przygody w rockandrollowym szaleństwie.

Nie wzbraniaj się cierpieć za cudze winy,
Może są mniejsze niż twoje własne.
                                      Wiesław Brudziński

7. Wojtek „Szymon” Szymański

Wojtek Szymański, bo tak się nazywa, „Szymon” - to pseudonim dla wtajemniczonych, to największy, najbardziej zwariowany FAN rock&rolla jakiego „wydało” nasze miasto, który swoją charyzmą zaraził nas wszystkich. Nigdy więcej w swoim życiu podobnego do niego człowieka nie spotkałem. Urodził się 1942r, w Warszawie w domu, który stał dokładnie w tym miejscu gdzie dziś stoi Pałac Kultury Wiedzy i Nauki (PKWN). Całą rodzinę po upadku powstania warszawskiego dotknął hitlerowski „exodus” ludności cywilnej stolicy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Następny etap wędrówki zakończył się w Tomaszowie Maz. Tu mieszkała rodzina Wojtka matki, z domu Hancke, państwo Bartke. Pani Bartke była siostrą babci Wojtka, Zofii Patzer. Oba rody Bartke (dom styczny do byłego budynku sądu) i Knothe (dom rodzinny to były budynek sądu) przybyły do Tomaszowa Maz. w połowie XIX wieku wraz z innymi niemieckimi osadnikami, tworząc w naszym mieście podwaliny przemysłu włókienniczego. Rodzice podczas pobytu w Tomaszowie, rozwiedli się. Ojciec, inżynier komunikacji, przeprowadził się na stałe do Warszawy i pracował w Ministerstwie Komunikacji. Matka zamieszkała w Lutomiersku a wychowaniem Wojtka aż do jego pełnoletności, zajęła się babcia, szacowna pani Zofia Patzer. Jak ją poznałem, była dobiegającą osiemdziesiątki, inteligentną kobietą z wielką klasą. Wojtek po ukończeniu szkoły podstawowej nr.6 na ul. Przeskok został uczniem LO 28 (dziś I LO), poznałem go w 1960r, wkrótce po oblanym egzaminie maturalnym. Bóg mi go zesłał i zatrzymał jeszcze na rok - gdyby zaliczył maturę za pierwszym podejściem nasze drogi nigdy by się nie zeszły - by jako ekstern mógł ukończyć liceum w 1961r.

Gwiazda wdzięczności pełniła wielofunkcyjną rolę w mieście, między innymi była punktem zbornym tomaszowskiej młodzieży. Na jej schodkach „w oczekiwaniu na Godota”, Wojtek „Szymon” Szymański.
Mieszkał na przeciw gwiazdy w narożniku Placu Kościuszki
Ten rok repetowania szkoły przez Wojtka, jak się okazało był bardzo ważny dla mnie, dla naszej przyjaźni, dla miasta, dla Rock & Rolla. Wojtek był przystojnym, wysokim (wzrost około. 185 cm) chłopakiem o blond, krótko strzyżonych włosach (czesanie na tzw. jeża), o dużych niebieskich oczach. Dziewczyny się w nim kochały, on też potrafił być im wdzięczny. Chciałbym przypomnieć pewne wydarzenie; był rok 1962, lato, wakacje, oczekiwaliśmy w południe przy fontannie na Pl. Kościuszki, na samochód pocztowy, który miał dostarczyć przesyłkę a w niej m.in. longplay Chubby Checkera. Przesyłka co najmniej o trzy dni szła za długo, wykalkulowaliśmy sobie, że dziś sobota, koniec tygodnia winna być dostarczona. Samochód pocztowy dwukrotnie znajdował się wokół posesji nr.17, raz wyszedł pocztylion do budynku sądu, za drugim razem do sklepu na parterze. Po czym pojechał dalej, skręcając w aleje w kierunku Piotrkowa Tryb. Mieliśmy już się rozejść gdy po 2-3 min po raz kolejny pocztylion podjechał pod posesję nr.17, zatrzymał się. Z samochodu wyszedł listonosz trzymając w ręku płaski pakunek o wymiarach ca 300 x 300 cm - JEEEEEST.


Wydaliśmy z siebie okrzyk jaki wydobywa się na stadionach piłkarskich, dopadliśmy na ulicy przedstawiciela poczty, na chodniku załatwiliśmy wszystkie formalności i biegiem na II piętro, po drodze rozrywając pakunek. Gdy dotarliśmy do mieszkania, Wojtek płytę miał już w ręku, delikatnie położył ją na talerzu adapteru i włączył….. Szalone rytmy „Let’s Twist Again” rozeszły się po pokoju a my upojeni muzyką w ciszy regulowaliśmy krótkie oddechy po tak potężnym wysiłku fizycznym i emocjonalnym. Do wieczora mieliśmy sobotę z „głowy”, padł pomysł – PRYWATKA. Pokój szybko zapełnił się dziewczynami i chłopakami. Rozpoczęło się twistowe szaleństwo trwające do rana. By utrzymać kontakt taneczny z partnerką, twistowe przeboje przeplataliśmy muzycznymi „migdałami” w stylu Elvisa, Fatsa, Cliffa, Brendy. Wojtek uprawiał kolarstwo, jego sylwetka na rowerze była po prostu piękna, świetnie się prezentował a do tego był silny w nogach, mocny na podjazdach.

W mieszkaniu Wojtka „Szymona” Szymańskiego
niczym w Studio Nagrań
Przysparzało mu to dużo wielbicielek. Miał sporo kolegów, bo sam był bardzo koleżeński. Gdy w Warszawie podjął studia a potem pracę nie omieszkał w weekendy odwiedzać swoje rodzinne miasto i przyjaciół. Zawsze gdy przyjeżdżał wzbogacony był o nowe płyty, choć rynek płytowy delikatnie mówiąc, był trudny, on swoje polsko-niemieckie pochodzenie wykorzystywał skutecznie. Systematycznie otrzymywał paczki z „nowościami” muzycznymi i ciuchami. Był świetnie ubrany, nosząc zawsze markowe rzeczy, dobrze skrojone koszule, bluzy, marynarki a dżinsy, tylko Levis Strauss. Gdy zmieniał ciuchy, a robił to często, zawsze „stare” mogłem od niego odkupić za nieco niższą cenę. Systematycznie z 3-4 dniowym opóźnieniem otrzymywał z Zachodu tygodnik Radia Luxemburg, New Musical Express. Okazało się, że miało to kolosalne znaczenie, Wojtek tłumacząc nam czytane teksty kształcił język angielski. Kiedy w 1972r amerykańskie linie lotnicze na Okęciu, Pan American Warszawa Pan American, rozpoczęły loty, bezpośrednie połączenia, Warszawa – Nowy Jork – Warszawa, szukali pracowników ze znajomością języka angielskiego. W tym czasie Wojtek mieszkał w Warszawie, zareagował na ogłoszenie. Nie miał problemów z zaliczeniem języka i został zatrudniony w amerykańskiej firmie Pan American. Dzięki zatrudnieniu stworzyły się dla Wojtka „warunki” do wyemigrowania z kraju, co zresztą uczynił. Czy legalnie? Tego nie wiem. Od 1974r jest mieszkańcem Nowego Jorku. Posiada paszport i obywatelstwo amerykańskie. Do dziś, w dalekich Stanach, Rock’n’Roll nadal jest dla niego pokarmem i siłą, dzięki której mógł poznać wielu wybitnych piosenkarzy i ludzi związanych z tą formacją muzyczną oraz z amerykańskim „show businessem”. Jako ciekawostkę pragnę przytoczyć niewiarygodne wydarzenie w jego młodym życiu.

Wojtek „Szymon” w kawiarni „Literacka” na „Spotkaniu po latach (2011r)”
Pierwsze, prawdziwe płyty (Long Play), do Wojtka „Szymona” przypłynęły właśnie przez Ocean Atlantycki z Nowego Jorku, z wytwórni płytowej Atlantic/ATCO. Jest to jedna z pierwszych wytwórni, która lansowała muzykę Rock’n’Roll i Rhythm’n’Bluesa nagrywały w niej takie gwiazdy jak Ray Charles, Bobby Darin, The Drifters, The Coasters i wielu, wielu innych. Wytwórnię założyli dwaj emigranci tureccy, bracia Nesuhi i Ahmet ERTEGUN, do których to w 1962r Wojtek wysłał całą swą wspaniałą kolekcję znaczków pocztowych (w świecie filatelistycznym polskie znaczki bardzo się liczyły), za co w zamian po około dwóch miesiącach otrzymał dwie płyty. Jedną z płyt (16 utworów) z rockandrollową „mieszanką”, otwierał Bobby Darin; stronę „A” utworem „Splish Splash” a stronę „B” utworem „Early In The Morning”.


Druga płyta nazywała się po prostu „Rock’n’Roll” i była poświęcona zespołom muzycznym, instrumentalnym bez wokalu. Dwadzieścia dwa lata później, kiedy Wojtek zamieszkał w Nowym Jorku , miał okazję osobiście podziękować panu Nasuhi Ertegunowi za płyty i „otworzenie mu drogi do USA”. Sprawdził się jego młodzieńczy sen o Ameryce. Boże to niemożliwe, chciałoby się powiedzieć, jednak to materialna prawda. Dla mnie pozostał dzieckiem spełnionego, młodzieńczego marzenia. Kończąc sekwencję Wojtka „Szymona” pragnę zacytować wypowiedź Elvisa Presleya z udzielonego wywiadu dla TV NBC na początku kariery, tak bliską naszym sercom osoby: „Czasami wydaje mi się, że to sen, ale mam nadzieję że się nigdy nie obudzę”

Małżeństwo doskonałe 
Z kim zdradzić własną żonę
- Pomyślał mąż wzruszony –
Czy z żoną przyjaciela,
Czy z przyjaciółką żony.
W tym samym czasie żona
Nad zdradą myśl wytęża
Czy z mężem przyjaciółki
Czy z przyjacielem męża?
Karol Szpalski 


Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz