sobota, 6 lutego 2016

Fryderyk Nguyen - Subiektywna Lista najlepszych albumów roku 2015

Fryderyk Nguyen to postać doskonale znana na wrocławskiej scenie rockowej. Fryderyk pomimo bardzo młodego wieku ma już na swoim koncie pierwsze znaczące osiągnięcia. Kilka lat temu był współtwórcą nieistniejącego już zespołu The Riffers, a od ponad pięciu lat z powodzeniem śpiewa i gra na gitarze w grupie Katedra, którą powołał do życia wraz z basistą Maćkiem Stępniem, klawiszowcem Michałem Zasłoną i perkusistą Pawłem Drygasem. Na przestrzeni ponad pięciu lat istnienia Katedra odniosła szereg znaczących sukcesów, które sprawiły, iż zespół ten jest dostrzegany przez wielu muzycznych dziennikarzy i rozpoznawany przez fanów wartościowej muzyki. W roku 2011 wrocławscy muzycy znaleźli się na kompilacji firmowanej przez legendarnego dziennikarza Trojki Piotra Kaczkowskiego. Jego Minimax pl 6 zawiera jeden z największych przebojów Katedry - "Kim jesteś?", który notabene był pierwszym oficjalnym numerem 1 listy przebojów Polisz Czart we wrześniu 2012. Rok 2013 był dla Katedry przełomowy. Wiosną wrocławscy muzycy dotarli do finału popularnego programu Must Be The Music, a jesienią znaleźli się w gronie czołowych wykonawców prestiżowego Grechuta Festival. Wcześniej Katedra została doceniona także przez wrocławskie Radio Luz, w siedzibie którego zarejestrowany został unikalny koncert tej grupy, do obejrzenia którego zapraszam tutaj. Po ukazaniu się dwóch EP Katedry, zespół wydał znakomicie przyjęty jak i przez odbiorców tak i przez krytyków i dziennikarzy pierwszy album Zapraszamy na łąki

***

Pod koniec roku zawsze napada mnie chęć klasyfikacji, jakaś ludzka przypadłość porządkowania i ustawiania hierarchii wydarzeń, które pozostały w pamięci. Odczuwam potrzebę stworzenia sobie własnego konstruktu, dzięki któremu łatwiej będzie mi myśleć o przeszłości. Nie ma co ukrywać, jest to czynność bardzo subiektywna, mimo że nosi w sobie pozory obiektywności – pojawia się dystans czasowy, emocjonalny, konfrontacja z sądami wyrażonymi przez znajomych oraz tzw. znawców. Lecz kiedy zabieram się do wyartykułowania swojej koncepcji minionego roku, zadaję sobie pytanie o sens takiego przedsięwzięcia. I wydaje mi się, że jest tylko jeden – polecić innym muzykę, która mnie najbardziej w ostatnich dwunastu miesiącach poruszyła. Bo skoro mnie poruszyła, to może i poruszy kogoś innego? A jeśli kogoś już zdążyła poruszyć, to może ów ktoś będzie miał niekłamaną satysfakcję identyfikacji z opinią o rzeczy go poruszającej? Albo może zepsuję w kimś poczucie elitarności jego własnych poruszeń i udowodnię, że nie tylko on jest został poruszony? Tak, ten ostatni cel wydaje się szczególnie pociągający...

Czas więc znów na chwilę poudawać światowego, osłuchanego konsumenta sztuki, który wie, czego warto słuchać. No bo to przecież nieprawda – wspomniane płyty pozostałyby dla mnie zupełnie nieznane, gdyby nie ogólnoświatowe portale podbijające hype. O tym, ile znacznie lepszych albumów się przez ich sito nie przedarło, wolę nawet nie myśleć. Dlatego nie będzie żadnych miejsc, żadnego podium w skali od jeden do dziesięć, a pojawią się jedynie refleksje na temat płyt. A, i nie będzie Stevena Wilsona, bo słuchałem jego krążka tylko raz i jeszcze nie przekonałem się o genialności tegoż.

Kamasi Washington – The Epic

W ostatnich latach wiele zdążyło się w świecie „alternatywnej” muzyki zmienić. Na jej salony wjechał z butami hip-hop, którego przedstawiciele tworzą teraz podobno najbardziej epokowe płyty. Wyśmiewane, staromodne brzmienia doczekały się niespotykanej nobilitacji w postaci przetworzonej przez różne chillwave'y, glo- i lo-fi i wniknęły nadspodziewanie wyraźnie do współczesnej kultury. Do łask wrócił nawet metal, oczywiście w dostosowanej do wysublimowanych gustów swojej post-wersji. Trudno się zatem dziwić, że w 2015 roku przyszedł czas na jazz. I być może ten przydługi wstęp byłby zupełnie niepotrzebny, gdyby nie konieczność odróżnienia modnych tendencji od autentycznej wartości omawianego krążka. Bo choć wpisuje się on w konwencję „ualternatywniania” gatunków, jego zawartość wychodzi daleko poza chwilowe zajawki.


Zastanówmy się, ile znamy trzy-płytowych albumów. Pomyślmy, ile z nich jest dobrych. Wreszcie rozważmy, ilu da się słuchać w całości. Na tym tle płyta Kamasiego wypada rzeczywiście „epicko”. Aby stworzyć płytę jazzową, która będzie jednocześnie słuchalna i chwytliwa dla „profanów”, a nie sprzeniewierzy się ideałom gatunku, w dodatku trwającą prawie trzy godziny, a przy tym nienużącą i trzymającą równy poziom – naprawdę trzeba mieć talent. Nie bez podziwu myślę o potężnym składzie, który brał udział w jej nagrywaniu. Okiełznać tak pokaźną grupę (chóry!) dla stworzenia spójnego dzieła, to naprawdę wyczyn. I można byłoby się spierać, czy to w ogóle odkrywcze, że przecież lepsze płyty nagrywali giganci jazzu, że Kamasi ich tylko naśladuje, a pod mistyczną otoczką być może nie kryje się nic tajemniczego. Płyta The Epic wprowadza jednak gatunek w zupełnie inny kontekst. Staje się obiektem zainteresowania słuchaczy, którzy na co dzień jazzu nie łykają – a to nie udało się ostatnio nikomu innemu.

Julia Holter – Have You In My Wilderness

Bez przesady mogę powiedzieć, że Julia Holter nagrała w zeszłym roku najlepszy album w karierze. Czy najlepszy w roku w ogóle – tutaj powiem tylko tyle, że trudno byłoby mi znaleźć płytę równie przemyślaną jako całość. Właściwie ciekawa sprawa z tą Julią. Nie jest to artystka, której słucham na co dzień, a jednak pojawia się już w drugim (na dwa) rocznym podsumowaniu, jakie sklecam. Bo też i nie jest to muzyka na co dzień. Potrzeba do niej szczególnego nastroju, słuchaniu jej sprzyja zwłaszcza rozmarzona aura zimowych wieczorów. Muzyka Julii Holter niezmiennie kojarzy mi się z miastem o zmroku, ze wszystkimi jego latarniami i światłami okien. Nowa płyta to idealny soundtrack do samotnego przemierzania ulic o tej porze... Tak przypuszczam, bo nigdy jej w takich warunkach nie słuchałem.


Po obejrzeniu występu w KEXP nie ulega wątpliwości, że Amerykanka jest u szczytu formy. Z grania nowej muzyki płynie czysta, niekłamana radość. Artystce udało się swoje ambitne pomysły i eksperymenty aranżacyjne ubrać w doskonałe piosenki, w których aż kipi od pięknych melodii. Have You In My Wilderness to płyta wpisująca się w jedno z moich ulubionych ostatnio określeń: „growing up album”. Ten album wzrasta w umyśle słuchacza za każdym przesłuchaniem. Po pierwszym, niepewnym kroczeniu po omacku, za którymś razem odkrywamy drogocenną perłę i dziwimy się, dlaczego nie dostrzegliśmy jej tam wcześniej.

Unknown Mortal Orchestra – Multi-Love

Wykonawcy klasyfikowani określeniem „lo-fi” paradoksalnie często odznaczają się bardzo skrupulatnym podejściem do brzmienia. Czasem do tego stopnia, że choć w ich muzyce wciąż słyszymy trzaski i przestery, otagować ją jako lo-fi już nie sposób. Tak stało się w przypadku grupy Rubana Nielsona, Unknown Mortal Orchestra. Zespół wcześniej nieznany (nazwa znacząca?), wypłynął trochę przy swojej drugiej płycie, podczepiony pod nową falę rocka psychodelicznego spopularyzowaną w 2012 roku przez sukces Lonerismu Tame Impala. UMO nie osiągnęli wtedy jeszcze swoich wyżyn, a i nie porzucił całkowicie przybrudzonego brzmienia debiutu. Być może album z poprzedniego roku jest również tylko zapowiedzią tego, co ma dopiero nadejść. Trzeba jednak podkreślić, że to płyta bardzo równa i świetnie dopracowana pod względem brzmieniowym. I nie staram się teraz zasugerować, jakoby właśnie odejście od prawdziwego lo-fi wprowadziło muzykę grupy na wyższy poziom. To nie styl, a dobre piosenki są tego główną przyczyną.


Nielson jest świetnym gitarzystą „muzycznym”. Zachwyca jego dobór środków wyrazu, nowatorski sound (a osiągnąć to w dzisiejszych czasach jest, jak wiemy, niezwykle trudno) i to, że gra dokładnie tyle, ile potrzeba. Choć mógłbym narzekać, jak niektórzy, na zbyt szybkie przełamanie nastrojowego intra do Puzzles, to nie zrobię tego ze względu na moje uznanie dla UMO-wskiej umiejętności zachowania umiaru. Płyta jest różnorodna, lecz we właściwych granicach – utwory są wyraziste, lecz wszystkie realizują pewną koncepcję myślenia o muzyce. Jest nieco eksperymentalnie, ale przede wszystkim melodyjnie i... tanecznie. Zespół używa obecnie określeń „depression funk” i „psychedelic R&B”. Całkiem trafnie. A jeśli kiedyś uda mi się z Rubanem porozmawiać, na pewno zapytam go, przez jakie efekty przepuszcza wokal, bo brzmi to naprawdę kosmicznie.

Sufjan Stevens – Carrie & Lowell

Sufjan Stevens zawsze był dla mnie „tym nudziarzem od Illinoise” (przepraszam). Nigdy nie spodziewałem się, że kiedyś umieszczę go w swoim rocznym podsumowaniu, a jednak teraz się pojawia i to z płytą niemal zupełnie akustyczną, mającą wszelkie predyspozycje, aby być nudziarską jeszcze bardziej. Lecz właśnie w tym minimalizmie tkwi niespotykany urok, jaki spotykam bardzo rzadko we współczesnej muzyce – z piosenek Carrie & Lowell przebijają prawdziwe uczucia. Brzmi to beznadziejnie banalnie, ale inaczej tego nazwać nie potrafię. Kiedy mogę słuchać jakiejś płyty w momentach szczególnej melancholii, patrzeć z nią w tle na napęczniały tajemnicą świat – wtedy właśnie uznaję, że zawarło się w niej jakieś autentyczne uczucie artysty, z którym mogę się utożsamić.


Dla jednych będzie to płyta smutna, dla mnie słychać w niej niekłamane szczęście. Nie to ulotne, co pojawia się nagle w ledwo dostrzegalnym przebłysku, ale takie, które świeci łagodnie, nieśmiało, lecz nigdy nie ustaje. Mnóstwo tu refleksji o śmierci, jednak ani na chwilę Sufjan nie popada w tony depresyjne. Nawet, gdy w Forth of July powtarza wielokrotnie „we're all gonna die”, słychać, że nie ma tu mowy o żadnej pustce. Carrie & Lowell to zgłębianie niesamowitości życia do samej głębi, nie omijające tego, co trudne, co wymaga od nas uznania swojej małości. Może właśnie dlatego słuchanie tej płyty jest dla mnie jak katharsis – ta muzyka przypomina mi, że są rzeczy, na które nie mam wpływu, których nie zmienię. Nie muszę tego robić. Wystarczy, że usiądę w towarzystwie przyjaciół i przypatrzę się, jak to wszystko istnieje, takie wielkie, takie większe od nas.

Tame Impala – Currents

Oceniając ten album, trzeba zapomnieć o tym, że był taki album jak Lonerism. Jest to szczególnie trudne, ponieważ wspomniana płyta ma wszelkie prawo do miana „pokoleniowej”. Chociaż niektórzy usiłowali kreować na taką (skądinąd prześwietną) Merriweather Post Pavillon Animal Collective, to dopiero Australijczycy z Tame Impala dali światu dzieło na miarę nowych czasów, które towarzyszyło wejściu moich rówieśników w tzw. dorosłość. Zawarta w nim tęsknota za przeszłością sprzed naszych narodzin, pragnienie partycypowania w czymś wybitnym i epokowym – to wszystko znalazło swój wyraz na poprzedniej płycie i zaostrzyło apetyt na kolejną. Pojawienie się Currents ostudziło nieco nastroje. Bo po swoim OK Computer Kevin Parker nie nagrał swojego Kid A... A może właśnie nagrał, tylko jeszcze nie zdajemy sobie z tego sprawy?


Jakkolwiek trudno już dziś oceniać przełomowość tej płyty, to po którymś kolejnym odsłuchu (u mnie około jedenastego), musimy zdać sobie sprawę, że na Currents znajduje się trzynaście po prostu świetnie skomponowanych utworów. Stylistycznie odbiegających od poprzednich dokonań zespołu, lecz znowu nie tak bardzo. Ograniczenie roli gitar od samego początku odbioru albumu nie było dla mnie żadnym problemem – nigdy nie postrzegałem Tame Impala jako zespołu „rockowego”. Ich sposób tworzenia muzyki przypominał mi raczej artystów z kręgu elektroniki, remiksujących analogowe brzmienia i dostosowujących je do potrzeb współczesnego songwritingu – z tą różnicą, że Australijczycy grali swoje piosenki na żywych instrumentach. Na Currents więcej jest komputera, lecz konwencja zostaje zachowana. Tame Impala wciąż przetwarzają przeszłość, tylko tym razem na warsztat poszły lata 80. Pojawiają się co prawda rozwiązania zaczerpnięte z rapu (szczególnie ostatni kawałek, New Person, Some Old Mistakes), lecz myślą przewodnią jest właśnie zaadaptowanie popu sprzed dwóch dekad do uszu dzisiejszego słuchacza. Parker wziął z tamtych czasów to, co najlepsze, i stworzył bardzo dobre piosenki, w niczym nie ustępując niegdysiejszym specom od przebojów. Niewykluczone, że wyprzedził nasze poczucie estetyki o co najmniej kilka lat, dlatego prawdziwą wagę tej płyty poznamy dopiero za jakiś czas...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz