wtorek, 16 lutego 2016

Marek Andrzejewski - Ekologiczny bard z Lublina (Justyna Urbaniak - recenzja koncertu i Sławek Orwat - wywiad)

Magda Karasek - Organizator koncertu (fot. Marek Jamroz)
Andre Gaj - Czasem Trzeba (fot. Artur Grzanka)
Na londyńskiej ziemi gościliśmy już tak znany zespół jak Czerwony Tulipan, a już za kilka tygodni zaszczycą nas swoją obecnością członkowie Starego Dobrego Małżeństwa. Jednak by przerwy między muzyczno - zmysłowymi ucztami nie były zbyt długie i męczące, pani Magdalena Karasek zaprosiła do Sir Alfred Hitchcock Hotel wyśmienitych gości. Dnia 12 lutego w Londynie wystąpili Czasem Trzeba z Hull oraz Marek Andrzejewski. By przybliżyć obraz artystów zachęcam do odszukania informacji związanych z Krainą Łagodności oraz Lubelską Federacją Bardów. Szczerze przyznam, że jadąc na koncert nie zapoznałam się z repertuarem i nie wiedziałam, czego do końca się spodziewać. Zacznę więc od początku. Na miejscu oczom ukazał się bardzo klimatyczny budynek z typową angielską architekturą, usytuowany na uboczu ogromnej metropolii, oświetlony lampkami ogrodowymi, ze schodami zapraszającymi ku górze.


fot. Marek Jamroz
fot. Artur Grzanka
W środku zaś przy drzwiach, gdzie za chwilę miał rozpocząć się koncert, powitał nas przepiękny uśmiech przejętej organizatorki oraz sprzedającego bilety pana, który kilka chwil później porwał gitarę i wskoczył na scenę. I tak zaczyna się krótka historia o wzlotach i drganiach cząstek zebranych tam ludzi. Jako pierwsi wystąpili Czasem Trzeba w składzie: Andre Gaj (bileter) - gitara, śpiew, Damian Kamiński - gitara basowa, Daniel Brodalka - gitara solowa oraz żeński akcent zespołu Agnieszka Truszczyńska - instrumenty klawiszowe. Przygotowali publikę kilkoma poruszającymi utworami. Między innymi zagrano "Anioła", wybitnie bliski dla frontmana grupy utwór poświęcony Matce. Chociaż z początku trema była całkiem duża, z każdym następnym kawałkiem dawało się odczuć jak pomału rozpada się na pierwiastki pierwsze i znika wśród pięknych dźwięków. Całkowicie popadła w zapomnienie przy ostatnim utworze.


Czasem Trzeba (fot. Artur Grzanka)
fot. Marek Jamroz
Mamy nadzieję, że również dzięki publiczności, nagradzającej wszystkie akordy zasłużonymi i sowitymi brawami. Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się pan Marek Andrzejewski, rozpoczynając swój występ piosenką "Jak listy". Z początku wsłuchałam się tylko w dźwięki gitary, jednak z chwilą, gdy artysta zaczął śpiewać, od razu podniosłam zaciekawiony wzrok. Barwa głosu z akustycznym brzmieniem gitary zaintrygowałyby bowiem każdego! Współgrały ze sobą, jak dla siebie stworzone, a repertuar dopełniał perfekcyjną całość. Po Czasem Trzeba i pierwszym numerze pana Marka wydawać by się mogło, że resztę wieczoru spędzimy w miłym, doborowo oprawionym melancholijnym nastroju. Szybko zostaliśmy jednak zaskoczeni piosenką, która spowodowała fale zaintrygowanych spojrzeń, uśmiechów i salw śmiechu. Zostaliśmy bowiem przyzwyczajeni, że poezja śpiewana to splot nostalgicznych wątków.


Magda Karasek (fot Marek Jamroz)
Daniel Brodalka - gitara (Czasem Trzeba) fot. Artur Grzanka
W końcu są to śpiewane wiersze o tematyce najczęściej trudnej, poważnej, emocjonalnej, tak bardzo życiowej - jednak wciąż prowadzącej po innej nici postrzegania. Bard pokazał, że mimo wszystko nie należy się sugerować tylko tym. Przeplatał swój występ balladami, przy których odpływało się ku leśnym polanom, spokojnym krainom - tym wewnątrz nas, by za chwilę zaśpiewać o rzeczach prozaicznych, jednak jakże trafnie ubranych w słowa. Nie spodziewałam się, że piosenka o smutnym jogurcie może być tak interesująca! Co równocześnie utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie tylko ja zwracam uwagę na takie kwestie i nie jestem odosobniona w używaniu kubka z obitym uchem (chociaż obok stoi piękny, błyszczący, nowy), bo akurat jemu zrobi się przykro i może poczuć się zbędny. Publika została poprowadzona przez szlaki wspomnień, które same przepływają przez nas jak strumienie przy każdej styczności z tego rodzaju występami.


Andre Gaj - gitara i wokal oraz Damian Kamiński - bas (czasem Trzeba) fot. Artur Grzanka
Agnieszka Truszczyńska  - Czasem Trzeba (fot. Artur Grzanka)
Przez moją głową przetoczyły się obrazy mojego kochanego rodzinnego miasta, ogniska zimą w otoczeniu strzelistych gór i kuligi, chwile jakie spędzałam kiedyś w stadninie konnej (głownie przez ostatnią piosenkę z bisu). Na chwilę odpłynęłam do czasów pierwszych, tych jakże ważnych i "wielkich" szkolnych miłości. Mogłabym tak wyliczać w nieskończoność, bowiem zakres zdjęć wywołanych dźwiękami jest wielce obszerny! Wszakże trochę się już przeżyło. Wrócę jednak do występu pana, dzięki któremu wszystko to na nowo rozbłysło w głowach. Spotkanie zakończyło się siedmioma bisami! No dobrze, bis był jeden, ale ku uciesze zebranych objął aż siedem utworów, dzięki skandowaniu z głębi sali "JESZCZE SIEDEM!". Artysta w pełni stanął na wysokości zadania i obdarował nasze zmysły niezwykle optymistyczną serią swojej twórczości. Jeśli więc ktoś nie miał okazji (jak jeszcze kilka godzin wstecz ja sama, wstyd się przyznać) posłuchać wykonawców ostatnich dni, powinien nadrobić zaległości.


fot. Marek Jamroz
Panowie i Pani będą bowiem grać jeszcze wiele koncertów. Nie tylko na angielskiej ziemi, więc bez obaw, każdy na pewno ich bez problemu odnajdzie w swojej okolicy. Nie pozostaje mi więc nic innego jak podziękować w imieniu swoim, Polisz Czarta i Polskiego Wzroku pani Magdzie za zorganizowanie imprezy z rewelacyjnymi muzykami oraz za zaproszenie! Nie można również pominąć podziękowań wszystkim artystom, każdemu z osobna i wszystkim razem bez wyjątków za fantastyczny występ i połechtanie zmysłów. Życzymy wielu następnych, równie udanych koncertów i publiczności tak dobrej jak w Londynie!

Justyna Urbaniak 


fot. Marek Jamroz
fot. Marek Jamroz
- Kiedy twarzą w twarz spotykają się Polisz Czart i Kraina Łagodności, to myślę, że niezły czyściec może z tego wyniknąć (śmiech). Zgodzisz się, że muzykę Lubelskiej Federacji Bardów można nazwać muzyką oczyszczającą?

- Nie wiem, czy jest ona oczyszczająca, ale na pewno w jakiś sposób jest czysta. My najczęściej używamy instrumentów akustycznych, przez co jesteśmy ekologiczni. Ekologiczni w myśleniu oraz  ekologiczni w sposobie pisania piosenek i ich wykonywania. Jest w tym coś czystego przynajmniej w zamyśle i nie chcemy, aby nasza muzyka była zafarbowana, zamotana fotoshopem, wyretuszowana.

- Czystość waszej muzyki opiera się też na szczerości przekazu.

- No tak! To jest w ogóle podstawowa sprawa, że trzeba pokazać coś prawdziwego. Najczęściej są to właśnie emocje, osobiste przemyślenia czy jakaś własna obserwacja świata. Taka jest też rola barda, żeby komentować rzeczywistość, a nie tylko śpiewać proste piosenki o miłości.


fot. Marek Jamroz
- Od razu przypomina mi się Jacek Kleyff i jego nieśmiertelna "Ballada o miłości w magazynie koła rolniczego" (śmiech).

fot. Marek Jamroz
- Ale zobacz, ile tam jest przemyconych nawiązań do ówczesnej rzeczywistości, jak choćby to brudne siodło motocykla, z którego sterczy sprężyna, czy ta zielona płachta sukna prezydialnego...

- ...na którym bohaterowie ballady mieli zamiar się kochać, i na koniec ta zaskakująca puenta, kiedy to okazuje się, że delikwent chciał całą "sprawę" załatwić w tempie ekspresowym, gdyż... śpieszył się... na zakładową wycieczkę.

- Mistrzowskie nawiązanie! (śmiech)




fot. Artur Grzanka
- Zaczynałeś w roku 1988 od orkiestry św. Mikołaja.

Bogdan Bracha - Orkiestra św. Mikołaja
- Ja ten okres wspominam jako okres pasjonacki. Myśmy wtedy dużo chodzili po górach i ja Bogdana [Brachę - przyp.red] po raz pierwszy spotkałem w jakiejś stodole, gdzie nocowaliśmy i gdzie on także jako wędrowiec akurat dotarł, chociaż wcale nie był na nocleg zapowiedziany ani zabukowany (śmiech). Trafił po prostu swój na swego i wtedy też po raz pierwszy usłyszałem jak on fantastycznie śpiewa i gra na gitarze. Dużo też rozmawialiśmy, bo byłem wówczas początkującym muzykiem, bardzo zafascynowanym piosenką ludową. Zgadaliśmy się więc dość szybko, po czym pojechałem na pierwszą próbę zespołu, który wtedy jeszcze nawet nie miał swojej nazwy. Grałem tam na bałałajce, na basach podhalańskich i na gitarze, a Bogdan miał pomysł, żeby śpiewać piosenki łemkowskie.

- Miałeś także swój udział w kultowym Teatrze Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego oraz w Teatrze Grupa Chwilowa śp. Krzysztofa Borowca.


fot. Artur Grzanka

Włodzimierz Staniewski - Teatr Gardzienice
- Kiedy już trochę popracowaliśmy w Orkiestrze, kilkoro z nas dostało propozycję, żeby wziąć udział w warsztatach Teatru Gardzienice. Teatr ten organizował warsztaty teatralno-muzyczne od wielu, wielu lat i nadal to robi. Pojechaliśmy więc i już tam zostaliśmy. Wsiąknęliśmy na dobre, ja na chwilę, Marcin Mrowca na stałe.

- Czym różnił się Teatr Gardzienice od Teatru Grupa Chwilowa?

- To są dwa zupełnie różne światy. Teatr Gardzienice to teatr, który wywodzi się z pieśni. Dla nas, dla których pieśń i muzyka stanowiły pasję życia, wszystko to było bardzo po drodze. W tym Teatrze zresztą cały ruch sceniczny wywodzi się z pieśni. To jest trochę tak, jak opowiadanie tańcem o architekturze, bo tak naprawdę trzeba ten teatr zobaczyć, żeby wiedzieć, o co w nim chodzi. Jest to teatr niezwykły, który wywarł na mnie olbrzymie wrażenie, teatr niezwykle profesjonalny, w którym spotkałem się z bardzo wysoce postawioną poprzeczką artystyczną. Był to też teatr reżyserski i autorski Włodzimierza Staniewskiego. On miał w ogóle taki pomysł, że przeniósł go na grunt - jakbyś ty to powiedział - czysty, bo przeniósł go na grunt podlubelskiej wsi do Gardzienic, a jest to miejsce, gdzie - uwierz mi - diabeł mówi dobranoc.


Krzysztof Borowiec - Teatr Grupa Chwilowa (fot. Jan Borowiec)
- A Teatr Grupa Chwilowa?

fot. Artur Grzanka
- Porównując Teatr Gardzienice do Teatru Grupa Chwilowa, to w tym drugim przypadku teatru było znacznie mniej. Robiliśmy tam coś, co właściwie należałoby nazwać śpiewogrą. Otóż Krzysztof Borowiec nosił przez wiele lat w swojej torbie "Album Rodzinny". Jest to poemat, który napisał Michał Bronisław Jagiełło, a napisał go na podstawie zdjęć z własnego albumu rodzinnego. Są to zdjęcia, które przedstawiają jego rodzinę w momentach bardzo przełomowych dla całej naszej polskiej tradycji, czyli tuż przed II Wojną Światową, podczas II Wojny Światowej i zaraz po II Wojnie Światowej, kiedy - jak to pokazane jest właśnie w tym albumie - jego rodzina przejeżdżała pociągiem z Polski do Polski przez granicę, a miejscem akcji była Wileńszczyzna, czyli Wilno i okolice Wilna, a bohaterami były postacie, które występują na tych zdjęciach i które opisane są za pomocą prostych, ale jednocześnie niezwykle pięknych i wzruszających wierszyków. To, że mogłem brać udział w tworzeniu "Albumu Rodzinnego", było dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem. Wszystkie te wiersze składające się na całość tego poematu opatrzyliśmy muzyką i wykonywaliśmy jako pieśni siedząc przy stolikach między publicznością, a Krzysztof Borowiec jako reżyser był... kelnerem, spektakl był osadzony w przestrzeni kawiarnianej. Krzysztof miał też taką bardzo brzęczącą tacę, którą w momentach najbardziej wzruszających niespodziewanie upuszczał. Piosenki z "Albumu Rodzinnego" są bardzo kameralne, spokojne i wydaje mi się, że piękne… Ten moment, kiedy następowało upuszczenie tacy przez Krzysztofa Borowca, był czymś, jakby nagle spadała bomba i było w tym coś tak potwornego, coś tak nieludzkiego, jak ta wojna.

Album Rodzinny
- Jako solista zacząłeś występować w 1993 roku. Wystarczył ci zaledwie rok, żeby zostać laureatem I nagrody Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie oraz nagrody im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów. Przyznasz sam, że w zadziwiającym tempie stałeś się artystą znanym?

- Wiesz co? Wtedy wcale mi się nie wydawało, że dzieje się to tak szybko. Jak się ma... ile to ja miałem wtedy lat? No... ileś tam. Byłem sobie małą dziewczynką (śmiech) i wtedy rok to jest naprawdę dramatyczny i wielki okres czasu. To dopiero teraz ten czas się dla nas zmienił i dopiero teraz nam te lata biegną o wiele szybciej, niż wtedy. W roku 1993 to ja byłem zupełnie inną dziewczynką niż w roku 1994, kiedy zostałem laureatem i był to długi i owocujący w wiele wydarzeń rok i wtedy wcale mi się nie wydawało, że wszystko jest za szybko i nagle, natomiast na pewno spowodowało to wtedy u mnie jedną ważną rzecz. Kiedy na Studenckim Festiwalu Piosenki dostałem nagrodę im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów, bardzo mnie to zmobilizowało do dalszej pracy.


Marek Andrzejewski i Grupa Niesfornych
fot. Artur Grzanka
- Zaśpiewałeś dziś piosenkę tytułową z albumu Trolejbusowy batyskaf, który został nagrany w roku 1996 pod szyldem Grupa Niesfornych i - co ciekawe - będąc artystą lubelskim, nagrałeś ten album z jazzmanami z Katowic.

- To się też trochę wiąże z opowieścią o Festiwalu w Krakowie i o roku 1994, bo kiedy dostaje się takie nagrody, to trzeba też jakoś poważniej pomyśleć o tym, żeby tego nie zmarnować.

- Skąd wzięła się Grupa Niesfornych?

- Zespół powstał dlatego, że chciałem swoje piosenki pokazać w trochę innym świetle. Chciałem trochę odejść od poezji śpiewanej.

- I dlatego na moment związałeś się z jazzem?

- Powiedziałbym, że chciałem te moje piosenki ubogacić, dodając im troszeczkę koloru do formuły poetyckiej. Nie zamierzam tu oceniać, że muzyka poetycka jest niekolorowa, bo ona już wtedy miała wielu świetnych aranżerów i dużo fajnych, kolorowych pomysłów, jak na przykład Wolna Grupa Bukowina i przede wszystkim te ich świetne aranże wokalne. Ja w tym wszystkim próbowałem znaleźć swoją własną drogę, żeby pokazać swoją piosenkę w mniej oczywistym świetle, chciałem też, żeby była ona rozpoznawalna i żeby była inna. W związku z tym pojawili się muzycy z Akademii Jazzowej w Katowicach, czyli pojawił się saksofon, trąbka, gitara basowa, bębny i granie bardziej funkujące, albo tak, jak mówisz jazzujące. I tak powstała Grupa Niesfornych i tak nagraliśmy płytę Trolejbusowy batyskaf.


fot. Artur Grzanka
fot. Artur Grzanka
- To jest jedyna płyta, jaką nagrałeś w tym składzie?

- Dokładnie w tym składzie tak, natomiast następna moja płyta, która ukazała się kilka lat później, też zawierała w sobie muzyków z Grupy Niesfornych, chociaż już nie wszystkich.

- Niewątpliwie twoim najważniejszym "dzieckiem" jest Lubelska Federacja Bardów. Z formacją tą wiąże się o tyle ciekawa historia, że oprócz tego, że jesteście zespołem stricte muzycznym, jesteście też dla Lublina czymś podobnym, jak Piwnica Pod Baranami dla Krakowa.

- Bardzo ładnie to wychwyciłeś. Tak, jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program, bo jest wśród nas wielu piszących, wielu komponujących, wielu wokalistów. 



Marek Andrzejewski i Mateusz Augustyniak (Polski Wzrok) fot. Marek Jamroz

Jola Sip (fot. Dariusz Gontarz)
Taka zresztą była nasza idea od początku, kiedy to w Lubelskiej Federacji Bardów było trochę więcej wokalistów i trochę więcej piszących bardów niż obecnie i z różnych powodów się to potem zmieniało. Odszedł z naszego świata Marcin Różycki, wyemigrował w dalekie strony Igor Jaszczuk i tak to wszystko się jakoś potoczyło, że w tej chwili zamiast wielu autorów, jest ich paru, za to skład zespołu jest bardziej zelektryfikowany. W tej chwili ze składu założycielskiego zostało tylko nas czworo: Jan Kondrak, Piotr Selim, Jola Sip i ja.

- Jola Sip jest postacią arcyciekawą w nurcie piosenki poetyckiej, ponieważ jak powszechnie wiadomo wykonuje dwie - wydawałoby się - skrajnie różne czynności: z jednej strony jej życie to Kraina Łagodności, z drugiej natomiast jest...

- ...brązową medalistką Mistrzostw Polski Tae-Kwon-Do (smiech).


Lubelska Federacja Bardów (Piotr Selim Jan Kondrak) fot. Mohylek

Jan Kondrak (fot. Ewa Piątek)
- Jeden z moich byłych kolegów radiowych zwierzył mi się kiedyś, że poprosił rodzinę, aby na jego pogrzebie wybrzmiał wasz "Ataman".

- To jest piosenka ludowa, która z pochodzenia tak naprawdę jest piosenką rosyjską i rzeczywiście jest to utwór niezwykły, bo w tej chwili na Ukrainie, tam gdzie jest wojna, śpiewa się tę piosenkę po jednej i po drugiej stronie. Jan często o tym mówi i ja też podobnie czuję, że tak naprawdę jest to piosenka o żołnierzu pozostawionym na śmierć przez swojego dowódcę. W niechlubnej historii świata zdarza się to nieustannie: dowódcy, wodzowie, politycy, wysyłają na śmierć w swoim imieniu ludzi młodych, zaślepionych jakimiś bałamutnymi hasłami, czy jakąś dziwną ideologią.

- "Wstań przyjaciółko moja" z wyraźnymi odniesieniami do "Pieśni nad pieśniami" ze Starego Testamentu utrzymana w hipnotycznym, tanecznym rytmie z udziałem skrzypiec, przypomina mi trochę swoją strukturą cohenowski "Dance me to the end of love" i jest drugą po "Atamanie" moją ulubioną pieśnią Lubelskiej Federacji Bardów.


fot. Marek Jamroz
- Tak, zdecydowanie Jan napisał "Wstań przyjaciółko moja" i jeszcze parę innych utworów na podstawie "Pieśni nad pieśniami". Są tam nawet pewne zwroty użyte dosłownie z tłumaczenia Czesława Miłosza, a część jest parafrazowana i dlatego to tak pięknie i nieoczekiwanie brzmi. Mało tego, trzeba też pamiętać, że do tego wzniosłego stylu pisania odwoływał się swego czasu także Edward Stachura, który jest mistrzem Jana Kondraka. Stachura jest także - co tu ukrywać - naszym mistrzem i jest to jeden z najwybitniejszych nie tylko poetów, ale pisarzy polskich.


fot. Marek Jamroz
- Na twoim najnowszym albumie Akustycznie obok klasycznej gitary i bałałajki możemy także usłyszeć bandżo, ukulele a nawet starożytny oud.

- Ja jestem jakby prezesem tego przedsięwzięcia, ale gram tam tylko na gitarze, natomiast na oud, na bałałajce, na bandżo i na ukulele gra Jakub Niedoborek, który jest mistrzem gitary flamenco. Jest on też u nas w Polsce jednym z najbardziej utytułowanych i najbardziej cenionych pedagogów gitary klasycznej.

- Wielokrotnie występowałeś na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.

- Tak, a pierwszy raz miałem wystąpić w Opolu jako ten, który przeszedł kwalifikacje Debiutów. Tylko że w międzyczasie - i to znów jest ten słynny długi rok pomiędzy 1993 a 1994 - dostałem te nagrody na Festiwalu Studenckim w Krakowie, a jednym z jurorów opolskich Debiutów i Festiwalu w Krakowie był ten sam człowiek - Jan Poprawa, który stwierdził, że festiwal krakowski ma dłuższą tradycję, czyli jest festiwalem, który jest starszy. I on nie bardzo by chciał, żeby laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie był weryfikowany jeszcze przez inny festiwal. W związku z tym zaśpiewałem w Opolu już jako laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, a w Debiutach już nie brałem udziału. I bardzo dobrze, bo wtedy Debiuty wygrała Justyna Steczkowska (śmiech).


Rozmowa z Adamem Nowakiem w Poznaniu nie tylko o Opolu (fot. DeKaDeEs Kroniki Poznania)
- Rozmawiałem niedawno z Adamem Nowakiem z Raz, Dwa, Trzy, który powiedział mi, że "scena amfiteatru [opolskiego - przyp. red] stała się miejscem do osiągnięcia wszelakimi metodami jak najszybszego, spektakularnego efektu medialnego. Piosenka przestaje tam być potrzebna. Przestają tam nawet wybrzmiewać te starsze piosenki w nowych wykonaniach i aranżacjach, które stanowiły o sile tego miejsca. Kto by dziś dopuścił choćby do konkursu Debiutów Marka Grechutę, czy Ewę Demarczyk? Usłyszeliby, że to co robią jest mało festiwalowe". Czy istnieje według ciebie realna szansa, żeby festiwal opolski powrócił do realizowania wartości artystycznych?

 
Ewa Demarczyk (fot. Jan Popłoński)
- Nie wiem. Przede wszystkim nie myślałem o tym i nie zastanawiałem się nad tym. Nie mam na to żadnego wpływu i w związku z tym nie zaprzątałem sobie takimi rzeczami głowy. Mam wrażenie, że musiałoby to być zupełne odświeżenie formuły, musiałoby to być odcięcie tego festiwalu od telewizji, a być może musiałoby to nawet być zupełnie inne miejsce. Mówimy tu o Festiwalu Piosenki Polskiej i to powinno być w tym wszystkim najważniejsze. Nie telewizyjny festiwal celebrytów, nie SuperJedynka czy jakieś inne nagrody przyznawane przez Show business sobie samemu, tylko Festiwal Polskiej Piosenki! A poza tym myślę, że nie mnie to oceniać, bo po pierwsze nie siedzę w tym aż tak głęboko, a po drugie nigdy też nie byłem jakąś wielką gwiazdą tego festiwalu, żeby teraz czegoś żałować (śmiech).

fot. Marek Jamroz
- Jesteś natomiast bezsprzecznie gwiazdą polskiej sceny poetyckiej.

- I to też nie jest właściwe określenie, bo w tym nurcie nie mówimy o gwiazdach. Jestem jednym z reprezentantów tej sceny. A propos Festiwalu w Opolu, słowo gwiazda kojarzy mi się niezbyt dobrze, ponieważ w tym świecie pięciominutowym, w jakim przyszło nam żyć, określenie "gwiazda", oznacza właściwie taki meteoryt, czyli... coś, co trafia na szczyt, potem ma swoje "5 minut" i zaraz potem spada. Musi być duży bum, dużo pieniędzy musi zostać zarobione, a potem ciach i za chwilę będzie ktoś następny, bo teraz przyjdzie pora na kogoś młodszego (śmiech).


- Często występowałeś za granicą, między innymi w Wiedniu, Paryżu, Nowym Jorku, Lwowie i wielokrotnie... w Londynie. Ile razy u nas gościłeś?

- Trzy, albo cztery razy, razem z Lubelską Federacją Bardów. 

- W którym roku byliście po raz ostatni?

fot. Marek Jamroz
- Chyba w 2004. Bohdan Becla i Eva Becla wtedy nas zapraszali, a graliśmy w POSK-u. 

- Chociaż Adam Nowak powiedział mi, że nie ma czegoś takiego jak poezja śpiewana, to postanowiłem, że jednak zadam ci to pytanie. Jak postrzegasz kondycję tego nurtu w drugim dziesięcioleciu XXI wieku w porównaniu ze złotą epoką lat 60' i 70' kiedy to królowali tacy artyści jak Marek Grechuta czy Ewa Demarczyk? 

 
- Wiesz, były to zupełnie inne czasy i to czasy kreowały te postaci. Co do poezji śpiewanej: należałoby od razu postawić pewną definicję. Poezja śpiewana jest wtedy, kiedy ktoś bierze wydrukowany uprzednio przez poetę wiersz i opatruje go muzyką. W tej kategorii mieści się choćby "Bema pamięci żałobny rapsod" Cypriana Kamila Norwida zaśpiewany przez Czesława Niemena. Ponieważ jednak zwyczajowo przylgnęło, że poezja śpiewana to jest piosenka kameralna, to wszystkie podobnie wykonane piosenki wrzuca się do tego worka. Wystarczy, że wykonawca podaje tekst ze zrozumieniem w odróżnieniu na przykład od piosenkarza rockowego (to przykład - nie chcę wcale uogólniać).

fot. Marek Jamroz
- Raz, Dwa, Trzy jest tu na pewno bardzo dobrym przykładem balansowania pomiędzy rockiem i tym, co wielu ludzi rozumie pod pojęciem poezja śpiewana. 


- Ja bym to jednak nazwał piosenka autorską, bo to jest bardzo autorski teatr Adama Nowaka i te utwory powstawały jednak jako piosenki, a nie jako wiersze, do których ktoś napisał muzykę. Mam wrażenie, że poetyckie teksty Adama - bo jest tam przecież pewne nagromadzenie metaforyki, że śmiało można powiedzieć, iż są to utwory poetyckie - są to jednak utwory pisane jako piosenki. Natomiast, jeśli ktoś waży się skomponować coś do poezji Adama Mickiewicza czy Czesława Miłosza, to wtedy mówimy, że jest to poezja śpiewana. A wracając do twojego pytania o kondycję tej sceny, to wygląda to dziś bardzo odmiennie od tego, co działo się w latach 60' i 70', bo w tej chwili jest tak kolorowa młodzież i są oni aż tak różni od siebie i w tak różnych stylistykach operują, że to wszystko aż mieni się różnymi barwami. Nie ma dziś jednej określonej stylistyki muzycznej, ani też stylistyki tekstowej. To wszystko się w tak szerokie obszary rozlało, że wyszło poza wszelkie kategorie i poza wszelkie szufladki. Dlatego nikt tego całego młodego nurtu dziś już chyba nie nazwie poezją śpiewaną czy piosenka autorską, Każdy z nich jest po prostu bytem osobnym.

Tomasz Wybranowski (fot. Tomasz Szustek)
- Jak wspominasz Tomka Wybranowskiego?

- Jako przyjaciela. 

- Co powiesz o jego poezji?

- Bardzo dobry pisarz. Bardzo dobry, przytomny i wrażliwy człowiek. Przegadaliśmy mnóstwo czasu. On zawsze potrafił w tych rozmowach zaprowadzić nas w takie rejony, dokąd byśmy się nawet nie spodziewali zajść. Ma taką właśnie wrażliwość. Kiedy rozmawiamy, on kieruje, a my docieramy do nieoczekiwanych miejsc.

- Pytanie to nie padło z moich ust tylko dlatego, że dobrze znasz się z Tomkiem z licznych wieczorków poetyckich z czasów lubelskich. Ten napis Polisz Czart, który widzisz na mim T-shircie, to nazwa programu radiowego, który od miesięcy wspólnie realizujemy. Kiedy tak słucham jego i teraz ciebie, to muszę powiedzieć, że wy - twórcy z Lublina rzeczywiście macie bardzo specyficzny rodzaj wrażliwości, jaki poza tym regionem nie występuje. Gdybyś miał w kilku zdaniach określić tę waszą kulturową, specyfikę jakich słów byś użył?


- Lublin to nie tylko specyfika kultury muzycznej. Wszystko tu wynika z samego miejsca. A miejsce to jest spotkaniem Wschodu i Zachodu. Dawniej takim miastem był Lwów, ale od momentu, kiedy historycznie się to wszystko przesunęło, jest nim Lublin. W Lublinie krzyżowały się różne szlaki, przechodzili tędy Węgrzy, przechodzili Cyganie...

- Istniała też liczna diaspora żydowska.

- Przede wszystkim! Podczas wojny właściwie pół miasta przestało istnieć i mówimy tu nie o budynkach, tylko o ludziach, więc... tak, rzeczywiście te różne kultury się tutaj stykały, nawzajem przenikały się i wspierały. To był rodzaj takiego pokojowego współistnienia i jest to coś takiego, co w Lublinie jest niezwykłe do dziś.

- W muzycznej sferze chyba również. Z jednej strony wy, z drugiej Budka Suflera, a z trzeciej Bajm...


- Nie dzielimy się na strony! Nie ma barykad i podziału na gatunki. Kiedy Budka Suflera grała ostatni, pożegnalny koncert na Placu Zamkowym w Lublinie, było nam niezwykle miło, że muzycy tego zespołu zaprosili nas do udziału w tym koncercie. Wyszliśmy, zaśpiewaliśmy, wyraziliśmy im olbrzymi szacunek i naszą wieloletnią przyjaźń. Kiedy zeszliśmy ze sceny, dostaliśmy od nich wielką flaszkę whisky, czyli prezent, którego kompletnie nie spodziewaliśmy się (śmiech). To było niesamowite, a ich gest odebraliśmy tak, jakbyśmy dostali pałeczkę w sztafecie. Od starszych kolegów z Lublina. 

fot. Marek Jamroz
- Umownie rzuciłem Bajm, Budka Suflera i Lubelska Federacja Bardów, ale przecież nie wolno zapomnieć także o bardzo silnej lubelskiej scenie reggae...

- ...i o muzyce folkowej Orkiestry św. Mikołaja. 

- Także Lublin jawi mi się takim artystycznym konglomeratem wszystkiego tego, co w Polsce się dzieje. Odnoszę nawet takie wrażenie, że u was spotkało się jakby wszystko na raz. 

- Ale nie można tego też demonizować, bo jest to jednak miejsce, które jest zbyt blisko Warszawy. Centrum wszechświata jest w Warszawie, a Lublin tę siłę przebicia ma jednak o wiele, wiele mniejszą. 

- Pocieszę cię... Suwałki i tak mają gorzej.

Z Markiem Andrzejewskim
rozmawiał Sławek Orwat


Autorzy:
Justyna Urbaniak (Recenzja)

Jedyne co wie o sobie Justyna Urbaniak to to, że sobie odpowiada. Nie bierze odpowiedzialności za to, jak postrzegają ją inni. Bierze odpowiedzialność tylko za to, co sama zrobiła i powiedziała. Zmienia swoje życie według tego, co ją uszczęśliwią. Jej gust muzyczny.jest stały i bardzo szeroki.Muzykę jako formę ekspresji samej siebie odkryła dość późno. Otaczała ją, wypełniała, ale ona sama nie skupiała się na niej. Dopiero, gdy popadła w stan całkowitej alienacji i została z nią "sam na sam", odkryła jej moc. Podobno całkiem niezłe grała kiedyś na klawiszach. Instrument ten jednak nie pozostał na długo w jej życiorysie.  Podczas nabożeństw śpiewała hymny w scholi kościelnej, dzieli czemu do dziś jej zostało śpiewanie podczas prac domowych i zamiłowanie do imprez karaoke. Od zawsze uwielbiała wieczory przy ognisku, kiedy ktoś brał gitarę i zaczynał śpiewać. Czuła wówczas - jak sama mówi - przemożną chęć życia w szczęściu.Muzyka ją uszczęśliwia i określa kim jest. Słucha prawie wszystkiego. Nie rozumie zmiksowanych dźwięków, przypominających odgłos upadających sztućców i puszczanych w radiu piosenek pop, które bezlitośnie ja bombardują. Zawsze gdy zaczyna widzieć efekty celów postawionych przed sobą lub gdy czuje się dobrze, słucha reggae. Punk rock to dla Justyny te dźwięki, które dają jej siłę do walki z każdym dniem i z wszystkimi przeciwnościami, jakie los jej zsyła. Rock towarzyszy jej najczęściej i jest muzyka,jakiej słucha po przebudzeniu. Słucha tez muzyki poważnej, rockowych i metalowych ballad, bluesa, muzyki alternatywnej, skocznych melodii, ciężkiego brzmienia gitar i poezji śpiewanej Wracając do kawałków sprzed lat odkrywa nowe ścieżki, dostrzec coś, czego wcześniej nie widziała.  Stara się nie ograniczać. Ciągle odkrywa i poszukuje czegoś nowego. Muzyka ja określa i pomaga jej dokonywać wyborów, często życiowych. Dużą rolę w życiu Justyny odegrała tworczosc Renaty Przemyk i Comy. Bardzo dawno temu powiedziała, że "byłaby najnieszczęśliwszą osobą na świecie, gdyby przestała słyszeć, bo przestałaby słyszeć muzykę" i często wraca do tego stwierdzenia

Sławek Orwat (wywiad)

Muzyki słuchał wcześniej niż potrafił mówić. W dojrzałość wprowadził go stan wojenny. Przez półtora roku był redaktorem muzycznym tygodnika Wizjer oraz współorganizował dwie edycje WOŚP w Luton, gdzie także prowadził polskie programy w internetowym radio Flash i brytyjskim Diverse FM. W roku 2010 założył kabaret 3 x P, który wystąpił m.in w imprezie poprzedzającej zawody strongmanów Polska - Anglia. Z londyńskim magazynem Nowy Czas współpracuje od marca 2011. W latach 2012 - 2014 prowadził autorską audycję Polisz Czart na antenie brytyjskiego radia Verulam w położonym niedaleko Londynu St. Albans. W roku 2013 program ten był emitowany również na nieistniejącej już platformie radiowej Fala FM z siedzibą w kanadyjskim Toronto. Od lipca 2012 związał się z warszawskim magazynem JazzPRESS, a od października tego samego roku z wychodzącym w Sosnowcu muzycznym kwartalnikiem Lizard. Tłumaczenie jego wywiadu z Leszkiem Możdżerem ukazało się w brytyjskim magazynie LondonJazz. Pojedyncze publikacje jego tekstów pojawiły się się m.in. w londyńskim magazynie Lejdiz, wychodzącym w Edynburgu Pangea Magazine oraz na łamach toruńskich Nowin. Poza działalnością dziennikarską, od czasu do czasu można go także spotkać w roli konferansjera. Największą imprezą, jaką miał okazję zapowiadać dla blisko 2,5 tysięcznej widowni, był zorganizowany przez Buch IP w dniu 8-go marca 2014 londyński koncert, na którym wystąpiły Nosowska, Brodka i Maria Peszek.. W czerwcu 2015 wraz z Tomaszem Wybranowskim reaktywował Listę Przebojów Polisz Czart, która ukazuje się w każda drugą środę miesiąca na antenie NEAR FM w irlandzkim Dublinie. Od roku 2014 dołączył do najbardziej muzycznego polskojęzycznego portalu na Wyspach Brytyjskich - Polski Wzrok z siedzibą w malowniczym Bedford.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz