wtorek, 27 stycznia 2015

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 23 - Oszołomstwo czy miłość?

Niestrudzeni Fani "Margie" w uroczym towarzystwie
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj   Część 22 tutaj Część 90 tutaj


UWAGA!!!
  
W piątek 23-go stycznia 2015 w Sopocie odbył się finał VI Edycji konkursu Wspomnienia Miłośników Rock'n'rolla, gdzie Suplement do Subiektywnej Historii R&R Antoniego Malewskiego zdobył w dziedzinie Publikacja Roku II nagrodę! Jako autor bloga, na łamach którego publikowana jest ta wspaniała tomaszowska Saga autorstwa szacownego Laureata, pragnę Antkowi w imieniu własnym oraz wszystkich Jego oddanych Czytelników serdecznie pogratulować właśnie przy okazji odcinka noszącego tytuł "Oszołomstwo czy miłość". Antku Drogi, nazwij to jak chcesz, bo swego czasu uległem podobnemu zjawisku jak Ty i jako muzyczny oszołom lub jak kto woli miłośnik, rozumiem Cię doskonale i łączę się z Tobą w tej nieuleczalnej chorobie zwanej muzycznym uzależnieniem :-) Jako dwulatek stałem oparty o załączone na poniższym obrazku urządzenie "Rafena" produkcji NRD i konsekwentnie zdzierałem single Czerwono i Niebiesko Czarnych, dzięki czemu bigbit mnie nie ominął, choć - nie będę ukrywał - ogromnie żałuję, że nie było mi dane przeżywać tego wszystkiego będąc znacznie bardziej świadomym "powagi zaistniałej sytuacji", co Tobie Antku i Twojemu Przyjacielowi "Szymonowi" szczęśliwie się udało i czego wam serdecznie gratuluje. A tak na marginesie, dość szybko policzyłem sobie ile miałeś wtedy lat, gdy postanowiłeś udać się w podróż do pewnej grającej szafy i cokolwiek o tym "wyczynie" mogło sobie wtedy pomyśleć Twoje otoczenie, to bardzo dobrze wiesz, żę....









Wojtek "Szymon" - sprawca zamieszania
Był rok 1963, jesień. Wojtek Szymon studiował w Warszawie i tam zamieszkał na Saskiej Kępie u rodziny przy ulicy Walecznych. Skończyły się seanse muzyczne na chacie przy Placu Kościuszki 17. Choć muzycznie nie byliśmy osłabieni, każdy z uczestników tych seansów posiadał w domowej dyskografii jakieś ebonitowe krążki, magnetofonowe szpule czy plastiki muzyczne, na których zapisany był cały rock’n’rollowy arsenał. Na weekendy, może nie wszystkie, Wojtek przyjeżdżał i zawsze przywoził z sobą płytową nowość. Teraz dopiero odczuwaliśmy, czym dla nas jest dom przy Placu Kościuszki 17, okres wojtkowego niebytu w mieście był tego największym dowodem, nagą prawdą. Pewnej soboty dotarliśmy wieczorem z Andrzejem Tokarskim do Szymona (przybył ze stolicy na weekend), w pokoju zastaliśmy sporą grupę kolegów, również tak jak my spragnionych rock’n’rollowej atmosfery.  Kiedy otworzyliśmy drzwi i pokonywaliśmy próg pomieszczenia, rzucił nas na kolana niesamowity odgłos utworu Margie w wykonaniu ukochanego Fatsa. Już przy pierwszych taktach, po pierwszym refrenie, kiedy wchodzi niesamowicie brzmiący saksofon, cały byłem grogi.

 Wojtek przywiózł z Warszawy pożyczonego od kuzyna singla Fatsa Domino z tym właśnie przebojem. Muszę powiedzieć, że w Margie zakochałem się od pierwszego wejrzenia (czyt. posłuchania). Cały wieczór puszczaliśmy tylko ten utwór, nie byliśmy osamotnieni, wszyscy obecni w pokoju odczuwali podobną potrzebę słuchania, tylko Margie. W rock’n’rollowej dyskusji, Szymon zakomunikował nam, że na warszawskiej Starówce, w kawiarni/restauracji Kamienne Schodki zainstalowano grającą szafę, w której znajdują się same hiciory wśród nich jest właśnie singiel Fatsa Domino, Margie. Późnym wieczorem, kiedy wracaliśmy z Andrzejem Tokarskim do domu, do Starzyc, nasze głowy zaprzątał zasłyszany u Szymona przebój.


Szliśmy w milczeniu pokonując oświetloną kiepsko ulicę Warszawską, całkowicie oszołomieni zasłyszanym hitem. Nie byliśmy w stanie sobie wytłumaczyć dlaczego? Przecież w naszym życiu niejeden utwór był duchowym dla nas pokarmem i do takich emocji nie dochodziło. Fats zadziałał na naszą duszę, wyobraźnię jak narkotyk. Choć rozmowa nam się nie kleiła, to jednak Andrzej wydobył z siebie bardzo ważną myśl, - Tolek, tak jak ty, ja również mam mętlik w głowie, pomyślałem, że można byłoby, któregoś weekendu odwiedzić Szymona w Warszawie. Poszlibyśmy na Starówkę i „na żywo” moglibyśmy cały dzień słuchać Margie. Szybko zripostowałem słowa Andrzeja, - Tak Andrzej, zaskoczyłeś mnie pomysłem, choć jest fantastyczny, tylko jak wiesz potrzebne jest nam sporo „kapuchy”. Jak ją zdobyć?

Już od poniedziałku podjęliśmy akcję poszukiwania surowców wtórnych. Przeczesałem komórkę, nie tylko swoją, również sąsiadów, znalazłem kilkanaście przykurzonych butelek, sporo metalowego złomu oraz przeróżnych, ubraniowych szmat. Andrzej na swoim podwórku czynił to samo, gdy spotkaliśmy się wieczorem (mieszkaliśmy w pobliżu na przysłowiowy rzut beretem, ja w narożniku ulic Warszawska/Zawadzka a Andrzej po drugiej stronie Warszawskiej, pierwsza biała kamienica przy Głównej 2/4), uznaliśmy, że Warszawa musi być nasza.

Wojtek "Szymon" Szymański
Po lekcjach przez okres dwóch/trzech tygodni trwała szmaciano, butelkowo, złomowa akcja. Przeszukaliśmy wiele starzyckich podwórek, placów, nieużytków w czym pomagali nam koledzy z dzielnicy (Marian Kot, Zbyszek Trachta, Andrzej Matysiak). Punkt skupu surowców wtórnych, opakowań szklanych mieścił się przy Głównej vis a vis posesji, w której mieszkał Andrzej Tokarski. Po sprzedaży towaru uzbieraliśmy sporą sumę pieniędzy, dziś nie pamiętam dokładnie tej kwoty, ale była wystarczająca, w przedziale 350/400 złotych. Suma ta, gwarantowała i zabezpieczała (wg naszych wyliczeń) bez przeszkód rock’n’rollową eskapadę do stolicy. Przyjechaliśmy do Warszawy pociągiem, w piątek wieczorem. Wojtek Szymon oczekiwał nas na Dworcu Głównym. Wiedzieliśmy, że noclegu nam nie załatwi. Mieszkał u ciotki. Pozostała nam na nocleg dworcowa poczekalnia. Udaliśmy się do popularnej w tamtych latach, pijalni piwa Baryłeczka, przy ulicy Marszałkowskiej. Przy piwie i żółtym serze (podawano do kufla różne gatunki sera w kalkulowane w cenę piwa) konsumując (żółtym serem rozwiązaliśmy problem kolacji) i gawędząc, zabijaliśmy czas do sobotniego poranka, który miał być dla nas wydarzeniem szczególnym, spotkaniem przy grającej szafie (nigdy tego urządzenia fizycznie nie widziałem) z Fatsem Domino

Noc na Dworcu Głównym mieliśmy koszmarną, bez przerwy nachodziły nas patrole MO, SOK, ORMO. Kontrolowały oczekujących (śpiących na ławkach bezdomnych czy nocnych łazików) na pociąg pasażerów. Takie to były czasy. Tej nocy dwa, a może trzy razy nas sprawdzano. Na szczęście mieliśmy wykupione bilety powrotne, co prawda na niedzielę, ale na daty nie zwrócono szczególnej uwagi. Około 6.00 rano toaleta w dworcowej WC (przemycie twarzy) oraz śniadanko w pobliskim barze mlecznym (bułka, masło, gorące mleko). Śniadanko było cienkie, szkoda było nam wydawać pieniądze na droższe, bardziej treściwe posiłki. Gotówka była przeznaczona na inne wydatki, miały zapełniać, karmić kieszenie, grającej szafy. W cieple baru mlecznego spędziliśmy troszkę porannego czasu (więcej niż godzinę), by około 8.30 wyruszyć, kierunek Starówka.

Po drodze rozmieniliśmy kilka banknotów na pięciozłotówki, by mieć monety na napełnianie kieszeni szafy grającej. W narożniku Starego Rynku, tuż przy ulicy Kamienne Schodki gdzie mieściła się kawiarnia o tej samej nazwie (lokal otwierano o 9.30), oczekiwał nas wcześniej umówiony, Wojtek Szymon. Kiedy stanęliśmy przed lokalem, był już czynny, Wojtek ze swoim warszawskim kolegą, czekał na nas obok restauracji. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy tylko otworzyliśmy stare, ciężkie, średniowieczne drzwi do lokalu, jeszcze nie przekroczyliśmy progu, a tu z wnętrza dobiegał głos Fatsa w oczekiwanym przez nas utworze Margie. Ładnie nas Fats przywitał – rzekł do mnie Andrzej – tak jakby się spodziewał naszego przyjazdu. Utwór ten był aktualnie na topie światowych list przebojów
i przychodząca tu młodzież, tak jak my, znalazła się tu by słuchając przeboju Domino, przeżywać to samo co my. Pomimo wczesnego przedpołudnia, z trudem znaleźliśmy wolny stolik. Nie spodziewałem się o tej porze dnia takiej frekwencji. Była dopiero godzina 10.00 rano. Pierwsze co uczyniliśmy po zabazowaniu, to doszliśmy do grającego mebla, wyszukaliśmy w spisie numer utworu, Margie i wrzucaliśmy kolejno po kilka monet, raz ja raz Andrzej, w kieszeń grającej szafy. Za każdym razem przyciskając guzik WŁĄCZ, który zapewniał nas, że uruchomiliśmy właściwą płytę, utwór. Taki zabieg robiliśmy tego dnia wielokrotnie, siedząc w Kamiennych Schodkach aż do zamknięcia lokalu. Ponieważ planowaliśmy nazajutrz w niedzielę, powtórzyć muzyczny seans na warszawskiej Starówce, zaczęliśmy ograniczać do minimum naszą rozrzutnośćm by mieć do dyspozycji trochę monet na jutrzejsze karmienie grającego mebla.


Nie było takiej osoby, która przybywając do Kamiennych Schodek, przynajmniej raz nie wrzuciła monety w kieszeń szafy, ze wskazaniem na super hit. Mogę powiedzieć, że cały dzień naszego pobytu w lokalu był pod znakiem Fatsa Domino. Na palcach jednej ręki można było wyliczyć inne utwory rozchodzące się z głośników szafy grającej. Kolega Wojtka, Marek, włączył nam utwór, którego wcześniej nie słyszałem, a stał się dla mnie wielkim przebojem, był to cudowny The Lion Sleeps Tonight w wykonaniu zespołu The Tokens. Do dziś słucham tego utworu z wielką przyjemnością, który tak jak Margie przypomina mi warszawską Starówkę i pobyt w Kamiennych Schodkach. Jeszcze ktoś dwukrotnie tę piosenkę powtórzył. Głos w Margie naszego idola rozchodził się po całej kubaturze dwuizbowych pomieszczeń w lokalu, przeszywając na wskroś niejedną, zasłuchaną, młodą duszę. Bardzo szybko zleciała nam sobota na warszawskiej starówce. Nie zauważyliśmy jak kelnerka zakomunikowała nam, że czas kończyć muzyczne biesiadowanie wypowiadając, niezbyt przyjemne dla nas słowa, - Zamykamy lokal. Jeszcze raz tej jesieni przyjechaliśmy z Andrzejem na warszawską Starówkę by ponownie spotkać się z ukochanym przez nas utworem Fatsa Domino, Margie.


W październikową niedzielę 2008 roku pojechałem z przyjaciółmi ze Stowarzyszenia ALA na wycieczkę do Warszawy. Głównym celem tego wyjazdu było zwiedzanie nowo powstałego, dzięki przyszłemu prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu (pomysł z powstaniem muzeum zrodził się kiedy był Prezydentem Warszawy), Muzeum Powstania Warszawskiego. Po wyjściu z muzeum mieliśmy co najmniej trzy godziny czasu wolnego, więc z grupą kolegów - Jacek Buczyński, Rysiek Gawarzyński, Bożena Dulas i ja – udaliśmy się z placu pod Grobem Nieznanego Żołnierza (w okolicach grobu zaparkowaliśmy autokar) na warszawską Starówkę.

Bogusław Wyrobek
Kiedy znaleźliśmy się na Rynku Głównym starówki, Bożena pierwsza dostrzegła szyld lokalu, Kamienne Schodki, przypomniał mi się okres młodości, jak z Andrzejem Tokarskim, dokładnie 45 lat temu, oszołomieni utworem Margie Fatsa Domino, przyjeżdżaliśmy, by wysłuchać tego hitu, ponad 100 kilometrów od domu, tym samym wyrażaliśmy swoją miłość do Fatsa. Kiedy pokonywałem z Bożeną próg lokalu (Jacek z Ryśkiem udali się na dalsze zwiedzanie średniowiecznych zabytków Warszawy), nogi drżały mi jak jesienią 1963 roku. Wierzchnie okrycia przyjęła nam bardzo sympatyczna, dystyngowana pani szatniarka wzbudzając w nas uczucia przyjaźni. Dwa pomieszczenia kawiarni były identyczne jak w tamtych latach, był tylko inny wystrój wnętrza, bufet w tym samym miejscu, nie było tylko stojącej obok bufetu grającej szafy. W pierwszym pomieszczeniu, w którym usiedliśmy, dwie starsze panie spożywały ciasto firmowe (jabłecznik na gorąco) przepijając gorącą herbatą, w drugim pomieszczeniu vis a vis mojego wzroku siedziało młode małżeństwo z trojgiem dzieci spożywając obiad (była to akuratnie pora obiadowa).

Franciszek Walicki
Zamówiliśmy ten sam zestaw co starsze panie, jabłecznik na gorąco, zamiast herbaty, kawę. W czasie konsumpcji opowiadałem Bożenie o wydarzeniach w tym lokalu sprzed blisko pół wieku. Kawiarnia była praktycznie pusta tak, że mój głos (mam silny jego tembr) był słyszalny nie tylko w pomieszczeniu, w którym spożywaliśmy ciasto ale również w bufecie i szatni. W trakcie opowiadania, zareagowała w pewnym momencie szatniarka - Proszę pana, ja jestem warszawianką, jak byłam młoda, kawiarnia Kamienne Schodki była moim drugim domem. Przychodziłam ze swoim towarzystwem, tu poznałam mojego, nieżyjącego dziś męża. Utwór, o którym pan mówi, „Margie”, przyciągał tu całą Warszawę. Ja również wielokrotnie w kieszeń szafy wrzucałam monetę by usłyszeć ten przebój. W tym lokalu spędziłam całą, swoją młodość. Dzisiaj posiadając komunistyczną emeryturę nie jestem w stanie, będąc samotną kobietą, utrzymać się przy życiu, dlatego dorabiam jako szatniarka. Na szczęście pracuję w lokalu, który kocham.

Wojtek Gąssowski
Przychodzili tu wówczas, mój kolega Wojtek Gąssowski, Marek Zarzycki, Irena Santor, bywał też Bogusław Wyrobek jak i sam pan Franciszek Walicki.Wzruszyłem się do łez, kiedy odbieraliśmy wierzchnie odzienia, jeszcze przez kilka minut rozmawiając z panią szatniarką, przywoływaliśmy tamte, wspaniałe czasy. Gdy wspominam wycieczkę, która oprócz przywrócenia patriotycznej pamięci, przysporzyła mi również dużo wspomnień i wzruszeń z lat młodości. Dziś kiedy przybliżam, swoim bliskim i znajomym wyjazdy, muzyczne eskapady do Kamiennych Schodek w celu wysłuchania małego krążka, zauważam drwiące uśmieszki, zręcznie ukrywające określenie OSZOŁOM. Nie wysilam się zbytnio by niedowiarkom usprawiedliwiać swoje postępowanie, że tak mogła wyglądać, najszlachetniejsza, bezinteresowna MIŁOŚĆ. Bo nikt nie zdaje sobie sprawy, że przeżyte doznania były dla mnie czymś najpiękniejszym w życiu, że choć w wierszu u Adama Asnyka przeżytych kształtów, żaden cud nie wróci do istnienia, u mnie jest odwrotnie, wspomnienia wróciły, dlatego zabieram je z sobą na wieczność. Bo są moje, tylko moje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz