poniedziałek, 26 stycznia 2015

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 22 - Chłopak z Rolandówki

Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj Część 90 tutaj



W mojej pierwszej publikacji "Moje miasto w rock’n’rollowym widzie", jeden z rozdziałów, "Chłopaki z Rolandówki" poświęciłem moim przedwcześnie zmarłym dwóm przyjaciołom z tak zwanej paczki, Alkowi Ciotusze i Andrzejowi Kuźmierczykowi. Do końca ostatnich dni ich życia utrzymywaliśmy przyjacielskie relacje, kontaktując się z sobą na wspólnych dancingach, imieninach, urodzinach, na sportowych zawodach w nożną czy siatkówkę, czy na męskich spotkaniach w tomaszowskich kawiarniach, restauracjach. Obaj wywodzili się z krańcowej dzielnicy Tomaszowa, Rolandówka. W tej części Historii chciałem poświęcić miejsce jednemu z nich, Andrzejowi Kuźmierczykowi.


Andrzej Kuźmierczyk (1946 – 1995) – był moim najbliższym kolegą, przyjacielem jak to się kolokwialnie mówi, na śmierć i życie. Poznaliśmy się mając po 13/14 lat i od pierwszych dni poznania, poczułem do niego coś, co czas zdefiniował nadając temu zjawisku termin przyjaźń. Od początku naszego poznania się nadawaliśmy na tej samej fali. Andrzeja poznałem przez Reńka Szczepanika (przebywali razem w Karpaczu na zimowisku), wcześniej poznałem się z Reńkiem i jego kuzynem Waldkiem Kondejewskim, na wspólnej koloniiw Teofilowie. W ten sposób wszyscy staliśmy się kolegami. Wspólne, częste nasze spotkania przerodziły się w przyjaźń, choć chodziliśmy do różnych szkół i mieszkaliśmy w różnych dzielnicach miasta. Reniek z Waldkiem pochodzili z Placu Kościuszki, Andrzej -  jak wcześniej wspomniałem - z Rolandówki a ja z drugiego końca miasta, ze Starzyc. Czas pokazał, że pochodzenie z różnych, dzielnicowych środowisk nie miało większego znaczenia w naszych przyjaznych relacjach, a więc przeciwnie, scementowało je.

Tomaszowska Rolandówka


Kiedy go poznałem nazywany był przez znajomych, bliskich kolegów, Flegmą. Ten pseudonim gdy się do niego zwracano w ten sposób, nie wprowadzał Andrzeja w zdenerwowanie. Zwrot Flegma stał się normalnością. Nie dociekałem jego genezy, więc i ja przystosowałem się do innych kolegów zwracając się do niego tym terminem. Andrzej był bardzo muzykalny, po ukończeniu szkoły podstawowej chodził przez dwa lata do Liceum Pedagogicznego (istniało w dzisiejszym Technikum Samochodowym), choć nie ukończył tej szkoły to obowiązkowe lekcje muzyki, gry na skrzypcach pozostawiły na nim pozytywny, trwały ślad. Gdziekolwiek naszą grupą chłopaków zatrzymywaliśmy się, czy to na parkowej ławce, czy na poczekalni kina, w restauracjach, Andrzej zawsze nucił dowolną, zasłyszaną melodię wybijając przy tym jej rytmy, nawet gdy były bardzo skomplikowane. Miał szczególny dar interpretacji każdej melodii, posiadał jazzowe, improwizacyjne predyspozycje. Nawet archaiczny przebój z epoki naszych ojców, dziadków, "Wio koniku", w jego interpretacji stawał się hitem.


Rolandówka
Naszą paczką kolegów i koleżanek chodziliśmy na wspólne prywatki. Każdą wolną chatę w weekendową sobotę u kogoś z naszej sekcji przyjaciół, wykorzystywaliśmy na domowe tańce. Pamiętam jedną z nich na chacie u Szymona, jak w trakcie rock’n’rollowych szaleństw na jakiś czas wyłączono prąd. Andrzej natychmiast zasiadł przy stole, dokańczał przerwany brakiem energii elektrycznej utwór (pamiętam był to Crazy Arms Jerry Lee Lewisa), nucąc melodie wybijał dłońmi rytmy na blacie stołu. Tańczące pary, nie schodząc z domowego parkietu, kontynuowały rozpoczęte kołatanie. Po zakończonym Crazy Arms zaśpiewał słynne So Long Fatsa, tak bardzo sugestywnie, nie odbiegające od oryginału, że gdy w trakcie tego slow migdałowego przeboju, elektrownia włączyła światło, to u tańczących wystąpiła nutka niezadowolenia, rozczarowania. Wszyscy tańczący pragnęli andrzejowej kontynuacji.


Prawdziwy rozwój Andrzeja talentu nastąpił, kiedy zaczął przychodzić na muzyczne seanse do Wojtka Szymona. Był charakterystyczną ozdobą naszych spotkań. Pamiętam dzień, w którym Flegma po raz pierwszy usłyszał utwór Blueberry Hill w wykonaniu Fatsa Domino. Od tego momentu oszalał na punkcie Fatsa Domino, stał się jego wielkim fanem. Każdy utwór w wykonaniu niekorowanego króla rhythm and bluesa dla Andrzeja stawał się przebojem i automatycznie przetwarzał go we własne interpretacje. Pozwolę sobie wymienić niektóre z tych utworów: It Keeps Rainin’, Jamabalaya, So Long, Good Hearted Man czy You Cheatin’ Heart. Kiedy Andrzej został członkiem zespołu Andrzeja Dąbrowskiego, który działał w Klubie ZMS, utwory te wypełniały jego repertuar.


Andrzej Kłosiński (trzeci z lewej), Andrzej Kuźmierczyk (tyłem) i Antoni Malewski (pierwszy z prawej) z archiwum Cezarego Francke.
Do historii dzielnicy Rolandówka, przeszły Andrzeja Flegmy imieniny (wypadały w dniu 16 maja), w których z przyjaciółmi niejednokrotnie bywałem. Oprócz nas, kolegów z paczki uczestniczyli członkowie rodziny; siostra Dzidka z mężem Lucjanem, Rysiek Kumen bratanek Andrzeja z małżonką Elą, kuzyn Andrzej Kłosiński (jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii miasta) i dużo starszy brat Witek, ojciec Kumena. Stół imieninowy zawsze był suto zastawiony najwspanialszymi potrawami przygotowanymi przez mamę Andrzeja czy samego solenizanta (Andrzej miał wielki dar w przygotowywaniu kulinarnych potraw). Po podaniu zasadniczego dania, kilkuminutowej konsumpcji i wypiciu kilku kolejek kieliszków alkoholu, rozpoczynał się najwspanialszy spektakl – śpiewanie. Tradycyjnie, zaczepnie rozpoczynał Lucjan, szwagier Andrzeja, by po chwili dołączał do niego pobudzony muzycznie solenizant. Po krótkiej chwili przyłączała się do nich rozśpiewana, reszta rodziny. By nie być gorszym, my, koledzy Andrzeja uczestniczący w imprezie, również dołączaliśmy się do rozśpiewanych Kuźmierczyków. Przez otwarte okna posesji przy Waryńskiego 9 (dziś Hallera, ten dom nie istnieje) śpiew rozprzestrzeniał się na całą dzielnicę, przenikając również do Zakładu Dywanów WELTOM, znajdującego się vis a vis budynku solenizanta. Śpiewanie rozpoczynało się od pieśni patriotycznych, przez ludowe piosenki, a kończyły się rock’n’rollowymi reminiscencjami, w których prym, a właściwie solo, wiódł sam Andrzej solenizant. Co charakterystyczne, nigdy nie interweniowała milicja czy sąsiedzi. Wszyscy znali rodzinę Kuźmierczyków, wiedząc, że śpiewanie zawsze było rodzinną tradycją. Pamiętali o tym, że na Rolandówce, bożonarodzeniowe kolędy śpiewano tak radośnie, tak głośno tylko w domu Andrzeja Flegmy Kuźmierczyka.


Andrzej Kuźmierczyk w roli nieugiętego amanta
Kiedy powstał przy Klubie ZMS zespół Mietka Dąbrowskiego, Flegma choć zapoczątkował w zespole pierwszy raz w życiu grę na perkusji, szybko z racji swojego umuzykalnienia opanował ten instrument, dołączył do tej gry swoje, cudowne śpiewanie (głos miał lekko zachrypnięty, podniecający dziewczyny, które za to go kochały), przez co stał się bardzo wartościową personą w zespole. W 13/14 odcinku Subiektywnej Historii R&R o zespole, o Andrzeju Flegmie sporo opowiedziałem, więc nie będę w tym rozdziale powtarzał tych sekwencji. Powstały i działający w latach 1964/67 drugi, młodzieżowy zespół w naszym mieście Szare Koty, z którego wyrósł talent Bogusława Meca (również śpiewał grając na perkusji, obaj z Andrzejem byli w jednej klasie w Liceum Pedagogicznym) choć krótko działał, odniósł duży, lokalny sukces.

Bogusław Mec
Tak się złożyło, że w złotych latach istnienia zespołu, ja zaliczałem służbę wojskową, jedyny raz będąc na urlopie, a było to w dniu rozpoczęcia roku szkolnego (wrzesień 1965), miałem okazję zobaczyć ich koncertujących na Muszli w Parku XX-lecia. Boguś Mec wyróżniał się nad resztą zespołu szczególnie, zaśpiewał chyba trzy/cztery piosenki, dwie na pewno w języku francuskim. Było to coś innego niż śpiewanie, lokalnych wykonawców, ale nie zakładałem wtedy tak wielkiej kariery Bogusława Meca. Poznałem wielu muzyków z Szarych Kotów już po rozpadzie zespołu chałturzących po różnych zabawach, weselach. Dziś mogę powiedzieć, że stylem, techniką gry na gitarach, już nie mówiąc repertuarem, nie dorównywali grupie Mietka Dąbrowskiego (jest to moja, subiektywna opinia), choć trudno dywagować – kto był lepszy - bo grali w innych okresach, inną muzykę i fizyczną niemożliwością byłoby kiedykolwiek doprowadzić do konfrontacji tych zespołów.

Zanim powstał w Klubie ZMS zespół Mietka Dąbrowskiego, Andrzej przetarł estradowe szlaki w czasie konkursu Szukamy Młodych Talentów, o których opowiedziałem we wcześniejszym rozdziale Historii, gdzie swoim występem, pomimo, że nie zakwalifikował się do szczecińskich finałów przysporzył sobie wiele fanek i wielbicielek. Stał się rozpoznawalny w młodzieżowych gremiach, kiedy zawiązał się zespół w ZMS. Jego popularność wzrosła na tanecznych fajfach w Literackiej, w których na kawiarnianym parkiecie wiódł prym. Pan Bóg obdarzył go również dowcipem, który świetnie realizował w swoim gawędziarstwie.

Andrzej Kuźmierczyk - czwarty od lewej. Antoni Malewski - drugi od lewej
Andrzej bardzo kochał dzieci, choć sam ich nie posiadał. W związku małżeńskim z Jadzią, Pan Bóg w niezrozumiały dla nich sposób ich ominął, a i bocian do ich chaty nie zawitał. Andrzej bardzo ciężko to przeżywał przez co popadł w nadmierne picie alkoholu. Kiedy z kolegami ze swoimi pociechami uczestniczyliśmy na miejskich festynach, odpustach Andrzej wszystkim naszym dzieciakom kupował przeróżne suweniry, słodycze. Nasze dzieci bardzo go kochały. Pamiętam, że w sytuacjach z dziećmi zawsze czułem się przed nim nieswojo i było mi żal Andrzeja. Czułem bezradność, miałem świadomość, że nie mogę pomóc mu w cierpieniu. Pewnego przedpołudnia jadąc autobusem do domu, dotarła do mnie ze smutną informacją Ela, żona Ryśka Kumena przekazując mi najtragiczniejszą wiadomość - Tolek, dzisiaj rano umarł w swoim domu Andrzej Flegma. Chyba był to wylew. Przeżyłem szok. Po wyjściu z autobusu długo, bardzo długo, zanim doszedłem do domu, nie mogłem dojść do siebie. Odszedł najbardziej ukochany kolega, dusza towarzystwa. Wszyscy go uwielbialiśmy i kochaliśmy. Po jego śmierci w moim życiu nastąpiła ogromna luka, pustka, którą do dziś odczuwam i nie jestem w stanie niczym jej wypełnić. Andrzeju pokój Twojej duszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz