czwartek, 5 czerwca 2014

Mick Chwedziak - Jeden z największych polskich wokali wszech czasów

Miałem to szczęście urodzić się we Wrocławiu. Rok był piękny bo 1985. „Wind of Change” już zaczynał wiać i tak naprawdę przyszło mi dorastać w „nowym” świecie. Muzyka lat 80-tych była wciąż bardzo obecna w ostatniej dekadzie XX wieku. Lata 90-te choć turbulentne i ciekawe muzycznie na świecie, w Polsce raczej nie są postrzegane jako era świetności. Dlatego kiedy słuchałem muzyki, nie sposób było nie wracać się o 10, 20 lat, żeby odkrywać rzeczy ciekawsze i po prostu lepsze. Jako mały szkrab (4, 5-letni) spędzałem sporo czasu z moim drogim wujkiem, który od wczesnych lat pokazywał mi co to jest dobra muzyka. Zakładał mi wielki „hełmofon” UNITRA i ze swojego sprzętu puszczał takie rzeczy jak Scorpions, Deep Purple czy Led Zeppelin. Rock and roll więc od początku ścielił moją duszę. Ten sam wujek sprezentował mi moją pierwszą gitarę. Była to jakaś niemiecka gitara klasyczna, do której od razu założyłem metalowe struny. A miałem wtedy z 8 lat.

Nauki gry nie zacząłem właściwie aż do 14-tego roku życia, kiedy to życie towarzyskie oraz wzrastająca pasja muzyką rockową skłoniły mnie do tego, aby w końcu wiosło ujarzmić. Moje muzyczne inspiracje z tamtych czasów to głównie muzyka grunge (Nirvana, Pearl Jam) i cięższy rock (wszystko od Metallici, przez Creed po Nu Metal). Gdy po roku trafiłem do II L.O. we Wrocławiu zderzyłem się z ogromem talentu i szacunku dla kultury i muzyki. Pod tym względem Wrocław zawsze był wyjątkowy. Poznałem wielu wspaniałych, inspirujących ludzi i wiedziałem, że muzyka jest jedną z najważniejszych części mojego życia. Z paroma kumplami uformowaliśmy nasz pierwszy punk-rockowy zespół, który zwał się „Eggs of Doom”. Graliśmy głównie po wrocławskich klubach jako support dla bardziej zaprawionych i znanych w mieście kapel. Nie potrafiliśmy grać, pisaliśmy kiepskie piosenki, ale chodziło przede wszystkim o to żeby grać. Nic nie było tak ważne jak możliwość wyjścia na scenę i grania przed publicznością. Po ponad roku kapela się rozpadła i każdy poszedł w swoją drogę muzycznie. W tym czasie poznałem wielu znakomitych muzyków w środowisku muzyki gospelowej, jazzowej i reggae. Nigdy nie utożsamiałem się z taką muzyką wcześniej, ale że zawsze chętnie daję szansę wszystkiemu co nowe, zacząłem grywać i zadawać się z ludźmi z tych klimatów. Rozwijałem się muzycznie i oprócz szlifowania warsztatu gitarowego zacząłem naukę śpiewu. Słuchałem muzyki o coraz szerszym zakresie, co pozwalało mi rozwijać artystyczną wrażliwość, ale też kształtować własną twórczość.


W 2003 roku poślubiłem moją Ulę na serio wchodząc w dorosłość. Zmagania związane z funkcjonowaniem w polskiej rzeczywistości tamtych lat spowodowały, że w 2006 roku, po otwarciu granic i utracie resztek cierpliwości postanowiliśmy opuścić chwilowo Ojczyznę i poszukać szczęścia w Zjednoczonym Królestwie. I choć muzyka wciąż była moją wielką pasją, codzienność brała górę w kwestii podejmowanych przedsięwzięć. Więc jak to mówią „pisałem do szuflady”. Piosenka za piosenką, melodia za melodią, towarzyszyły nam przez cały czas, lecz nigdy nie ujrzały światła dziennego. W 2012 roku postanowiłem, że się to zmieni. Zachęcony wsparciem mojej cudownej żony zabrałem się do nagrania paru moich utworów w celu pokazania ich najbliższym. Od wczesnych lat interesowałem się amatorsko nagrywaniem i obróbką muzyki więc przysiadłem do Peceta uzbrojonego w starego dobrego Cool Edit Pro i wcisnąłem „czerwony guzik”, aby rozpocząć nowy rozdział w moim życiu. Najbliżsi zaczęli zachęcać, a obcy wyrażali się pochlebnie. Wiedziałem czego chcę. Spędziłem kolejne dwa lata pisząc nowy materiał, który miał określoną stylistykę. W grudniu 2013 zabrałem się do pierwszych poważnych nagrywek w domowym zaciszu i tak w styczniu tego roku mogłem ukazać światu moje pierwsze zaaranżowane utwory, które stanowią zapowiedź tego co ma nadejść.


Wokalnie największą inspirację stanowili dla mnie Eddie Vedder (Pearl Jam), Myles Kennedy (Alter Bridge, Slash), Brent Smith (Shinedown) oraz Scott Stapp (Creed). Alter Bridge i Shinedown to dziś to co najlepiej łączy muzycznie moje pokolenie z nową falą rockujących. To ulubione kapele mojego syna. Muzycznie zawsze miałem romans z bluesem. Od B.B. Kinga, przez Dżem po Gary’ego Moore’a. Gitarowo moje brzmienie kształtowało słuchanie takich legend jak David Gilmour, Stevie Ray Vaughn, (wspomniany już) Gary Moore czy Joe Satriani. Gitara akustyczna to przede wszystkim Stephen Stills, absolutny bluesowy geniusz. Nie zagrałem w życiu wielu koncertów. Zawsze przeszkodą była codzienność. Ale człowiek musi mieć w życiu priorytety i zawsze wybierać właściwie. Wiem dziś, że dokonałem właściwych wyborów. Te najważniejsze koncerty to występ w Belfaście podczas pewnego przyjęcia w lokalnym kościele zielonoświątkowym (dlatego, że irlandczycy to była dla mnie zupełna nowość jeżeli chodzi o publiczność) oraz niesamowity kameralny koncert urodzinowy w jednym z ogrodów londyńskiego Tottenhamu, głównie dlatego, że mogłem zagrać z niesamowitymi muzykami sesyjnymi z Londynu, ekspertami w swoim fachu, takimi jak perkusista Laurie Lowe i brazylijski basista Davi Lannes.


Jeśli miałbym podsumować to co osiągnąłem muzycznie jednym słowem, to byłoby to „niewiele”. Chciałbym aby ludzie usłyszeli moją twórczość i aby stała się ona inspiracją. Nie mam jednak „parcia na szkło”, ani też wybujałego „ego”. Chyba dlatego wciąż jestem w cieniu swojej niepewności. Przyszedł jednak czas na zmiany. Czas, aby wyjść. Czas, by Mick Chwedziak pokazał to co w nim siedzi.

Moja dziesiątka:
Dżem - Wehikuł Czasu
Perfect - Autobiografia
Sistars - Sutra
Edyta Bartosiewicz - Tatuaż
Perfect - Bażancie Życie 
Hey - Ho
T.Love - Warszawa
O.S.T.R. - Spalić gniew
O.N.A. - Kiedy powiem sobie dość
Ocean - Dzień dobry
Ta lista ulega zmianie zależnie od danego nastroju, hahaha! Ale starałem się dać po kawałku z różnych klimatów, których słucham.Więc niech to będzie lista bardzo ważnych numerów :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz