
Stara kamienna donica od zawsze stała w pięknym białym oknie z zielonymi okiennicami otoczona mnóstwem ceglanych doniczek i drewnianych kwietników, z których radośnie buchała zieleń wszystkich możliwych kształtów i odcieni zbrojna w kwiaty, przy pomocy których już nieraz udawało się rozbroić najtwardszych nawet żołnierzy. Okno było miejscem niekończącej się wiosny i nadziei. Było jasne. Znajdowało się na najwyższym, najbliższym niebu piętrze kamienicy i słońce przez cały dzień opromieniało go swoimi niosącymi kolory złotymi nićmi. Przechodnie, gdy tylko zauważali ten skradziony skrawek babilońskich wiszących ogrodów wykwitły tak pięknie na piątym piętrze szarej kamienicy, nie bacząc na ból mięśni szyi na długo zadzierali głowy do góry i w tym zapatrzeniu zapominali o całym świecie nierzadko przez to wpadając na siebie. A podobno - choć nie wiem, czy to jest na pewno prawda - wskutek takiego wypadku raz nawet zdarzyła się miłość.
Ptaki i motyle ochoczo garnęły się do tego okna napełniając je trzepotem skrzydeł i śpiewem. Kamienna donica lubiła swoje miejsce na świecie - ten mały skrawek edenu zmieszczony na niewielkim parapecie. Lubiła, gdy po nocy pierwsze promienie słońca powoli rozpraszały zimno z każdą chwilą nagrzewając ją coraz bardziej. Ostrożnie i troskliwie chowała przy tym swoje plecy w cieniu, by słońce nie spaliło mchu, który powoli obrastał jej boki. Cieszyła się tym swoim zielonym rumieńcem, gdyż na razie był on jej jedyną żywą ozdobą, bo uśpione w niej życie ciągle jeszcze nie mogło wzejść. Ona cierpliwie i spokojnie czekała na dar dla swojej Pani, czując jej dobre i życzliwe zielone ręce. Lubiła swoje miejsce na scenie tego kwitnącego zielonego przedstawienia, tak niby krok z tyłu, ale tak jakoś nieznośnie, trochę może niezrozumiale na pierwszym miejscu w sercu swojej Pani. A to Chyba za sprawą swej nienachalnej i ciężkiej kamiennej urody i natury.
Bo w kamieniu zaklęta jest cierpliwość, pewność, spokój… trwanie, dzięki czemu była ona początkiem i końcem, opoką tego całego zielonego obrazu... ciepłą i pewną ostoją, ponieważ bycie kamieniem nie oznacza zimna. Bycie zimnym wcale nie jest jego naturą, bo wystarczy ciepłe spojrzenie,
poranna pieszczota słonecznej kąpieli czuły dotyk, by kamień był
ciepły, a nawet gorący i gotowy z pierwszymi chłodami wieczoru oddać to
całe zgromadzone ciepło sięgającym po niego dłonią.

***
Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19
maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy
Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin,
spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich
niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami
opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po
prostu ciocię Gienię.
W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie
Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej
szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3
klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do
liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo,
gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna
idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na
Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych
"pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem
publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie
Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery
szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z
okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na
drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia
kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna
fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema
laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno
wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo.
Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje –
czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w
samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś.
Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała
dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam
miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami.
Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć
jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie
stało i w to mi graj!!!
Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat
mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór
opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia,
planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz