poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Bartosz Bukowski - Wszystkie kobiety...?!

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk, napisy Sławek Orwat)


Sobota była upalna. Sprawdzały się prognozy na drugą połowę lipca. Byłem z tego powodu bardzo zadowolony tym bardziej, że sprawdzały się moje prognozy, że w czasie tegorocznych wakacji obędę się bez alkoholu. Co prawda w piątek wypiłem jedno, no może dwa piwka, ale z drugiej strony w piątek było pochmurnie. Poza tym w czasie pierwszego dnia weekendu poczułem się jak na jakiejś wielkiej huśtawce, raz bliski euforii, a raz totalnie wściekły i zdołowany i... znowu w górę. Wieczór zaczął się dość pechowo od krótkiego spięcia z Szelmą. Wisiało ono w powietrzu przynajmniej od Tych, gdy Szelma z Adasiem ku przerażeniu Dziksona odkręcili w JEGO aucie pierwszą butelkę ginu.


Autor opowiadania
We Wrocławiu Szelma stracił do mnie resztki szacunku, co prawie zawsze mu się zdarza, gdy jeden z nas znajduje się w odmiennym stanie świadomości. Wieczorem przebrałem w jego oczach miarę raz, że nadal byłem trzeźwy, dwa że ciągle chodziłem o kuli. Postanowił temu jakoś zaradzić i tak oto zostałem zaatakowany przez człowieka w kasku, który niczym jakiś pastor z amerykańskiego show wyrwał mi kulę z ręki, następnie złamał ją na pół i rzucił w dwóch przeciwnych kierunkach, krzycząc przy tym coś o uzdrawianiu. Byłem wściekły. Na szczęście po odnalezieniu dwóch części mojej kuli, okazało si, że można ją naprawić, co uczynił Banko, przy pomocy swojego świeżego tytułu magistra inżyniera i taśmy klejącej. Po tej przygodzie wiedziałem, że już nie usnę spokojnie tym bardziej, że wcześniej widziałem piwo w promocji po złoty 99. Później na molo za pomocą mojej nie do końca naprawionej kuli jak i promocji zapoznałem się bliżej z wodą, a w konsekwencji tego z niejaką Esterą i jej koleżanką. Jako, że byliśmy już w wodzie, wykorzystaliśmy tę ciepłą noc na wspólna kąpiel, później wspólne ognisko, które rzuciło nieco światła na Esterę. Byłem nieco rozczarowany tą gwiazdą z nieba, a uczucie to pogłębiło się w chwili, gdy ta zaczęła mi z przejęciem tłumaczyć:


- Moje imię nie jest polskie, tylko greckie, czy jakoś tak. Sama dokładnie nie wiem.

- To ciekawe... - odpowiedziałem i już miałem oddalić się pod byle jakim pretekstem na przykład, że spieszę się na samolot do Grecji, a dokładniej do Tel Awiwu. Na szczęście wtedy pałeczkę przejął Lesiu i sprowadził rozmowę na właściwe tory, tłumacząc dziewczynom, że to bardzo nierozsądne, gdy dwie dziewczyny idą gdzieś z czterema nieznajomymi, ilustrując swoją tezę licznymi bardzo obrazowymi przykładami z niedawno przeczytanego artykułu pod tytułem "Ameryka kocha seryjnych morderców".

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
Zrobiło nam się naprawdę wesoło szczególnie wtedy, gdy za dziewczynami trzasnęła bramka, bo nagle przypomniały sobie, że o czymś zapomniały. W sobotnie upalne popołudnie siedząc w cieniu werandy uśmiechałem się tak do piątkowej nocy jak i do Agi i do mojego wczorajszego oprawcy. Czas też musiał odczuwać skutki upału, bo w tym falującym od gorąca powietrzu poruszał się bardzo ospale. Nie miałem do niego o to pretensji, a wręcz przeciwnie - bardzo mi to odpowiadało. Spojrzałem na Szelmę i w mojej głowie zrodziła się równie szelmowska idea - zaproponować mu ćwiarteczkę.


Spojrzałem na niego badawczo i już czułem, że uśmiecha się do tej mojej jeszcze nie wypowiedzianej myśli, wiec śmiało spytałem.

- Szelma może zrobimy sobie emerytkę? - po tych słowach z drwiną w oczach popatrzyła na mnie Aga i przez chwilę wydawało mi się, że słyszę Halamę w jego największym przeboju.


Zasłużyłem sobie na to moimi wczorajszymi szumnymi deklaracjami. Od razu wiec dodałem:

- Ale tylko jedną. Wiesz... tylko ty i ja. Ja później mówię pass, a ty rób co chcesz.

Szelma bez szemrania przystał na moje warunki i już po chwili przyjemność z pobytu w Boszkowie spotęgowały pierwsze podnoszone przez nas leniwie i bez pośpiechu kieliszki. Szelma już powoli rozpoczynał swoja balladę o szybowcach i lataniu. Było naprawdę miło, bardzo miło, cicho, gorąco, a w cieniu werandy przyjemnie, bardzo przyjemnie. Do tego zieleń drzew, jezioro i ta świadomość, że nic się nie musi.

To, że ja to lubię, to mało powiedziane, ja w takiej atmosferze rozpływam się. Podobno wyglądam wtedy dość głupawo, a to za sprawą błogiego uśmiechu, który nie schodzi mi z twarzy. Jednak w momencie, gdy jak za dotknięciem magicznej różdżki reszta naszych znajomych wyrosła jak spod ziemi w bezpośredniej bliskości stołu i naszej emerytki, nie bez żalu zrozumiałem, że nie mogę być już pewien ilości butelek, jakie dziś staną na tym stoliku, ale jednego mogłem być pewien, że ja będę im dzielnie towarzyszył. I tak leniwe sobotnie popołudnie nabrało rozpędu i nie wiadomo kiedy stało się gorącym sobotnim wieczorem.


Temperaturę podkręcił przyjazd kumpla Filipa z dziewczyną, która podobno potrzebuje, by być naprawdę gorącą przez trzy i pół godziny. Nie musiało minąć - jak chciał tego Szelma - 14 kwadransów, by zrobiło się naprawdę wesoło i rozkosznie. W międzyczasie Lesiu zwany Bakterią zwerbował jakieś trzy koleżanki ponoć znajome z zeszłego roku. Mnie wydawało się dość mało prawdopodobnym, by ich matki rok temu puściły je same bez opieki dalej niż do sąsiedniego sklepu i to o ile ten nie znajdowałby się po drugiej stronie ulicy. Dziewczyny mimo młodego wieku okazały się być bardzo dobrze wychowanymi i rozmownymi.

Boszkowo
Rozmowę rozpoczęły od podania imion i na tym poprzestały. W chwili, gdy sytuacja naszej butelki stawała się kryzysowa, szybko zrezygnowały z naszego towarzystwa tłumacząc, że "spieszą się". Zrobiło się smutno. Mi szczególnie z powodu dziewczyny, która może nie była przesadną gadułą, ale miała taki dar wymowy, że zapamiętałem każde wypowiedziane przez nią słowo. A było to "Paulina jestem" no i może jeszcze "tak" i "nie". Spodobało mi się to, bo w Księdze napisane jest: "mówcie tak, by wasza mowa tak tak, nie nie była". Poza tym ta niewielka osóbka miała tak niesamowicie kręcone włosy, że podobne dotąd oglądałem tylko w lustrze.


W momencie gdy butelki skapitulowały w obliczu przeważającej siły wroga i odcięcia drogi posiłkom (monopolowy został zamknięty), postanowiliśmy skoczyć do jakiejś knajpy, choć mi osobiście pomysł ze skakaniem nie za bardzo się podobał. Koniec końców wylądowaliśmy w jakiejś knajpie, która kiedyś nazywała się inaczej i była gdzie indziej, ale dalej składała się z wolnego powietrza, parasoli i zbitych desek do rytmicznego podskakiwania. Jednym słowem nadawała się. Nic wiec dziwnego, że bawiłem się świetnie zalewając się piwem, a Trzyipółgodziny komplementami. Szczególnie że wszystko słyszał jej chłopak nie-chłopak. Było pysznie. Gdy byliśmy już dość dobrze napełnieni płynami wyskokowymi, szybko pojawiła się w nas chęć zagoszczenia na pobliskim parkiecie. Nawet ja omawiałem z Trzyipółgodziny możliwość tańca w trójkącie ja, ona i moja laska. Jednak nie odważyliśmy się, bo dobrze wiedziałem jak zazdrosną potrafi być o mnie moja laska.


W końcu nie odstępowała mnie na krok już blisko dwa lata i była mi - można by tak powiedzieć - prawdziwą kulą u nogi. Zostałem sam wsparty miedzy dwoma stolikami i z niekłamanym zachwytem przyglądałem się tanecznym wybrykom moich znajomych. Niestety nie wszyscy podzielali mój zachwyt. Stojąca pod sceną grupka chłopców w sportowych ubrankach patrząc na taneczne popisy Szelmy i reszty, że zgorszeniem obracali głowy i spluwali trzy razy za swojego lewego adidasa. Mimo, że sam nie brałem udziału w tych dzikich pląsach, raz po raz podobnie jak tancerze z trudem łapałem równowagę, gdyż obserwując ich kolejne taneczne ewolucje moim ciałem wstrząsały ataki spazmatycznego śmiechu.

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
Osiągnęliśmy swoiste katharsis - ja odbiorca i oni prawdziwi twórcy i mistrzowie pijanej zabawy. Wtem zabawę przerwała mi dziewczyna przepraszając mnie i prosząc o przejście, gdyż ja jak każdy rasowy inwalida starałem się najbardziej dopiec zdrowym i oczywiście wsparłem się między dwoma stolikami, pomiędzy którymi odbywał się największy ruch, czyli na linii bar – stoliki. Spojrzałem na nią i od razu rozpoznałem w niej moją uciekinierkę. Nic wiec dziwnego, że zamiast ją puścić, śmiało do niej zagadałem:


- O Paulina znowu się widzimy - ta spojrzała na mnie, jakby podejrzewała mnie o jakąś chorobę psychiczną i ucięła naszą rozmowę krótkim

- Spadaj! - co w sumie rozbawiło mnie, bo nie podejrzewałem jej o taką elokwencję. Tylko jedna rzecz wydała mi się dziwna. Paulina była od mnie wyższa, a przecież dobrze pamiętałem, że jeszcze parę godzin temu rzecz miała się odwrotnie. W sumie nie zastanawiałem się nad tym dłużej, bo jak mawiał Dzikson - "są na tym świecie rzeczy, o których się nawet fizjologom nie śniło".

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
Tym bardziej, że do stolików powrócili zmęczeni tancerze, a wraz z nimi jeszcze nie zmęczone piwo. I znów wszyscy wspólnie daliśmy nura tak w opary alkoholu i tytoniu jak i absurdu naszych rozmów, z których nic nie wynikało z wyjątkiem salw śmiechu i poczucia, że czasami właśnie tylko o to chodzi. Wtedy ktoś nieśmiało trącił mnie w ramie i spytał czy nie mam papierosów. Szybko, poznałem moją miłą rozmówczynię sprzed paru minut, co zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Jeszcze chwilę temu "spadaj!!!"


A teraz... Musiałem już wtedy być nią m o c n o oczarowany, bo zamiast wyciągnąć z kieszeni moją paczkę mocno zmiętych Mocnych i mieć problem z głowy, odpowiedziałem:

- Nie mam, ale za chwilę możemy temu zaradzić. Mam nadzieje, że będziesz tak miła i zechcesz potowarzyszyć mi w kolejce do baru. - Trochę się zdziwiła, gdy zauważyła, że wraz ze mną rusza w drogę moja wysłużona kula. I chyba żeby mi zrobić przyjemność, cały czas jaki staliśmy w kolejce przeznaczyła na skakanie na jednej nodze – co strasznie mnie irytowało i wydawało mi się głupie, nawet wtedy, gdy z rozbrajającym uśmiechem wytłumaczyła mi się z swojego zachowania:

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
- Żebyś nie czuł się taki sam na tej jednej nodze. - Gdy odstaliśmy/odskakaliśmy swoje, kupiłem paczkę marlboro całkowicie zapominając już o swoich Mocnych, a że postanowiłem przejść do ostrej ofensywy, zaproponowałem Paulinie piwo. Jak zdążyłem się zorientować, nie była ona tą Pauliną, ale w każdym bądź razie była Pauliną i to mi wystarczało. Później zaproponowałem jej miejsce przy naszym stoliku. Nie miała serca mi odmówić, bo ze świeżej paczki papierosów porwała ich więcej, niż nakazywałby dobry obyczaj. Po rozprowadzeniu tytoniu wśród znajomych, karnie siadła z nami, a dokładnej ze mną. Postarałem się o to, by od reszty biesiadujących oddzielała nas noga od parasola, co nie przeszkadzało Lesiowi spijać nam piwa czymś co przypominało miniaturę rurociągu jamalskiego.


(Lesiu miał ten niezwykły dar wykonywania najbardziej irytujących czynności w ten sposób, że o dziwo nie irytowały, a nawet wzbudzały sympatię i chyba doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ciągle zawieszając sobie coraz wyżej poprzeczkę, którą ktoś kiedyś wreszcie zerwie i stłucze mu nią jego wtedy mocno zdziwiony łeb). W szybkim kruszeniu lodów miałem kilku sojuszników: Lesiowy rurociąg, czapkę Periego i moją kartę atutową, czyli moją złamaną nogę i jej historię tutaj, którą zwykłem opowiadać, jakby to była najzabawniejsza historia, jaka mnie w życiu spotkała. Rozmowa kleiła się nam doskonale.

Boszkowo (fot. Paweł Wróblewski)
Nic więc dziwnego, że i my w ślad za nią. Byłem bardzo zadowolony z siebie, że nie przespałem odpowiedniej chwili, by otworzyć tak swe serce jak i swój portfel. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że gdybym dzisiejszego wieczoru nikogo nie poznał, to - znając mój budżet - następnego dnia mógłbym już otwierać tylko moje serce, a to niestety w naszym zepsutym świecie stanowczo za mało. Gdy patrzyłem na Nią, robiło się naprawdę przyjemnie, bardzo przyjemnie, przez co czułem się trochę nieswojo. Serce zaczynało bić mi szybciej i po raz kolejny dzisiejszego dnia czas zwariował uciekając od nas bardzo daleko ze wszystkimi moimi znajomymi i przy okazji zdążył jeszcze zamknąć bar i tak zostaliśmy sami. Gdy zauważyliśmy to, przenieśliśmy się do następnej knajpy, ale i tu historia się powtórzyła. Wtedy wybraliśmy ławkę, z której - byliśmy pewni - nikt nas nie wygoni. Siedzieliśmy na niej i ja już chyba naprawdę byłem zakochany, bo zaczęło mi się wydawać, że w życiu mnie już nic lepszego nie spotka niż ta chwila i gdybym jakimś dziwnym trafem wtedy umarł trafiony przez spadającą gwiazdę, to umarłbym szczęśliwy.


Niestety nic takiego się nie stało. Czas nieustanie przypominał nam, że trzeba się będzie rozstać, szczególnie że gdzieś na wschodzie powoli dawał czerwone światło nocy, a ja nie mogłem odnaleźć w sobie na tyle odwagi i siły by powiedzieć: "Cześć, spotkajmy się jutro". Chyba nie wierzyłem wtedy w jutro. Paulina chyba też czuła podobnie, dlatego pozwoliła się porwać na herbatę. To przyjemna rzecz taka herbata dla ciągle jeszcze nieznajomej, a już troszeczkę bliskiej ci osoby i to herbata, o której nie można powiedzieć niczego pewnego, czy jest jeszcze nocną, czy może już poranną. Później usnęliśmy razem niewinnie przytuleni niczym dwa aniołki, przy czym jeden z delikatną nadwagą i trochę kulawy.

Boszkowo (fot. Paweł Wróblewski)
Na koniec powiedziałem Paulinie, że najbardziej mi się w niej podoba to, że jest tak do mnie podobna, a ona odpowiedziała, że też czuje podobnie. Obudził nas Ronek, który jak zwykle wpadł z jakimś niecierpiącym zwłoki pomysłem, który chciał koniecznie ze mną omówić.

- Sprenrzyna wstawaj, wstawaj!!! - w tym momencie zamurowało go, gdy zauważył, że ze śpiwora wystają mi dwie głowy. Miło było popatrzyć jak ten zazwyczaj rezolutny, pewny siebie, czasami wręcz bezczelny trzynastolatek stoi nad nami z rozdziawioną buzią i za bardzo nie wie, co powiedzieć. Naprawdę był to rzadki widok.


- Cześć Ronek! Poznaj Paulinę - moje kobiece a zatem przepiękniejsze alter ego!!! - próbowałem go jakoś ośmielić ośmieszając siebie (co z reguły w takich sytuacjach pomaga) i mimo tego, że byłem w tym naturalny, miły, uśmiechnięty itd, nie udało mi się. Co gorsza, onieśmielenie niczym jakaś dziwna choroba zakaźna udzieliło się również Paulinie. Dała się jeszcze namówić na wspólne śniadanie, ale szybko potem uciekła, zwłaszcza gdy zobaczyła małego Stasia, co  w sumie może zadziałać na wyobraźnię młodej dziewczyny, gdy po nocy z nieznajomym (choćby tak niewinnej jak ta) zobaczy małe dziecko i jego pieluchy. Nie było mi bardzo przykro, bo uciekając pocałowała mnie w policzek i obiecała, że niedługo wróci. Wyszła i zgłupiałem. Nie wiedziałem co robić.

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
Wszystko tak na mnie nagle spadło: szczęście, poczucie że jestem młody jak nastolatek i zdrowy niczym grecki bóg (na razie jak ten Hefajstos - Boski Kulawiec), a z drugiej strony sprawczyni tego całego zamieszania po prostu sobie poszła zostawiając mnie z obietnicą, że wróci. Kręciło mi się w głowie z nadmiaru emocji, no i w ogóle było super. Nie pozostało mi nic innego i na nic innego nie było mnie stać, jak czekać, tylko czekać. Niestety w tym błogostanie nie zauważyłem jak większość z moich znajomych rozpoczęło ostrą zabawę. W rezultacie tego gdy nastąpiła ta upragniona i wyczekiwana przeze mnie chwila i w bramce pojawiła się ONA, to znakomita większość z nich była zdrowo nawalona. Część z nich, w tym mój brat ucinało sobie przedobiednią drzemkę. A jak? Leżąc sobie elegancko w kupie pyłu i liści przy ognisku. Szelma gonił w kasku raz po raz waląc zbrojną głową w mur, a mały Staś obserwując zabawy znajomych swoich rodziców z wysokości werandy, głośno płakał nad swoim losem.


(Niestety, jego obawy potwierdziły się i jego rodzony ojciec produkuje obecnie więcej wina, niż może wypić, czego nijak nie potrafię zrozumieć, ale sobie bardzo chwalę.) A na samym jej wejściu niby salwa armatnia zabrzmiał huk wybuchającej w ognisku konserwy turystycznej podgrzewanej przez Lesia, czyli w sumie całkiem zwykły boszkowski poranek. Nie patrząc na to, co się działo, więcej chyba wcale tego nie widząc wybiegłem JEJ na spotkanie.

- No wreszcie jesteś!!! Obiecaj mi, że już dziś i w ogóle nigdy mnie nie opuścisz!!! - ta niepewnie rozejrzała się po naszej przecudnej posesji i wspaniale się na niej bawiących, a na jej młodej prześlicznie niewinnej twarzy odmalował się strach i bezgraniczne zdziwienie. Zdawała się krzyczeć całą sobą: CO JA TU ROBIĘ !!!, lecz ja w swoim otumanieniu odczytałem jako zachwyt.

Boszkowo (fot. Kasia Berczyk)
- No - odpowiedziała niepewnie, po czym szybko dodała - Ale teraz muszę na chwilę uciec do moich znajomych. Zaraz wracam!!! - obróciła się na pięcie i dalej chodu do bramki i tyle ją widziałem.

Po paru godzinach bezowocnych oczekiwań dotarł do mnie fakt, że zostałem rzucony, porzucony itd. Itp. Szybko więc doprowadziłem się do stanu właściwego porzuconym i zakończyłem ten dzień leżąc pijany pod werandą, bijąc nieznośnie w struny gitary i wykrzykując słowa piosenki zespołu PRL:

Wszystkie kobiety są złe!!!
Wszystkie kobiety są złe!!!
Wszystkie kobiety są złe!!!
Szczególnie ładne są złe!!!
Wszystkie kobiety są złe!!!


Epilog

Jakiś czas później za sprawą tej samej Pauliny musiałem zweryfikować swoje zdanie na temat kobiet, a nawet tych szczególnie ładnych, co nie przeszkadza mi dalej śpiewać wraz z PRL, że "Wszystkie kobiety są..."

***

Ja, czyli Bartosz Bukowski. 19 maj 1978 to mój początek. Dzieciństwo pięknie podzielone pomiędzy Kraków, a później Gierczyce. Tu i tam niekończąca się bajka pełna malin, spacerów na Wawel i dzikich podróży do Gęstych Cierni i ukrytych w nich niezapominajek. I tak samo pełne wypraw w przeszłość wraz z historiami opowiadanymi mi przez moją babcie i jej starszą siostrę - dla mnie po prostu ciocię Gienię. W roku 1983 przekraczam próg szkoły podstawowej im. Marii Curie Skłodowskiej w Łapczycy, a dokładniej jej fili w Gierczycach. O samej szkole podstawowej niewiele mogę powiedzieć z wyjątkiem tego, że do 3 klasy miałem pod górkę, a później PKS-em. W 1992 roku dostaje się do liceum im. Edwarda Dembowskiego i tu w jednej chwili rodzę się na nowo, gdy ktoś z tłumu na mój widok krzyczy - "te kur... popatrz jaki sprężyna idzie". I tak zostałem Sprężyną, choć sam zmieniłem pisownie na Sprenrzyna, by podkreślić moją dysortografię i odróżnić od innych "pospolitych" sprężyn. W gdowskim liceum zacząłem przygodę z pisaniem publikując swoje teksty w legendarnym w pewnych kręgach "Kujonie Wieczornym wydanie poranne". Po szkolę średniej wracam na cztery szalone lata do Krakowa i rozpoczynam dziką zabawę połączona z okazjonalnymi wizytami na uczelni, co zaowocowało trzykrotnym pobytem na drugim roku bibliotekoznawstwa UJ. Ten jakże wesoły etap mojego życia kończy się gwałtownym spotkaniem z pewną wierzbą, w wyniku którego pewna fiesta trafia na złom, a ja zaprzyjaźniam się na trzy lata z dwiema laskami (kulami). To nieudane hamownie przed drzewem dość mocno wyhamowało moje życie i na powrót zacząłem sobie zapisywać to i owo. Wreszcie miałem w nadmiarze tego, czego zazwyczaj wszystkim brakuje – czasu. W 2007, gdy w miarę pewnie staję na dwóch nogach, wsiadam w samolot i zaczynam swoją angielską przygodę, która trwa do dziś. Na początku był Queen, a potem długo, długo nic. Ich cała dwudziestoletnia dyskografia nauczyła mnie, że w rock and rollu nie mam miejsca na szufladki i że można zwiewnie flirtować z różnymi gatunkami. Dzięki Freddiemu i spółce mam niesamowicie otwartą głowę na Muzykę, choć jako upadły bibliotekarz powinienem lubić szufladki. Tak się jednak nie stało i w to mi graj!!! Bibliotekoznawstwo, więc mnóstwo książek za mną, ale od kilkunastu lat mam wrażenie, że najważniejszą już przeczytałem, a jest nią zbiór opowiadań Antoine de Saint-Exupery z najważniejszym dla mnie – Ziemia, planeta ludzi. Nic więcej nie dodam z wyjątkiem PRZECZYTAJCIE!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz