wtorek, 3 kwietnia 2018

"Jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe". Ze zwycięzcami 44 Notowania Listy Polisz Czart Markiem Andrzejewskim, Janem Kondrakiem, Piotrem Selimem i Katarzyną Wasilewską - muzykami Lubelskiej Federacji Bardów rozmawiają Sławek Orwat i Tomasz Piątkowski

Tuż przed rozmową w londyńskim POSK (fot. Dominik Witosz)
Sławek Orwat: Przed rokiem 1999 każdy z was był już artystą w pełni ukształtowanym, posiadającym określony dorobek i doskonale znającym swoją wartość. Co w roku 1999 was połączyło, a przecież było was wówczas nieco więcej, był m.in Igor Jaszczuk, byli też inni artyści. Co takiego wydarzyło się, że nagle zechcieliście stworzyć coś, gdzie trzeba liczyć się z opinią innych osób, a nie tylko z własnym zdaniem?


Jan Kondrak: Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała, ale myśmy już jako środowisko istnieli. Pomysł był mój. Po prostu zaprosiłem wszystkich, których lubiłem, i których... (uwaga, to jest bardzo ważne) przynależność do ekipy była na podstawie "paszportu". Tym paszportem było zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim festiwalu piosenki artystycznej, literackiej, kabaretowej. Tędy nabór szedł. Jeśli ktoś wygrywał przegląd, był przeze mnie zapraszany do współpracy w ramach tak zwanej kotłowni biesiadnej i to trwało równiutko rok.

Koncert w londyńskim POSK (fot. Dominik Witosz)
Sławek Orwat: Za rok będziecie obchodzili swoje dwudziestolecie. Czy w tym czasie stworzyła się u was jakaś gradacja? Czy zespół posiada lidera, czy też panuje u was całkowita demokracja? Sama nazwa federacja już coś wskazuje. Kto w takim razie faktycznie kieruje zespołem, bo przecież w kategoriach zespołu należy was jednak postrzegać? Powiedziałeś przed chwilą, że wszystko rozpoczęło się od twojego zaproszenia...

Jan Kondrak: ...ale mimo mojego zaproszenia, ja nie jestem twórcą Federacji.

 
Piotr Selim: Ten zespół jest szczególny i wyjątkowy. Każdy z nas jest tu indywidualnością, przynosi swoje własne utwory do opracowania i ma jakiś pomysł na każdy z nich, jak ma on brzmieć i w jakiej formie, jak te chórki powymyślać. Pracujemy na zasadzie partnerstwa i działamy tak już prawie od dwudziestu lat. Tego lidera w sumie nie ma. Każdy z nas jest liderem i wychodząc podczas koncertu na swoją piosenkę, jest frontmanem.

Katarzyna Wasilewska (fot. Dominik Witosz)
Sławek Orwat: Oczywiście wspólnie rozpisujecie to wszystko aranżacyjnie?

Piotr Selim: Tak! Jeśli na przykład ja śpiewam swoją piosenkę solową, to wtedy ja jestem solistą, a koledzy śpiewają chórek. Jeśli śpiewa Janek jako solista, wtedy my zamieniamy się w chórek, natomiast bazą dla każdego wykonawcy zawsze jest instrumentarium i czuć tę potęgę, jeśli ma się te pięć czy sześć głosów koło siebie.

Sławek Orwat: Kasiu, jak się czuje kobieta, jako rodzynek, w gronie nie tylko mężczyzn, ale i artystów wybitnych?

Katarzyna Wasilewska: Wyśmienicie się czuję. Jest to zacne towarzystwo i wdzięczna jestem, że mogę pośród nich być.

Sławek Orwat: Nigdy nie obserwowałem was wcześniej na żywo. Dotychczas widziałem tylko przed dwoma laty solowy występ Marka i dlatego dopiero dziś podczas waszej próby zrozumiałem ogromną rolę twoich skrzypiec w całokształcie waszych aranżacji. Zwłaszcza było to słychać w utworze "First We Take Manhattan", który dzięki twoim skrzypcom brzmiał jak kawałek rockowy. Koniecznie musicie kiedyś nagrać tę interpretację.


Marek Andrzejewski: Ja bym jeszcze wrócił do twojego pytania o lidera. Sytuacja nie jest taka prosta jak na przykład w przypadku The Rolling Stones, a tam też przecież nigdy nie było prosto, bo Keith Richards i Mick Jagger cały czas rywalizują o to, który z nich jest w tym zespole ważniejszy. W naszej orkiestrze nie ma jednego wokalisty tak, jak jeden jest Mick Jagger w The Rolling Stones, więc wyobraź sobie skalę trudności.

Sławek Orwat: Z wami jest trochę tak, jak z angielską grupą Archive, gdzie jest bodajże czterech równorzędnych wokalistów i do tego jest u nich tak, że kiedy śpiewa jeden z nich, to utwór jest osadzony np. w progresji, kiedy śpiewa drugi, to jest to już trip hop, a kolejna pani wykonuje nagle kompozycję utrzymaną w klimacie Portishead! Ten zespół jest niesamowicie eklektyczny, miesza rock, psychodelię, ambient trip hop i trudno jednoznacznie tak naprawdę określić co jeszcze.

Marek Andrzejewski: Czyli, że zmienia się stylistyka? No to u nas jest bardzo podobnie. Tu się przenikają przeróżne światy, różne wrażliwości i przeróżne...

Piotr Selim: ...doświadczenia muzyczne.

Jan Kondrak: Tak, demokracja u nas panuje, bo istnieje między nami demokratyczny układ federacyjny. Relacje tego typu są także wtedy, kiedy idzie o sprawy organizacyjne. Jeśli ktoś ma pomysł, gdzie mamy zagrać i na jakich warunkach, to po prostu od początku do końca ten koncert robi, pilotuje go i potem się z niego rozlicza. Często jest tak, że ktoś jeden ma pomysł na koncerty, a potem ktoś kolejny daje mu zmianę i organizuje w innym miejscu Polski szereg kolejnych koncertów i znowu reszta mu się nie wtrąca do spraw organizacyjnych, bo lepiej jest, jeśli są one w jednym ręku.

Marek Andrzejewski: Sytuacja jest u nas zawsze jasna: ten kto organizuje koncert, ten ponosi za niego odpowiedzialność.


Tomasz Piątkowski: Taka sytuacja ma miejsce przeważnie w grupach rockowych, kiedy to największe indywidualności zbierają się na jeden, dwa albumy i nazywamy ich wówczas supergrupą. Wy także jesteście indywidualnościami i czy w związku z tym też można nazwać was supergrupą?

Marek Andrzejewski: Ja byłbym za i powiem ci dlaczego. Myśmy nie zawiązali się w grupę na dwa albumy, tylko na jeden koncert, ale ponieważ to się spodobało naszej publiczności, dostaliśmy sygnały, że ludzie chcieliby nas w takiej formie, w takiej zbieraninie, takim zbiorze, więc postanowiliśmy dać sobie szansę na drugi koncert, a potem to już poszło dalej i trwa tak już dwadzieścia lat.

Autorzy wywiadu podczas londyńskiej próby Federacji (fot. Dominik Witosz)
Tomasz Piątkowski: Supergrupy zbierają się tylko raz na jakiś czas, a później najczęściej kłócą się, rozpadają itd. Wygraliście wiele nagród indywidualnie, każdy z was ma jakieś szczególne talenty. Jak dogadujecie się ze sobą.

Marek Andrzejewski: Z olbrzymią złośliwością się dogadujemy (śmiech). Trzeba nas obserwować.

Jan Kondrak: Takiego określenia używał często nieżyjący już młody lubelski dziennikarz Jacek Szymczyk, który pracował w kilku lokalnych pismach i prowadził audycje w paru rozgłośniach radiowych. To on bardzo wcześnie stwierdził, że jest to model pracy supergrupy, gdy idzie o wzorzec estradowy. Gdy idzie natomiast o wzorzec teatralny, to my jesteśmy piwnicą artystyczną i niczego innego nie wymyślamy niż warszawski STS, gdański Bim Bom, wrocławski Pałacyk czy krakowski Loch Camelot.

Marek Andrzejewski: Ale tylko jako model piosenki.

Sławek Orwat: Czy można was porównać do Piwnicy Pod Baranami?

Jan Kondrak: Oczywiście, że można.

Sławek Orwat: Tylko kto w takim razie pełni u was rolę Piotra Skrzyneckiego?


Jan Kondrak: Dosłownie nikt dlatego, że Piotr Skrzynecki był na etacie w mieście, a my wszystko robimy na zasadzie pospolitego ruszenia. Kto chce, ten robi i bardzo często jest tak, że ktoś prowadzi koncert. Na początku wymyślaliśmy sobie konferansjerów, potem ja przejąłem rolę takiego powiedzmy, Skrzyneckiego, bo wprowadziłem do naszych występów narrację. Teraz już nam się to znudziło i w związku z tym koledzy i koleżanki tez się odzywają i zaczyna być współprowadzenie. Są tez i takie koncerty, kiedy w ogóle nie ma żadnego "Skrzyneckiego" i rządzi tylko muzyka. Różnie to bywa. My mamy tak obszerny dorobek, że nie da się o nas powiedzieć, że stosujemy jakiś jeden szablon na wszystkie nasze zachowania sceniczne, ponieważ są to różne materiały muzyczne.

Stół był wprawdzie prostokątny, ale za to taca okrągła (fot. Dominik Witosz)
Kiedy np. śpiewamy Stachurę i kiedy język Stachury jest tak odrębny od języka codzienności, bo są to poematy, a nie piosenki, to tam nie da się słowa powiedzieć, żeby nie bolało. Zwykłe konferansjerskie słowo w zderzeniu ze Stachurą boli, więc tam nic się nie mówi, tylko się gra. I dlatego Lubelską Federację Bardów trudno określić jednym zdaniem, a skoro nas trudno jest określić jednym zdaniem, to znaczy, że my nie jesteśmy towarem. My jesteśmy niehandlowi. Nas właściwie nie sposób sprzedać, ponieważ nie wiadomo do końca, kim my jesteśmy. Bardzo trudno jest nas obanderolować i wystawić na sprzedaż, bo dla nas to, co robimy, jest życiodajne. I teraz wracam do pytania, dlaczego to może tak trwać. Dlatego, że każdy się tutaj realizuje, każdy ciągnie w swoją stronę ile wlezie, ile uciągnie i za każdym razem dostanie pomoc od koleżeństwa. Chcesz w lewo ciągnąć? Proszę bardzo, to teraz pójdziemy trochę w lewo. W związku z tym nie idziemy do przodu na skróty, tylko idziemy...

Marek Andrzejewski: ...zygzakiem.

Sławek Orwat: Czyli tak trochę jak w rugby, gdzie piłkę ciągle trzeba podawać do tyłu...

Jan Kondrak: Tak! Psychologicznie rzecz ujmując, to my przejęliśmy model funkcjonowania Budki Suflera, która jeszcze dłużej gra niż my i co ciekawe... Budka Suflera zaprosiła sobie na zakończenie kariery z obcych zespołów nie będących rodziną tylko nas dlatego, że my przejęliśmy ich model nie bycia kumplami na siłę. Co to znaczy w praktyce? To, że nie obchodzimy razem Świąt, nawet Wielkanocnych, które są fantastyczne, bo żałobne i nadawałyby się medialnie. Dużo się w nich dzieje. Ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś pożera i z tego się robi nadzieję.


Chrzciny z rzadka, bo tylko Piotrek jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci Marka, ale to są rzeczy przygodne, które nas prywatnie łączą i nie ma w tym żadnego planu, tak jak często jest  w młodych zespołach rockowych, że oni wszystko robią razem. Jedzą razem, śpią z tymi samymi dziewczynami itd. itd. Tutaj nigdy czegoś takiego nie było i nie ma. Po prostu spotykamy się w pracy i jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe. Jak trzeba się pokłócić, to robimy to, ale zawsze znajdujemy drogę do siebie. Więc tych kłótni jest naprawdę stosunkowo niewiele, można nawet powiedzieć, że ich nie ma i że bezkolizyjnie to wszystko przebiega.

Marek Andrzejewski: My chyba za bardzo się ze sobą różnimy, żeby się kłócić.

Edward Stachura
Jan Kondrak: Trzeba mieć wspólne zainteresowania, żeby się pokłócić, a my ich nie mamy (śmiech).

Sławek Orwat: Mam tę przewagę nad dwoma z was, że rozmawiałam już z trzecim. Dwa lata temu zrobiłem dość długi wywiad z Markiem Andrzejewskim i będę miał dziś kilka pytań do was przez pryzmat jego ówczesnych wypowiedzi. Oto jedna z nich: „Edward Stachura jest mistrzem Jana Kondraka, jest także - co tu ukrywać - naszym mistrzem i jest to jeden z najwybitniejszych nie tylko poetów, ale pisarzy polskich.” Czy można z tej wypowiedzi skonstatować, że bez Stachury nie byłoby Lubelskiej Federacji Bardów? Czy jest to aż tak silna inspiracja?

Marek Andrzejewski: Aż tak to nie, bo tam należałoby jeszcze powiedzieć, że naszym mistrzem jest również Leonard Cohen, jest Dylan, jest Okudżawa, a nie tylko sam Stachura.

Katarzyna Wasilewska: Karol Wojtyła...


Piotr Selim: ...Wysocki...

Marek Andrzejewski: ...a moglibyśmy sobie poprzypominać jeszcze paru kolegów.

Jan Kondrak: Ja na przykład bardzo lubię twórczość satyryczną Grześkowiaka. Koledzy za daleko w tym kierunku nie idą, ale Marka Andrzejewskiego dałoby się namówić na pisanie w stylu Grześkowiaka i on się wyrobiłby się w stu procentach w tej stylistyce. Ja od samego początku piszę zgryźliwe, bo Grześkowiak charakteryzował się zgryźliwym poczuciem humoru. Grześkowiak umarł i ja to śmiało kontynuuję. Wychodzi mi to. Niewykluczone, że jestem z Polski. Tak więc my patronów mamy dużo i to bardzo różnorodnych, ale ja za żadnego z nich nie dam się zabić.


Sławek Orwat: Przejdźmy do czasów, kiedy byleś Freddie Mercurym.

Jan Kondrak: Tak, wiem.

Piotr "Miki" Mikołajczyk i Jan Kondrak - Zakon Muzyczno Literacki
Sławek Orwat: Ten epizod mnie bardzo interesuje (śmiech pozostałych) i a propos zgryźliwości, to nie jest to broń Boże moja zgryźliwość zamierzona, bo Freddie chyba jednak kojarzy się wszystkim dobrze. Co to był za czas?


Jan Kondrak: Ja lata młodzieńcze spędziłem z gitarą i spędziłem je w takich mediach jak Wolna Europa. Tam zaczynałem publikować swoje utwory. W związku z tym nie miałem wejścia na oficjalną polską estradę. Musiałem krążyć gdzieś tam po obrzeżach i w drugim obiegu, w szarej strefie funkcjonować i kiedy wyszedłem z niej w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Polska odzyskała suwerenność, postanowiłem założyć Zakon Muzyczno Literacki. Chciałem prowadzić artystyczny model życia, który niejako nastąpił, ale trochę później. Chciałem móc się zamykać na całe miesiące i pracować studyjnie i bardzo rzetelnie. Szukałem ludzi do współpracy i nie znalazłem ich. Na moment, na parę lat udało mi się współpracować z Piotrem "Miki" Mikołajczakiem, który zamieszkał po prostu u mnie w domu i to był taki zakon. Dwóch zakonników, którzy zajmowali się głównie piciem koniaku.

Sławek Orwat: W regułę takiego zakonu to ja bym się mógł wpisać.

Jan Kondrak: Naprawdę tak było. Cohen też zamykał się w klasztorze i na koniec przyznał, że głównie nauczył się tam pić koniak. O sobie też mogę to powiedzieć, tylko, że myśmy mistrza nie mieli, tylko ścigaliśmy się w mistrzostwie, kto więcej wypije. Ja na przykład zakąszałem, a Mikołajczak nie. W związku z tym była to tak silna różnica, że musieliśmy się rozstać (śmiech wszystkich).


On został w rezultacie filmowcem, a ja zostałem w tym, co robię do dziś. To był Zakon Muzyczno Literacki, który przez wiele lat zrealizował wiele projektów, a że ja byłem wówczas absolutnie zafascynowany Freddie Mercurym, starałem się osiągnąć coś w wokalistyce idąc jego tropem, czyli pokazywać bardzo dużo skomplikowanych technik wokalnych, mniej koncentrując się na pracy kompozytora, czyli w ogóle się nie koncentrując i trochę koncentrując się na pracy autora tekstów, ale nieco innych, niż wcześniej.

Pisząc dla siebie jako wokalisty zacząłem bowiem pisać z rozrzedzonym sensem i bardziej dźwięcznie. Czyniłem tak po to, żeby można było moje walory wokalu uzewnętrznić, bo kiedy pisze się gęsto, bezkompromisowo, to polszczyzna zaczyna szeleścić, zgrzytać i zaczyna przeszkadzać w śpiewaniu i wtedy wokaliści polscy przechodzą szybko na angielski i z punktu widzenia Warszawy i Pałacu Kultury stają się w rezultacie nie wiadomo kim, ale mimo wszystko osiągają pewne efekty. Ja nie chciałem rezygnować z polszczyzny, ale zmieniłem się jako pisarz i zacząłem pisać teksty krótkie, bardziej okrągłe, bardziej otwarte na „o” i „e”, bo te dźwięki mi wychodziły lepiej i dlatego zrobiliśmy wtedy naprawdę sporo materiału, głównie telewizyjnego. Wyszła jedna płyta, która płytą się nawet nie okazała, bo w międzyczasie wydawnictwo wydało kasetę i zbankrutowało. Zbankrutowało głównie przez nas. Nazywało się Pol Mar i dziesięć tysięcy tej kasety poszło w świat. Był to ważny epizod w moim życiu. Pomyślałam wtedy, że się już nic więcej w moim życiu nie stanie, więc napisałem "Piosenkę w samą porę" i chciałem popełnić samobójstwo (śmiech), ale że nie umiałem tego zrobić, to założyłem Lubelską Federację Bardów.


Marek Andrzejewski: Zaraz, założyliśmy ją wspólnie (śmiech)

Jan Kondrak: Nie.

Marek Andrzejewski: Tak, chwileczkę...

Jan Kondrak: Nie, nie założyłem Lubelskiej Federacji Bardów, tylko zacząłem kopać działkę na której ona urosła, czyli zacząłem się udzielać społecznie i rozglądać się za możliwością organizowania.

Sławek Orwat: Piotrze, ty też byłeś w tej grupie założycielskiej.

Piotr Selim: Byłem od początku.

Jan Kondrak: Lubelska Federacja Bardów powstała w 1999 roku, a od 1998 roku na moje zaproszenie, chciałem przypomnieć, występowaliście.

Marek Andrzejewski: To były słabe koncerty (śmiech). One były beznadziejne.

Jan Kondrak: One charakteryzowały się tym, że telewizja i radio siedziały na wszystkich tych koncertach i robiły z nich skróty. To się bardzo podobało mediom, czyli my jesteśmy również dziećmi mediów, ponieważ takiej formuły artystycznego spotykania się nikt wcześniej nie miał.

Sławek Orwat: Kiedy dwa lata temu robiłem wywiad z Markiem Andrzejewskim, nadałem naszej rozmowie tytuł „Ekologiczny Bard z Lublina”. Marek powiedział wówczas takie słowa: „my najczęściej używamy instrumentów akustycznych, przez co jesteśmy ekologiczni. Ekologiczni w myśleniu oraz ekologiczni w sposobie pisania piosenek i ich wykonywania. Jest w tym coś czystego przynajmniej w zamyśle i nie chcemy, aby nasza muzyka była zafarbowana, zamotana fotoshopem, wyretuszowana".


Marek Andrzejewski: Należałoby zapytać kolegów, czy oni się podpisują pod taką definicją? Ja mówiłem wówczas o swojej płycie autorskiej Akustycznie, którą nagraliśmy z Kasią, natomiast teraz rozmawiamy o Lubelskiej Federacji Bardów.

Piotr Selim: Masz rację, bo do tej pory było tak, że wszystkie nasze płyty były nagrywane live, czyli były koncertowe.

Jan Kondrak: Kiedy mamy do wyboru klawisz czy fortepian, wybieramy fortepian i za każdym razem tak będzie.

Marek Andrzejewski: Żywy instrument.

Katarzyna Wasilewska: Skrzypce akustyczne też. Dzisiaj wyjątkowo grałam na elektrycznych, bo nie dało się innych przewieść przez granicę.

Jan Kondrak: U nas jest ogromna dominacja głosów ludzkich. Zobacz, że my od samego początku ich używamy, a na początku to nawet jeszcze więcej ich używaliśmy, bo wtedy było sześciu śpiewających mężczyzn i jedna dziewczyna i staraliśmy się układać to wszystko tak, jakby to był septet wokalny. Dopiero potem dochodziły instrumenty, sekcja rytmiczna i trochę tych głosów wycofaliśmy, ale one nadal funkcjonują, nadal są chórki, które nie są traktowane tak jak w muzyce popowej, gdzie chórek jest na trzecim planie muzycznym. U nas chórek zawsze wchodzi jako partner i często wymiennie jak u Cohena, gdzie dziewczyny wchodzą z chórkiem zamiast głównego wokalisty.


Marek Andrzejewski: W ogóle to należałoby zapytać, co chcieliśmy zrobić z Cohenem. Nie chcieliśmy śpiewać jak Cohen, nie chcieliśmy śpiewać jak Zembaty, nie chcieliśmy śpiewać jak inni dlatego, że tak nie potrafimy.

Leonard Cohen (fot. Rama)
Chcieliśmy zaśpiewać Cohena po peostu tak, jak my sami go przeżywamy, czyli tak, jak każdy z nas oddzielnie potrafi go w sobie wyemitować. Dlatego ani nie idziemy za Zembatym ani nie idziemy za oryginałem.

Sławek Orwat: Utwór "Memories" w interpretacji Zembatego jest dla mnie arcydziełem. Ja za każdym razem płaczę ze śmiechu, kiedy go słucham, a zwłaszcza fragmentu, w którym Maciej Zembaty wciela się w postać nastoletniej, kanadyjskiej blondynki przeżywającej swoje pierwsze erotyczne uniesienia w szkolnej sali gimnastycznej.

Jan Kondrak: Tak... brudna, przepocona sala gimnastyczna. Otóż Maciej Zembaty miał ten rozum i to szczęście, że wiedział, o czym to wszystko jest i jak bardzo nowatorskim autorem na gruncie piosenki jest Leonard Cohen. Nowatorskim, ponieważ on przekraczał ustalone dla piosenki granice i normy estetyczne, a głównie moralne. Cohen bez przerwy rozbierał kobiety, emocjonalnie, psychicznie je rozbierał, dokonywał wiwisekcji na kobietach, a one tego nie czuły, nie wiedziały. On przekraczał granice w sposób niezauważalny, przenikał jak szpieg, jak agent 007 światowej piosenki. Zembaty jako pierwszy to zrozumiał, potrafił o tym pięknie mówić i stworzył do tego wielką narrację. Śpiewał natomiast fatalnie.


Głos miał wprawdzie niski, prze co bardzo podobny do Cohena, ale nie miał dobrego poczucia rytmu, w związku z czym odbierał tym piosenkom energię, jaka płynie z powtarzalności i ekwiwalencji czyli z rytmu. On nie czuł frazy. Koncerty Zembatego trwały zawsze cztery godziny, a Leonarda Cohena dwie i wszystko na ten temat. Maciej Zembaty - jak już wspomniałem - miał bardzo niską barwę głosu, w czym przypominał Leonarda Cohena i to były jego całe kompetencje.

Maciej Zembaty (fot. Henryk Kotowski)
Nie umiał grac na gitarze, nie wiedział, co to jest fraza, ale głębią głosu i sposobem życia do złudzenia przypominał Leonarda Cohena, a że był pierwszy i stworzył jeszcze wokół tego narrację, również tę radiową, to się przyjął i ten jego wzorzec jest wzorcem kanonicznym. Jego tłumaczenia są niemal doskonałe, ale doskonałe nie są. Niektóre są doskonałe, a niektóre są takie sobie. Niektóre są w ogóle koszmarne i nie na temat, bo niektóre fragmenty dodawał sam od siebie, czego robić nie wolno, a on to robił. Większość polskich tłumaczy niestety dodaje od siebie autorom duże fragmenty.

Sławek Orwat: Jak radzicie sobie z promocją i ze "sprzedażą" swojej twórczości w komercyjnym świecie współczesnego show-biznesu?


Jan Kondrak: My nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego zwłaszcza, że nam dosłownie nikt w niczym nie pomaga i ani media się specjalnie za nami nie uganiają, ani urzędy. Musimy o wszystko walczyć i generalnie musimy odwoływać się do publiczności. Przecież co najmniej połowa z naszych piosenek ma cechy przeboju i to nie dlatego, że ścigamy się z Zenonem Martyniukiem, tylko dlatego, że musimy tak robić. U nas też można spotkać absolutnie tandetne zwroty melodyczne i tandetne pochody harmoniczne po to, żeby za bardzo nie odbiegać od powszechnego gustu, gdyż my będąc trubadurami czy truwerami i uprawiając dworną muzykę moglibyśmy nagle znaleźć się w muzeum i grać koncerty dwa razy w roku.

fot. Mirosław Kraszewski
Dzięki temu, że jakiś czas temu zaczęliśmy adresować naszą muzykę do szerszego kręgu widzów, to mamy tę widownię nieco szerszą i możemy (ja i Marek) utrzymywać się z biletów. Reszta koleżeństwa nie ufa temu i poszła na etaty. Tak się sprawy mają. To tyle a propos tradycji. Myśmy opuścili tradycję dworu rycerskiego, dworu pańskiego i tradycję rycerską i pomieszaliśmy ją z tradycję dziadów wędrownych, lirników, którzy dla ludu prostego wymyślali coś, co potem stało się muzyką ludową. My bardzo mocno czerpiemy z nurtu ludowego i ludycznego. Zobacz, nasze piosenki są bardzo ludyczne. "Raz na walcu" jest przecież piosenką ludyczną, "Misie" są piosenka ludyczną, ku zabawie i my musimy to stosować.


Dlaczego? Dlatego, że jednak nie jesteśmy Piwnicą pod Baranami i u nas nikt nie jest na etacie. Skrzynecki był na etacie, był hodowany przez Kraków, a my musimy się po prostu utrzymać z rynku, czyli jak dziad wędrowny, który przyszedł do karczmy i śpiewał. I jak śpiewał odpowiednio, to mu dali jeść, a jak nieodpowiednio, to mu nie dali i zdychał pod płotem. My jesteśmy w tej samej sytuacji. Jesteśmy małą, wędrowną orkiestrą, która musi utrzymać się z rynku, z biletów i o tym też trzeba pamiętać, kiedy słucha się tych piosenek.

Tomasz Piątkowski: Macie bardzo dobry kontakt z publicznością. Niemal cały czas uśmiechacie podczas koncertu, co powoduje bardzo dobry kontakt z publiką.

fot. Mirosław Kraszewski
Jan Kondrak: Nie zawsze tak było. Początki były o wiele bardziej na baczność.

Sławek Orwat: Myślę, że gdybyś tylko chciał, to mógłbyś być drugim Skrzyneckim.

Jan Kondrak: Po co mam być drugim Skrzyneckim? Wolę być pierwszym Kondrakiem. Piotr Skrzynecki, jak go obserwowałem, charakteryzował się tym, że stosował tak zwaną lirykę apelatywną. Mówił coś takiego: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie, chodźcie, chodźcie... Jaka piękna, jaka piękna... chodźcie, chodźcie...” i dzwoneczek: dzyń, dzyń, dzyń. I tyle mówił. Ja natomiast wiedząc, że nie stoi za mną ani piwnica ani kubatura czegoś magicznego, bo za mną nic nie stoi, ani kubatura ani urząd, nic.


Ja staram się tworzyć narrację, która w ludziach zostanie, wybuduje pewną kubaturę, pewną przestrzeń i osadzę w ludziach pewną narrację o tym, do jakiego stopnia moi koledzy są świetni i wspaniali. Zauważ, że oni tego nie robią. To ja robię, ja buduję tę architekturę.

Sławek Orwat: Wracając do gatunkowości. Poezja... 

Jan Kondrak: Za często używacie słowa poezja. Poezja jest wtedy, kiedy najpierw to napisał poeta, a potem zostało to wydane w książce i ocenione przez polonistów, czyli przeze mnie jako rzecz wartościowa literacko, czyli oryginalna i dopiero potem zaśpiewana przez Grechutę, Niemena, Demarczyk czy kogoś innego. To jest poezja śpiewana. Na ogół nazywacie poezją śpiewaną piosenkę o nieco większych ambicjach literackich, ale to jest piosenka literacka. To nie jest poezja.

fot. Mirosław Kraszewski


Sławek Orwat: Kiedy obserwuję indywidualne poczynania artystyczne każdego z was, to jesteście w pewnych kwestiach bardzo różni. Na przykład Marek spory procent swojej twórczości łączy z jazzem, u Piotra natomiast ze zrozumiałych względów jest dużo klasyki. Jesteście więc żywym dowodem na to, że każdy tekst literacki, głębszy...

Marek Andrzejewski: ...wyżej zorganizowany...

Sławek Orwat: ...można osadzić w bardzo różnych konstrukcjach melodycznych, w różnych aranżacjach wykorzystując do tego celu najróżniejsze zestawy instrumentalne. Jednocześnie kiedy jest taka potrzeba, potraficie wyjść na scenę jako Lubelska Federacja Bardów i zagrać wasz jakże różnoraki stylistycznie repertuar na tym samym instrumentarium. Jak wy sami postrzegacie swoją twórczość? Czy wszystkie wasze albumy solowe są integralną częścią dyskografii Lubelskiej Federacji Bardów, czy też każdy z was prowadzi swoją własną, odrębną i całkowicie indywidualną dyskografię?


Marek Andrzejewski: Jest i tak i tak dlatego, że występ na scenie, albo nawet i płyta musi być w jakiś sposób spójna, albo też jednorodna po to, żeby nie była nie wiadomo czym. Musi być czymś. W związku z tym, kiedy pracujemy w jednym zespole, to nie pozwalamy sobie na eksperymenty całkiem od czapy, bo wiemy, że to by tylko rozrywało ten cały materiał, który i tak jest wyciągnięty raz w jedną, raz w drugą, a raz w tę stronę. To jest takie cielę, które ma cztery głowy i idzie w różne strony naraz, więc, żeby rzecz się w ogóle udała, to musi nastąpić kompromis, musi nastąpić dogadanie się i pomimo, że ciągnie nas w różne strony gatunkowe, to jest w nas jednak pewna przyzwoitość, pewne poczucie formy i całości, które powoduje, że nie gramy przeciwko sobie, tylko ze sobą i które nie pozwala nam na to, żeby za bardzo sobie odjeżdżać w te nasze rejony, na które pozwalamy sobie tylko w tych momentach, kiedy działamy solowo. Tam - owszem - możemy tak zrobić, bo wtedy to jest tylko moja odpowiedzialność i tylko na mnie spadnie za to nagroda lub kara, ale jeśli ja to zrobię w zespole, to nagroda wprawdzie spadnie wtedy na wszystkich, ale jeśli jednak spadnie kara, to spadnie ona także na moich kolegów, którzy nic nie zawinili temu, że mi odpier...ło. Jasne?

fot. Anna Piątkowska
Piotr Selim: To jest tak, jak Marek powiedział. Na koncertach federacyjnych, jak zresztą dzisiaj słyszeliście, tych piosenek każdy z nas śpiewa kilka. W przypadku naszej czwórki mamy więc koncert składający się z kilkunastu piosenek, które rozkładają się na przykład tak: pięć - pięć - pięć - trzy czy dwie, czyli utworów w naszym indywidualnym wykonaniu nie jest tak dużo. To jest tak, że tych piosenek mamy stworzonych dużo więcej, ale w federacyjnym repertuarze dajemy tylko jakieś wybrane utwory i staramy się, aby zawsze były to utwory najlepsze, czyli takie, żeby był to bardzo dobry tekst, żeby była bardzo dobra muzyka, żeby nie zrobić sobie krzywdy i nie zrobić krzywdy kolegom, tylko po prostu nieść zespół do góry. Natomiast w indywidualnych projektach możemy ryzykować. Na przykład tak jak mówisz, na płycie W rytmie bolera mam piosenki, które inspirowane są muzyką Fryderyka Chopina, jest tam Nokturn, jest jedna piosenka inspirowana Etiudą Rewolucyjną i to jest we mnie, bo ja gram i ćwiczę klasykę od ponad trzydziestu lat. Ja od tego nie chcę uciekać, tylko ja z tego po prostu czerpię i wykorzystuję to w kompozycjach i w graniu na fortepianie.


Sławek Orwat: Wasze piosenki nie nudzą. Piosenka literacka potrafi być czasem od strony kompozycyjnej i aranżacyjnej zwyczajnie nudna zawierając przy tym arcy ważne treści i głębokie metafory. Są tacy wykonawcy, którzy po trzeciej, czwartej piosence po prostu mnie nudzą i to nie dlatego, że śpiewają o byle czym, ale prawie każda ich piosenka jest muzycznie kopią poprzedniej. Wasza muzyka jest nie tylko świetna treściowo. Wy potraficie dodatkowo ubrać ją tak, że słuchający ani prze moment nie czeka na jej zakończenie, tylko chce, aby trwała i trwała...

Jan Kondrak: Sławku, my jeszcze jedną rzecz robimy, o którą ja zadbałem w opisie na naszej stronie internetowej. My jesteśmy energetyczni. Co to znaczy? My śpiewamy z naddatkiem ekspresji, podczas gdy te teksty nie wymagają aż takiej ekspresji scenicznej. My je podajemy w taki sposób po to, żeby zainteresować nimi was siedzących na widowni. Zachowujemy się z pewną przesadą. Piwnice artystyczne tego nie robią. My jesteśmy gorętsi od Baranów. My śpiewamy bardziej gorąco, a czerpiemy tutaj z tego całego oszołomstwa rockowego.

Marek Andrzejewski (fot. Dominik Witosz)
Tomasz Piątkowski: Kiedy robiąc taką muzykę, jaką robicie, można poczuć się bardem? Kiedy wiesz, że jesteś bardem?

Jan Kondrak: Niech każdy odpowie za siebie. Zacznę jako pierwszy. Dla mnie synonimem sztuki bardowskiej jest zajmowanie się sprawami społecznymi i publicznymi. Jest to - można by powiedzieć - „liryka obywatelska”, ale to obywatelstwo nie dotyczy tutaj obywatelstwa danego kraju, tylko obywatelstwa świata. Myślami jestem tu bardziej za Dylanem, za Cohenem, za Okudżawą, bardziej za wielkimi. Ja definiowałbym barda nie jako tego, który ma uchronić kraj przed upadkiem, tylko ludzkość przed zagładą, czyli działalność barda to jest działalność misyjna, bez przerwy podejmująca interwencje w świecie i reagująca na zagrożenia. Jest to działalność, która kiedyś, w dawnych wiekach była działalnością wieszczek i wieszczów.


W literaturze starożytnej mamy instytucję wieszcza, do którego szło się po wróżbę i wywoływało się wojnę, albo nie wskutek decyzji Pytii i wróżbitów. Czyli jest to ktoś, kto podejmuje interwencję w świecie, robi to świadomie i zależy mu na tym, żeby dawne wzory kulturowe, które konstytuują daną kulturę, stale adoptować do potrzeb współczesności, czyli być całkowicie zanurzonym w kulturze i poprzez okulary kultury patrzeć na współczesność i tej współczesności podawać dawne wzory, ale tak zmodyfikowane, żeby ta współczesna, bieżąca kultura mogła z nich korzystać. Czyli jest to nieustanne sprawdzanie aktualności mitów kulturowych, wzorów kulturowych i w razie sprawdzenia ich nieprzydatności, nieaktualności, aktualizowanie ich, modyfikowanie ich.

fot. Dominik Witosz
Piotr Selim: Ja zorientowałem się, że mogę być bardem, kiedy wygrałem Ogólnopolski Festiwal Bardów we Włocławku. Było to jeszcze przed powstaniem LFB. Okazało się, że skomponowanie i wykonanie utworu jest wystarczające, aby spełnić przesłanki regulaminowe. Nic to jednak nie zmieniło w moim światopoglądzie, czyli - tworzyłem piosenki w sposób, który odpowiadał mnie, a nie definicji. Tak też postępuję dalej. Myślę, że część moich z Hanią piosenek można ująć jako “piosenki bardowskie”, lecz sądzę, że znaczna część naszego repertuaru to po prostu piosenka literacka. Bardem chyba też nie do końca się czuję, bo do rewolucji (każdej) w moim wykonaniu droga jest daleka i zawsze wiedzie przez negocjacje, ale Hania... o tak - ona zawsze jest gotowa wskoczyć na barykadę i dlatego bardziej chyba to ona jest bardem, a nie ja.

Marek Andrzejewski: 19 lat temu wydawało mi się, że do etykiet i szufladkowania ludzie podejdą racjonalnie, bez przesady, będą mieć swoje zdanie. Myliłem się. Łata, to łata. Teraz widzę, że przyjęcie łaty bard było moim błędem (mówię za siebie). W opinii ogólnej bard nie kojarzy się z muzykiem ani trochę, a jest raczej zarozumiałym, pouczającym, naburmuszonym dziadem, bez dystansu do samego siebie. Barda widzą ludzie (w tym niestety dziennikarze) jako obiekt muzealny, relikt przeszłości, wapno i atawizm. Takiej opinii nie udało nam się zmienić...


Autorzy dziękują Annie Piątkowskiej i Magdzie Karasek za nieocenioną pomoc w redakcji powyższej rozmowy oraz czynną i duchową obecność podczas tego blisko dwugodzinnego spotkania.

Ciąg dalszy rozmów z lubelskimi Bardami nastąpi

***

Tomasz Piątkowski: Urodziłem się w 1982 roku i należę do pokolenia zmian systemowych w Polsce. Pochodzę z miasteczka Jelcz Laskowice, w którym powstawały słynne ciężarówki. Do mojego zainteresowania muzyką przyczynił się szkolny radiowęzeł, z którego po raz pierwszy usłyszałem kawałek zespołu Metallica pod tytułem “One”, od którego zaczęła się moja fascynacja muzyką. Od tamtego momentu, zupełnie zelektryzowany magią gitary Kirka Hammeta. Poświęcałem niemal każdą wolną chwilę na zgłębianie wiedzy o muzyce. Dużo czytałem. Początkowo wciągnęły mnie bez reszty ciężkie brzmienia death metalu, a z czasem poszerzyłem swoje zainteresowania o hard rock, punk i klasyczny heavy metal, którego stałem się fanem. W miarę poznawania historii tych gatunków starałem się także uczestniczyć w koncertach i festiwalach. Najmilej wspominam legendarne już festiwale Woodstock w Żarach (2001, 2002, 2003), które zapadły mi w pamięć dzięki ich niepowtarzalnej atmosferze. Dziś staram się poszerzać swoje horyzonty muzyczne o poezje śpiewaną, blues i w mniejszym stopniu jazz. O muzyce rockowej wiem zapewne równie wiele, co o historii, która jest drugą z moich namiętności. Obie traktuję jako źródła niekończących się wątków do rozmów i dyskusji, które z chęcią i upodobaniem jestem w stanie prowadzić z każdym, o każdej porze dnia i nocy. Przybycie na Wyspy Brytyjskie pozwoliło mi poznawać tutejszą scenę muzyczną, otworzyło przede mną możliwości uczestnictwa w koncertach, a czasem nawet osobistego spotkania z legendami świata muzyki jak chociażby występ grupy UFO w St Albans w 2016 roku, po którym na backstage'u spotkałem się osobiście z członkami zespołu. Od niedawna stawiam pierwsze kroki w roli dziennikarza. Uczestniczyłem już w wywiadzie z Lubelską Federacją Bardów oraz z  legendą polskiego heavy metalu Grzegorzem Kupczykiem.

Sławek Orwat - Muzyki słuchał wcześniej niż potrafił mówić. W dojrzałość wprowadził go stan wojenny. Przez półtora roku był redaktorem muzycznym tygodnika Wizjer oraz współorganizował dwie edycje WOŚP w Luton, gdzie także prowadził polskie programy w internetowym radio Flash i brytyjskim Diverse FM. W roku 2010 założył kabaret 3 x P, który wystąpił m.in podczas imprezy poprzedzającej zawody strongmanów Polska - Anglia. Z londyńskim magazynem Nowy Czas współpracuje od marca 2011 a od roku 2015 z portalem Polski Wzrok z siedzibą w Bedford (UK). W latach 2012 - 2014 prowadził autorską audycję Polisz Czart na antenie brytyjskiego radia Verulam w położonym niedaleko Londynu St. Albans. Program ten był przez rok także emitowany na platformie radiowej Fala FM z siedzibą w kanadyjskim Toronto, a od czerwca 2015 jest nadawany na antenie Radia Near FM w Dublinie (Irlandia). W lipcu 2012 związał się z warszawskim magazynem JazzPRESS, a w październiku tego samego roku z wychodzącym w Sosnowcu kwartalnikiem Lizard. Tłumaczenie jego wywiadu z Leszkiem Możdżerem ukazało się w brytyjskim magazynie London Jazz. Poza działalnością dziennikarską można go także spotkać w roli konferansjera. Największą imprezą, jaką miał okazję zapowiadać dla blisko 2,5 tysięcznej widowni był zorganizowany przez Buch IP 8-go marca 2014 londyński koncert Nosowskiej, Brodki i Marii Peszek. W styczniu 2014 współorganizował Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy w Hull.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz