Metasoma to nazwa grecka i oznacza tę część skorpiona, w której znajduje się jad. Formacja powstała pod koniec lata 2009 roku w Londynie. Mocne brzmienie bandu tworzy pięciu muzyków z czterech krajów - Polski, Francji, UK oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zespół założyło dwóch Polaków - gitarzyści Michał Sędzielewski i Wojtek Gołbiak, których z okazji wydania ich debiutanckiego albumu poprosiłem o rozmowę.
- Gdzieś między średniowieczem a rokiem 1992 - jak to kiedyś tajemniczo ująłeś - istniała kapela, która nazywała się Samaritan. Wydaliście nawet bardzo dobrze przyjęte demo The Dark Side Of Faith. Ile wtedy miałeś lat?
Misiek: Zabawne czasy. Zaczynałem od doom death metalu. Ten zespół przecierał szlaki w łączeniu melodii i growli. Mieliśmy świetne pomysły. Numery, które powstały w tamtym okresie, mogły ten zespół wywindować do czołówki polskiego undergroundu. Jak większości młodych zespołów brakowało nam jednak doświadczenia, pieniędzy i niewątpliwie umiejętności. Kłopoty z salą prób też nie sprzyjały naszemu rozwojowi. Mimo wszelkich przeciwności szliśmy do przodu i kiedy wydawało się, że wreszcie jesteśmy gotowi na nagranie świetnego materiału, wszystko legło w gruzach. Animozje wewnątrz Samaritan spowodowały zakończenie fajnie rozwijającego się zespołu.
- Z kolejną formacją Turned Out nagrałeś EP-kę i załapałeś się na składankę Bloodline wydaną przez prestiżowy magazyn Thrash’em All. Działo się to w czasach, o których potem powiedziałeś: "Niestety młodość i nieodpowiedzialność nasza w tamtym czasie była niebotycznych rozmiarów". Rozmyślasz czasami o swoich początkach?
Misiek: Kiedyś często zastanawiałem się, jak by to było, gdyby wszystkie moje plany muzyczne w tamtym okresie udało się zrealizować. Było bardzo blisko... Mariusz Kmiołek z Thrash’em All (menago Vadera) dał nam szansę na zaistnienie na łamach magazynu jak i składance Bloodline. Dzięki temu zaczęto o nas mówić w „środowisku”. Pojawialiśmy się również często w rozgłośniach radiowych, zinach, nawet lokalnych gazetach. Udało nam się nawiązać kontakt z bodajże krakowską firmą Kornicore. Wydana kaseta Jacob’s Ladder dawała nam pewność, że teraz pójdzie już z górki. W tamtych czasach w naszym kraju niewiele kapel (później tak popularny) grało New York Hardcore. Dzięki Radiu Kielce mieliśmy szansę zagrać u boku Liroya na trasie promującej jego najpopularniejszą chyba płytę Alboom. W planach był nawet wspólny występ w utworze "Scyzoryk". Wizje były bardzo optymistyczne, ale znowu "czynnik ludzki" zawiódł (śmiech).
- Byłeś jednak bardzo upartym muzykiem. Z zespołem Rise Up wyszły ci aż trzy dema, składanka Rock Atak - Rockdow, udział w programie TVP "Regiony Kultury", bardzo dobre recenzje w Metal Hammer, Estrada i Studio, Teraz Rock i Athmospheric Magazine oraz koncerty w całej Polsce. To już chyba musiało przełożyć się na rozpoznawalność w metalowym światku nad Wisłą?
Misiek: Wydaje mi się, że tutaj nie o upór chodzi, tylko o to czy jesteś prawdziwym muzykiem czy tylko domowym grajkiem. Po prostu nie ma takiej opcji, żeby w moim życiu nie było grania. Logicznym zatem wydaje się założenie przeze mnie następnej kapeli. Rise Up przechodził w swojej historii wiele zmian personalnych i stylistycznych. W tej kapeli grałem ze swoim najlepszym przyjacielem Michałem Dobajem (R.I.P) - niesamowicie zdolnym basistą i w ogóle niesamowitym muzykiem. Wiele wspaniałych chwil razem spędzonych na wyjazdach, koncertach i w studiu powoduje, że Rise Up ze wszystkich zespołów w jakich grałem, traktuję wyjątkowo. Jak już wcześniej wspomniałem, styl kapeli zmieniał się drastycznie wraz ze zmianami składu. Wydaje mi się, że najbardziej udana była EP Unforeseeable World z 2004 roku i w tym miejscu muszę napisać o dwóch ziomkach, którzy mieli wtedy olbrzymi wpływ na tę produkcję. Są to: Michał Bachrij - wokalista pierwsza klasa, który wydrzeć twarz potrafi jak mało kto (śmiech) i Mateusz Kobos - bębniarz, z którym każdemu muzykowi życzyłbym współpracować. Obecnie chłopaki udzielają się w kapelce Jack Crusher. Warto się nimi zainteresować - gites malina (śmiech). Wracając jednak do historii Rise Up... mimo świetlanej przyszłości, jaką wróżyli nam prawie wszyscy, proza życia zwyciężyła. Wyjechałem do Anglii .
- "Co ja o sobie mogę powiedzieć? Pierwsze co mi przychodzi do głowy to oczywiście przystojny młody człowiek, ambitny, zdolny, wysportowany, kiedy trzeba zabawny kiedy indziej brutalny i bezwzględny (śmiech)". Nie zgadzają mi się w twojej wypowiedzi tylko dwa ostatnie przymiotniki. Serio potrafisz być brutalny i bezwzględny? O tym, że jesteś demonem sceny, wiemy wszyscy.
Misiek: Chyba każdy w tak zwanej głębokiej młodości miał zwichrowane poczucie własnej wartości, przez co musiał czasami walczyć o nie rękami (śmiech). Oczywiście tę brutalność i bezwzględność trzeba traktować z przymrużeniem oka. Ludzie którzy mnie znają, wiedzą jaki jestem i nigdy nie powiedzą, że agresywny ze mnie typ. Owszem, z powodów czysto zdrowotnych systematycznie chodzę na siłownię i utrzymuję ciało w dobrej kondycji. Niech moc będzie z nami! (śmiech).
- Wojtku, zaczynałeś w punkowej kapeli Strange Stain, którą założyłeś w 1997 roku w Radzyniu Podlaskim. Pochodzisz z domu, gdzie muzyka zawsze grała. Twój tato był klawiszowcem w kilku zespołach. Pamiętasz swoje początki?.
Wojtek: Mój tato uczył się gry na akordeonie szkole muzycznej i jest znakomitym klawiszowcem. Od małego brzdąca pamiętam, że w domu pełno było takiego sprzętu, a szczególnie pamiętam dwupiętrowe organy B2, czyli Polskie Hammondy. Tato grał zarobkowo na rożnego typu imprezach.. Mnie jednak pochłonęła gitara i w zasadzie do dziś nie wiem dlaczego (śmiech). Nie było jakiegoś szczególnego momentu, który by to zapoczątkował. Jako dzieciak sporo czasu spędzałem na próbach swojego ojca i zawsze podczas przerw udawało mi się gdzieś pobrzdąkać na gitarze. Później mój starszy brat grał w punkowych i metalowych projektach, wiec ja też tam bywałem i stąd pewnie wzięły się te punkrockowe naleciałości w moich pierwszych bandach.
Na gitarze uczyłem się grać sam. Miałem około 10, może 11 lat, gdy od któregoś z kumpli brata podłapałem kilka pierwszych chwytów, co umożliwiło mi zagranie "November Rain" Guns N' Roses i "Son Of The Blue Sky" Wilków. Powiedziałbym, że to jedne z pierwszych otworów, które "rozwaliłem" (śmiech). Nie były to więc "Nothing Else Matters" czy "Smoke On The Water" jak u większości gitarzystów. Pierwszy zespól Strange Stain powstał w końcowych latach szkoły podstawowej i został założony wraz z moimi kumplami z podwórka. Było to pomieszanie coverów Nirvany, Pearl Jam i kilku naszych kompozycji. Przyznam, że z początku średnio mi to odpowiadało, bo w tamtych czasach bylem już prawie zaawansowanym metalowcem chodzącym w koszulkach Morbid Angel czy Sepultury, na które mało kto zresztą mógł sobie wtedy pozwolić, a że ja właśnie bylem jednym z nich, to pożyczałem je od kumpli i rozpierała mnie mega duma, gdy moglem w nich paradować (śmiech).
- Z Polski wyjechałeś pod koniec 2002 roku wraz z Pawłem Stolarzczykiem - wokalistą Mandragory, w której wówczas grałeś. Zabraliście nawet ze sobą wasze demo. Jaki rodzaj muzyki grała Mandragora i jak wyglądało wasze zderzenie się z rzeczywistością UK?
Wojtek: Zespól Strange Stain doznał przeobrażenia z larwy w motyla (śmiech). Byliśmy już trochę bardziej doświadczeni i bardziej wiedzieliśmy czego chcemy.
Brzmienie Mandragory było o wiele cięższe i ciemniejsze z dużym akcentem groove metalowym, który swoją dynamiczną gra na perkusji wniósł Jacek Rachubik (Jaco) zastępując Arka Bieleckiego. W dużym stopniu do tej zmiany brzmienia przyczynił się pochodzący z naszego miasta zespól Stone Age People - chłopaki tworzący prawdziwego stoner rocka. Już od czasów szkoły podstawowej śledziłem ich koncerty i z roku na rok coraz bardziej mnie inspirowali. Po około dwóch latach istnienia zespołu przyszedł czas na coś, o czym już od dawna rozmawialiśmy z wokalistą Mandragory czyli o wyjeździe za granicę. Nie kręciła nas za bardzo zmiana miasta w Polsce. Chcieliśmy po prostu jechać tam, gdzie muzyka rockowa i metalowa ma większą siłę przebicia. Na początku chcieliśmy bardzo wyjechać do USA, ale był to rok 2002 świeżo po zamachach w Nowym Jorku, więc nasz "american dream" był już spalony. Znaleźliśmy się w Londynie pod koniec 2002 roku i jak już wspomniałeś, mieliśmy ze sobą demo (bardzo ubogie zresztą). Wtedy wydawało się nam, ze jeśli wokaliście Sepultury udało się polecieć z Brazylii do Stanów ze swoim demo i wrócić z kontraktem, to dlaczego też nie spróbować. On jednak zrobił to 15 lat wcześniej, kiedy to muzyka metalowa miała swój boom. My trafiliśmy na okres, gdy tego boomu już nie było i szybko uświadomiliśmy sobie, że jeszcze dużo pracy przed nami i że nie ma drogi na skróty. Wszystko było nowe.
- W Londynie razem z twoim kolegą z Radzynia - perkusistą Arkiem Bieleckim grałeś w kapeli Chase Felding. Co to był za zespół i dlaczego istnieliście tak krótko?
Wojtek: Na szczęście krotko (śmiech). Były to czasy krótko przed powstaniem przed Metasomy. Sporo włóczyłem się wtedy po pubach z gitarą akustyczną jamując z kim i gdzie się dało. Zacząłem szukać muzyków do złożenia zespołu i natknąłem się na dosyć ciekawe ogłoszenie - coś w stylu ''czy zwykły koleś może zapełnić Wembley Stadium''. Był to właśnie Chase Felding - koleś, który nazwał sobie zespól swoim przydomkiem. Jego pomysł zapewnienia stadionu zainteresował nawet gazetę The Sun a piosenki, które miał na stronie internetowej, brzmiały dosyć rockowo, więc długo się nie zastanawiałem. Jednak szybko doszedłem do wniosku, że ta muzyka to ciepłe kluchy (śmiech). Mimo, iż zaostrzyłem jej brzmienie dodając solówki i więcej przesteru, to nie było to jednak to. Kiedy dołączył Arek, grało się o wiele ciekawiej. Znaliśmy się przecież dobrze od wielu lat i wiedzieliśmy jak wysadzać z butów rockowe towarzystwo (śmiech). Ten zespól to była dosyć fajna i krotka przygoda. Była to wizja jednego człowieka, który powinien mieć sesyjnych muzyków, a my do takich nie należeliśmy.
- Podobno mieszkaliście z Miśkiem w tej samej części Londynu. Jak trafiliście na siebie?
Misiek: Historia naszego spotkania jest identyczna jak historia wielu kapel. Ogłoszenie, telefon, gatka szmatka i wreszcie jedyna słuszna konkluzja... stary dajemy! Fakt że mieszkamy bardzo blisko siebie ułatwiał nam kontakty.
- Po zaledwie trzech miesiącach prób zagraliście pierwszy koncert na WOŚP w Bristolu w składzie z Grześkiem "Mirunem" Mirunkiewiczem na perkusji, Kevinem Christianem na basie i Amro na wokalu. Zostaliście bardzo gorąco przyjęci. Jak wspominacie pierwsze miesiące istnienia Metasomy?
Misiek: Kawał czasu minął od tego koncertu. Pamiętam że było zimno tamtego dnia i ro jak Amro cierpiał z tego powodu (śmiech). Klimat na sali był natomiast gorący. Polacy potrafią się bawić na całego (śmiech). Szaleństwo i świetna atmosfera... po prostu git malina!
Wojtek: Podczas WOŚP w Bristolu poznaliśmy sporo fajnych ludzi, z którymi trzymamy kontakt do dzisiaj. Była to niezbyt duża impreza, ale za to huczna i świetnie zorganizowana. A co do pierwszych miesięcy Metasomy, to z powodu pogody wspominam je zimno! (śmiech). To była śnieżna zima w UK i pokonywamy nieraz mega duże odległości, żeby zagrać dla 10 osób... brrr.
- Dość szybko odnieśliście sukces międzynarodowy. Wzięliście udział w Global Battle of the Bands w Londynie. Przełożyło się to na popularność na Wyspach?
Misiek: Faktycznie Global Battle of the Bands to największy konkurs na świecie dla kapel z niepodpisanym kontraktem. Niewątpliwie reprezentowanie Anglii było dla nas wielkim przeżyciem. Atmosfera jaka panowała przed koncertem (w hotelu hihihi) i w trakcie koncertu pozostawiła niesamowite wspomnienia. Spotkanie tylu artystów z całego świata, wymiana doświadczeń i oglądanie tego przedsięwzięcia od kulis dało nam dużo satysfakcji. Fakt bycia częścią tak wielkiego wydarzenia już był wielką nagrodą. Publiczność przyjęła nas niesamowicie. Skandowane "Metasoma" po prostu rozrywało uszy. Żeby jednak nie było tak słodko, muszę niestety stwierdzić, że nie zmieniło to nagle naszego życia. Owszem... nasza pozycja w angielskim światku muzycznym niewątpliwie skoczyła do góry, ale nie było to coś, co pozwoliłoby nam nagle zająć się tylko muzyką.
Wojtek: Wygraną było dla nas reprezentowanie Anglia na tej imprezie, natomiast głównej nagrody nie zgarnęliśmy. Braliśmy udział w kilku tego typu konkursach już wcześniej i z doświadczenia mogę powiedzieć, że trzeba być nastawionym na tak zwane "ustawki" ze strony jury. Zdziwiło mnie trochę podczas tej imprezy, że wygrał zespól z Jamajki grający psycho disco połączane z reggae, a jury było złożone z kilku weteranów muzyki hard rockowej m.in. Kee Marcello - pierwszy gitarzysta szwedzkiej grupy Europe, z którym miałem okazję zamienić z nim kilka słów osuszając bar tuż przed koncertem.
- O waszej pierwszej EP Metal Erosion mój radiowy kolega Bogumił Skoczylas wyraził się w sposób następujący: "Po spędzeniu jakiegoś czasu z muzyką Metasomy stwierdzam, że panowie są przedstawicielami tak zwanego crossoveru, choć sami o sobie piszą, że grają hard rocka w połączeniu z heavy metalem. Jak dla mnie, w ich muzyce jest sporo elementów hard core lub metal core (wokal i praca sekcji rytmicznej) przy jednoczesnym lekko thrashowym zacięciu." Od tamtej pory wasza muzyka posiada już zgodnie z nazwą bandu dużo więcej jadu" (śmiech). Jak sami oceniacie kierunek, w jakim poszliście?
Misiek: Jak najbardziej zgadzam się z kolegą Bogumiłem. Słowa te dotykają sedna sprawy. Taki mieliśmy plan, żeby w naszej muzyce nie było ograniczeń. Muzyka w całej swojej rozciągłości jest cudowna. No może nie tak do końca (śmiech). Dlatego chcemy iść tam, gdzie wyobraźnia i możliwości techniczne nas zaprowadzą. Oczywiście że poruszamy się raczej w ciężysz klimatach, ale kto wie, co przyniesie nam przyszłość? Obecnie ewolucja Metasomy podąża ścieżką mocy. Nasze nowe utwory niewątpliwie są lepsze. Proces wspólnego grania i rozumienia się postępuje powoli acz do przodu. Kierunek w jakim idziemy na dzień dzisiejszy określiłbym jedynym słusznym... kropka (śmiech).
- Wojtku, od jakiegoś czasu pojawiasz się na koncertach wraz ze swoim projektem akustycznym, którego muzykę można by porównać trochę do brzmień takich kapel jak np IRA. Szukasz odskoczni od metalu?
Wojtek: Na dwa zespoły czyli hard rockowy i metalowy na pewno nie miałbym czasu, a moje hard rockowe zagrywki dobrze komponują się w Metasomie wiec mam 2 w 1 (śmiech). Jak wspomniałem już wcześniej, sporo czasu w Londynie spędziłem w pubach grając akustycznie. Lubię to i jest to miejsce, gdzie mogę użyć dźwięków, na które tak w zasadzie nie ma miejsca w Metasomie. Myślę, że jeśli dojdzie kiedyś do założenia takiego akustycznego projektu na dobre, bo jak na razie było tylko kilka spontanicznych występów, to nie będzie mi to kolidowało z tym, co robię w Metasomie. To zupełnie coś innego niż bycie w dwóch zespołach o podobnym schemacie, bo to raczej nie mój styl.
- Podczas gdy Misiek wpada na scenie w charakterystyczny rodzaj transu, ty jawisz mi się jako "siła spokoju". Dobrze was odbieram?
Wojtek: Myślę, że rozgryzłeś nas bezapelacyjnie (śmiech). Misiek - od kiedy go poznałem - był kłębkiem pozytywnej energii, która bije na kilometr. To człowiek dusza i wariat (śmiech). Nie da się ukryć, że jestem nieco "spokojniejszym" człekiem. Myślę, że jestem też bardziej typem obserwatora. Taki bylem od zawsze, chociaż przyznam, że Londyn mnie mocno podkręcił i w pozytywnym sensie dał mi kopa. To tutaj tak naprawdę uwierzyłem w siebie i nabrałem trochę jaśniejszego spojrzenia na wszystko, co mnie otacza. Odnośnie scenicznego szaleństwa, muszę się nieco ograniczać, bo jako gitarzysta prowadzący mam trochę więcej zadań, a robienie chórków trzyma mnie przy mikrofonie niemal w każdym utworze
Misiek: :Z tą siłą spokoju Wojtka to stanowczo przesada. Jak się przyjrzysz temu panu na koncercie, to kiedy nie musi deptać tych swoich kosteczek, nie ma zmiłuj (śmiech).
- Wasz debiutancki album Mirror Of Life to zestaw mocnych, soczystych i dobrze zagranych kompozycji. Już po pierwszym przesłuchaniu usłyszałem na nim 4 radiowe hity. "I Hide" i "Mirror Of Life" już wcześniej gościły na naszej liście przebojów. Kolejnymi, które w mojej opinii powinny podbić wszystkie rockowe zestawienia to "Dead Happy" i "DW (A Memory Of Rain)". Uważam, że jest to znakomity i bardzo dojrzały krążek. Jak sami oceniacie go po kilku tygodniach od premiery?
Misiek: Cieszę się, że tak odbierasz naszą płytę. Odpowiednia dawka melodii według mnie jest w naszej muzie po prostu niezbędna. Może słowo hit nie za dobrze się kojarzy, ale z drugiej strony... Słuchając naszej płyty już jako gotowego „produktu” mam kilka zastrzeżeń, ale to jest chyba u muzyków normalne. Każdy lub prawie każdy po pewnym czasie zmieniłby coś. Staram się jednak spojrzeć na to z trochę innej perspektywy.
Jest to po prostu zapis naszych emocji, inspiracji i podejścia do muzy w tamtym okresie. Praca nad płytą trwała około 5 lat. To całkiem spory szmat czasu. Plany wydania były już wcześniej, ale niestety z wielu powodów nie mogło to dojść do skutku. Na pewno jak zwykle w dużej mierze chodziło o pieniądze.
Wojtek: Jak dla mnie, jest to fajny album, zdecydowanie dojrzalszy od naszej EP-ki Metal Erosion. Na pewno utwory mają o wiele bogatszy charakter i bardziej przejrzyste brzmienie. Porównując te dwa krążki, mogę śmiało powiedzieć, że zespól nie stoi w miejscu. Każdy nowy utwór to chęć zaskoczenia siebie i słuchaczy, a to już pozytywny znak i myślę, że Mirror of Life to bardzo dobry tor dla następnych nagrań.
- W składzie firmującym to wydawnictwo brakuje waszego basisty Dona. Dlaczego?
Wojtek: Don dołączył do nas po nagraniu albumu i w nie miał nic wspólnego z jego tworzeniem. Stąd brak jego ryjka na fotce zespołu. Na pewno pojawi na następnym krążku:
- Perkusista Hugo i basista Don to już trzecia sekcja rytmiczna w historii Metasomy. Jak wam się z nimi współpracuje?
Wojtek: Dla mnie tak jak z większością ludzi, z którymi graliśmy, czyli dobrze. Czasami granie po-prostu nie idzie w parze z osobistymi relacjami, co nie jest żadnym tabu w tym zespole jak i w wielu innych.
- Poprzednia sekcja rytmiczna - Vaughan i Alexiei. Jak sobie obecnie radzą po odejściu z Metasomy? Macie z nimi kontakt?
Wojtek: Z Vaughanem i Alexieiem mamy dobry kontakt do dziś. To mega fajni goście. Nie sądzę, żeby odejście z zespołu rzutowało w jakikolwiek sposób na ich życie. Każdy z nich radził i zapewne radzi sobie znakomicie, chociaż nie wiem, czy udzielają się gdzieś muzycznie. Nawet kiedy jeszcze graliśmy razem, to z powodu odległości i codziennych zajęć widywaliśmy się głównie tylko na próbach i koncertach
- Pochodzący z waszej EP-ki "Older" zajął trzecie miejsce w ubiegłorocznym podsumowaniu listy przebojów Polisz Czart, którą prowadzę od trzech lat. Macie już promotora, który zadbałby o regularną emisję waszych utworów na falach najważniejszych rockowych stacji radiowych Polski i UK?
Wojtek: Głównie sami jesteśmy jednym wielkim promotorem (śmiech). Robimy to jak najlepiej się da, rozsyłając nutę w świat. W UK jak i w USA mamy już kilka zaprzyjaźnionych stacji i audycji radiowych, które bez większej namowy promują nas na bieżąco, a założyciel jednej z nich właśnie zadał mi to pytanie (śmiech). To miłe uczucie, że w tym muzycznym ''pay to play'' świecie jest sporo ludzi, którzy bezinteresownie pomagają ci poszerzać twój fan club.
- W ostatnim czasie znów zrobiło się o was głośno. Jako dodatek do magazynu Fireworks wkrótce ukaże się niezwykle prestiżowa składanka zawierająca najciekawsze w opinii redakcji tego pisma metalowe zespoły ubiegłego roku. Wśród wyróżnionych kapel znajdzie się Metasoma. Myślę, że to niezwykle ważny, a nawet przełomowy moment w waszej karierze, biorąc pod uwagę fakt, że utwory Metasomy zagoszczą dzięki temu w najważniejszych stacjach radiowych UK. Jak odbieracie ten sukces?
- Z kolejną formacją Turned Out nagrałeś EP-kę i załapałeś się na składankę Bloodline wydaną przez prestiżowy magazyn Thrash’em All. Działo się to w czasach, o których potem powiedziałeś: "Niestety młodość i nieodpowiedzialność nasza w tamtym czasie była niebotycznych rozmiarów". Rozmyślasz czasami o swoich początkach?
- Byłeś jednak bardzo upartym muzykiem. Z zespołem Rise Up wyszły ci aż trzy dema, składanka Rock Atak - Rockdow, udział w programie TVP "Regiony Kultury", bardzo dobre recenzje w Metal Hammer, Estrada i Studio, Teraz Rock i Athmospheric Magazine oraz koncerty w całej Polsce. To już chyba musiało przełożyć się na rozpoznawalność w metalowym światku nad Wisłą?
Misiek: Wydaje mi się, że tutaj nie o upór chodzi, tylko o to czy jesteś prawdziwym muzykiem czy tylko domowym grajkiem. Po prostu nie ma takiej opcji, żeby w moim życiu nie było grania. Logicznym zatem wydaje się założenie przeze mnie następnej kapeli. Rise Up przechodził w swojej historii wiele zmian personalnych i stylistycznych. W tej kapeli grałem ze swoim najlepszym przyjacielem Michałem Dobajem (R.I.P) - niesamowicie zdolnym basistą i w ogóle niesamowitym muzykiem. Wiele wspaniałych chwil razem spędzonych na wyjazdach, koncertach i w studiu powoduje, że Rise Up ze wszystkich zespołów w jakich grałem, traktuję wyjątkowo. Jak już wcześniej wspomniałem, styl kapeli zmieniał się drastycznie wraz ze zmianami składu. Wydaje mi się, że najbardziej udana była EP Unforeseeable World z 2004 roku i w tym miejscu muszę napisać o dwóch ziomkach, którzy mieli wtedy olbrzymi wpływ na tę produkcję. Są to: Michał Bachrij - wokalista pierwsza klasa, który wydrzeć twarz potrafi jak mało kto (śmiech) i Mateusz Kobos - bębniarz, z którym każdemu muzykowi życzyłbym współpracować. Obecnie chłopaki udzielają się w kapelce Jack Crusher. Warto się nimi zainteresować - gites malina (śmiech). Wracając jednak do historii Rise Up... mimo świetlanej przyszłości, jaką wróżyli nam prawie wszyscy, proza życia zwyciężyła. Wyjechałem do Anglii .
- "Co ja o sobie mogę powiedzieć? Pierwsze co mi przychodzi do głowy to oczywiście przystojny młody człowiek, ambitny, zdolny, wysportowany, kiedy trzeba zabawny kiedy indziej brutalny i bezwzględny (śmiech)". Nie zgadzają mi się w twojej wypowiedzi tylko dwa ostatnie przymiotniki. Serio potrafisz być brutalny i bezwzględny? O tym, że jesteś demonem sceny, wiemy wszyscy.
Misiek: Chyba każdy w tak zwanej głębokiej młodości miał zwichrowane poczucie własnej wartości, przez co musiał czasami walczyć o nie rękami (śmiech). Oczywiście tę brutalność i bezwzględność trzeba traktować z przymrużeniem oka. Ludzie którzy mnie znają, wiedzą jaki jestem i nigdy nie powiedzą, że agresywny ze mnie typ. Owszem, z powodów czysto zdrowotnych systematycznie chodzę na siłownię i utrzymuję ciało w dobrej kondycji. Niech moc będzie z nami! (śmiech).
- Wojtku, zaczynałeś w punkowej kapeli Strange Stain, którą założyłeś w 1997 roku w Radzyniu Podlaskim. Pochodzisz z domu, gdzie muzyka zawsze grała. Twój tato był klawiszowcem w kilku zespołach. Pamiętasz swoje początki?.
Wojtek: Mój tato uczył się gry na akordeonie szkole muzycznej i jest znakomitym klawiszowcem. Od małego brzdąca pamiętam, że w domu pełno było takiego sprzętu, a szczególnie pamiętam dwupiętrowe organy B2, czyli Polskie Hammondy. Tato grał zarobkowo na rożnego typu imprezach.. Mnie jednak pochłonęła gitara i w zasadzie do dziś nie wiem dlaczego (śmiech). Nie było jakiegoś szczególnego momentu, który by to zapoczątkował. Jako dzieciak sporo czasu spędzałem na próbach swojego ojca i zawsze podczas przerw udawało mi się gdzieś pobrzdąkać na gitarze. Później mój starszy brat grał w punkowych i metalowych projektach, wiec ja też tam bywałem i stąd pewnie wzięły się te punkrockowe naleciałości w moich pierwszych bandach.
Na gitarze uczyłem się grać sam. Miałem około 10, może 11 lat, gdy od któregoś z kumpli brata podłapałem kilka pierwszych chwytów, co umożliwiło mi zagranie "November Rain" Guns N' Roses i "Son Of The Blue Sky" Wilków. Powiedziałbym, że to jedne z pierwszych otworów, które "rozwaliłem" (śmiech). Nie były to więc "Nothing Else Matters" czy "Smoke On The Water" jak u większości gitarzystów. Pierwszy zespól Strange Stain powstał w końcowych latach szkoły podstawowej i został założony wraz z moimi kumplami z podwórka. Było to pomieszanie coverów Nirvany, Pearl Jam i kilku naszych kompozycji. Przyznam, że z początku średnio mi to odpowiadało, bo w tamtych czasach bylem już prawie zaawansowanym metalowcem chodzącym w koszulkach Morbid Angel czy Sepultury, na które mało kto zresztą mógł sobie wtedy pozwolić, a że ja właśnie bylem jednym z nich, to pożyczałem je od kumpli i rozpierała mnie mega duma, gdy moglem w nich paradować (śmiech).
- Z Polski wyjechałeś pod koniec 2002 roku wraz z Pawłem Stolarzczykiem - wokalistą Mandragory, w której wówczas grałeś. Zabraliście nawet ze sobą wasze demo. Jaki rodzaj muzyki grała Mandragora i jak wyglądało wasze zderzenie się z rzeczywistością UK?
Wojtek: Zespól Strange Stain doznał przeobrażenia z larwy w motyla (śmiech). Byliśmy już trochę bardziej doświadczeni i bardziej wiedzieliśmy czego chcemy.
- W Londynie razem z twoim kolegą z Radzynia - perkusistą Arkiem Bieleckim grałeś w kapeli Chase Felding. Co to był za zespół i dlaczego istnieliście tak krótko?
Wojtek: Na szczęście krotko (śmiech). Były to czasy krótko przed powstaniem przed Metasomy. Sporo włóczyłem się wtedy po pubach z gitarą akustyczną jamując z kim i gdzie się dało. Zacząłem szukać muzyków do złożenia zespołu i natknąłem się na dosyć ciekawe ogłoszenie - coś w stylu ''czy zwykły koleś może zapełnić Wembley Stadium''. Był to właśnie Chase Felding - koleś, który nazwał sobie zespól swoim przydomkiem. Jego pomysł zapewnienia stadionu zainteresował nawet gazetę The Sun a piosenki, które miał na stronie internetowej, brzmiały dosyć rockowo, więc długo się nie zastanawiałem. Jednak szybko doszedłem do wniosku, że ta muzyka to ciepłe kluchy (śmiech). Mimo, iż zaostrzyłem jej brzmienie dodając solówki i więcej przesteru, to nie było to jednak to. Kiedy dołączył Arek, grało się o wiele ciekawiej. Znaliśmy się przecież dobrze od wielu lat i wiedzieliśmy jak wysadzać z butów rockowe towarzystwo (śmiech). Ten zespól to była dosyć fajna i krotka przygoda. Była to wizja jednego człowieka, który powinien mieć sesyjnych muzyków, a my do takich nie należeliśmy.
Misiek: Historia naszego spotkania jest identyczna jak historia wielu kapel. Ogłoszenie, telefon, gatka szmatka i wreszcie jedyna słuszna konkluzja... stary dajemy! Fakt że mieszkamy bardzo blisko siebie ułatwiał nam kontakty.
- Po zaledwie trzech miesiącach prób zagraliście pierwszy koncert na WOŚP w Bristolu w składzie z Grześkiem "Mirunem" Mirunkiewiczem na perkusji, Kevinem Christianem na basie i Amro na wokalu. Zostaliście bardzo gorąco przyjęci. Jak wspominacie pierwsze miesiące istnienia Metasomy?
Misiek: Kawał czasu minął od tego koncertu. Pamiętam że było zimno tamtego dnia i ro jak Amro cierpiał z tego powodu (śmiech). Klimat na sali był natomiast gorący. Polacy potrafią się bawić na całego (śmiech). Szaleństwo i świetna atmosfera... po prostu git malina!
Wojtek: Podczas WOŚP w Bristolu poznaliśmy sporo fajnych ludzi, z którymi trzymamy kontakt do dzisiaj. Była to niezbyt duża impreza, ale za to huczna i świetnie zorganizowana. A co do pierwszych miesięcy Metasomy, to z powodu pogody wspominam je zimno! (śmiech). To była śnieżna zima w UK i pokonywamy nieraz mega duże odległości, żeby zagrać dla 10 osób... brrr.
- Dość szybko odnieśliście sukces międzynarodowy. Wzięliście udział w Global Battle of the Bands w Londynie. Przełożyło się to na popularność na Wyspach?
Misiek: Faktycznie Global Battle of the Bands to największy konkurs na świecie dla kapel z niepodpisanym kontraktem. Niewątpliwie reprezentowanie Anglii było dla nas wielkim przeżyciem. Atmosfera jaka panowała przed koncertem (w hotelu hihihi) i w trakcie koncertu pozostawiła niesamowite wspomnienia. Spotkanie tylu artystów z całego świata, wymiana doświadczeń i oglądanie tego przedsięwzięcia od kulis dało nam dużo satysfakcji. Fakt bycia częścią tak wielkiego wydarzenia już był wielką nagrodą. Publiczność przyjęła nas niesamowicie. Skandowane "Metasoma" po prostu rozrywało uszy. Żeby jednak nie było tak słodko, muszę niestety stwierdzić, że nie zmieniło to nagle naszego życia. Owszem... nasza pozycja w angielskim światku muzycznym niewątpliwie skoczyła do góry, ale nie było to coś, co pozwoliłoby nam nagle zająć się tylko muzyką.
Wojtek: Wygraną było dla nas reprezentowanie Anglia na tej imprezie, natomiast głównej nagrody nie zgarnęliśmy. Braliśmy udział w kilku tego typu konkursach już wcześniej i z doświadczenia mogę powiedzieć, że trzeba być nastawionym na tak zwane "ustawki" ze strony jury. Zdziwiło mnie trochę podczas tej imprezy, że wygrał zespól z Jamajki grający psycho disco połączane z reggae, a jury było złożone z kilku weteranów muzyki hard rockowej m.in. Kee Marcello - pierwszy gitarzysta szwedzkiej grupy Europe, z którym miałem okazję zamienić z nim kilka słów osuszając bar tuż przed koncertem.
- O waszej pierwszej EP Metal Erosion mój radiowy kolega Bogumił Skoczylas wyraził się w sposób następujący: "Po spędzeniu jakiegoś czasu z muzyką Metasomy stwierdzam, że panowie są przedstawicielami tak zwanego crossoveru, choć sami o sobie piszą, że grają hard rocka w połączeniu z heavy metalem. Jak dla mnie, w ich muzyce jest sporo elementów hard core lub metal core (wokal i praca sekcji rytmicznej) przy jednoczesnym lekko thrashowym zacięciu." Od tamtej pory wasza muzyka posiada już zgodnie z nazwą bandu dużo więcej jadu" (śmiech). Jak sami oceniacie kierunek, w jakim poszliście?
Misiek: Jak najbardziej zgadzam się z kolegą Bogumiłem. Słowa te dotykają sedna sprawy. Taki mieliśmy plan, żeby w naszej muzyce nie było ograniczeń. Muzyka w całej swojej rozciągłości jest cudowna. No może nie tak do końca (śmiech). Dlatego chcemy iść tam, gdzie wyobraźnia i możliwości techniczne nas zaprowadzą. Oczywiście że poruszamy się raczej w ciężysz klimatach, ale kto wie, co przyniesie nam przyszłość? Obecnie ewolucja Metasomy podąża ścieżką mocy. Nasze nowe utwory niewątpliwie są lepsze. Proces wspólnego grania i rozumienia się postępuje powoli acz do przodu. Kierunek w jakim idziemy na dzień dzisiejszy określiłbym jedynym słusznym... kropka (śmiech).
- Wojtku, od jakiegoś czasu pojawiasz się na koncertach wraz ze swoim projektem akustycznym, którego muzykę można by porównać trochę do brzmień takich kapel jak np IRA. Szukasz odskoczni od metalu?
- Podczas gdy Misiek wpada na scenie w charakterystyczny rodzaj transu, ty jawisz mi się jako "siła spokoju". Dobrze was odbieram?
Wojtek: Myślę, że rozgryzłeś nas bezapelacyjnie (śmiech). Misiek - od kiedy go poznałem - był kłębkiem pozytywnej energii, która bije na kilometr. To człowiek dusza i wariat (śmiech). Nie da się ukryć, że jestem nieco "spokojniejszym" człekiem. Myślę, że jestem też bardziej typem obserwatora. Taki bylem od zawsze, chociaż przyznam, że Londyn mnie mocno podkręcił i w pozytywnym sensie dał mi kopa. To tutaj tak naprawdę uwierzyłem w siebie i nabrałem trochę jaśniejszego spojrzenia na wszystko, co mnie otacza. Odnośnie scenicznego szaleństwa, muszę się nieco ograniczać, bo jako gitarzysta prowadzący mam trochę więcej zadań, a robienie chórków trzyma mnie przy mikrofonie niemal w każdym utworze
Misiek: :Z tą siłą spokoju Wojtka to stanowczo przesada. Jak się przyjrzysz temu panu na koncercie, to kiedy nie musi deptać tych swoich kosteczek, nie ma zmiłuj (śmiech).
- Wasz debiutancki album Mirror Of Life to zestaw mocnych, soczystych i dobrze zagranych kompozycji. Już po pierwszym przesłuchaniu usłyszałem na nim 4 radiowe hity. "I Hide" i "Mirror Of Life" już wcześniej gościły na naszej liście przebojów. Kolejnymi, które w mojej opinii powinny podbić wszystkie rockowe zestawienia to "Dead Happy" i "DW (A Memory Of Rain)". Uważam, że jest to znakomity i bardzo dojrzały krążek. Jak sami oceniacie go po kilku tygodniach od premiery?
Misiek: Cieszę się, że tak odbierasz naszą płytę. Odpowiednia dawka melodii według mnie jest w naszej muzie po prostu niezbędna. Może słowo hit nie za dobrze się kojarzy, ale z drugiej strony... Słuchając naszej płyty już jako gotowego „produktu” mam kilka zastrzeżeń, ale to jest chyba u muzyków normalne. Każdy lub prawie każdy po pewnym czasie zmieniłby coś. Staram się jednak spojrzeć na to z trochę innej perspektywy.
Jest to po prostu zapis naszych emocji, inspiracji i podejścia do muzy w tamtym okresie. Praca nad płytą trwała około 5 lat. To całkiem spory szmat czasu. Plany wydania były już wcześniej, ale niestety z wielu powodów nie mogło to dojść do skutku. Na pewno jak zwykle w dużej mierze chodziło o pieniądze.
Wojtek: Jak dla mnie, jest to fajny album, zdecydowanie dojrzalszy od naszej EP-ki Metal Erosion. Na pewno utwory mają o wiele bogatszy charakter i bardziej przejrzyste brzmienie. Porównując te dwa krążki, mogę śmiało powiedzieć, że zespól nie stoi w miejscu. Każdy nowy utwór to chęć zaskoczenia siebie i słuchaczy, a to już pozytywny znak i myślę, że Mirror of Life to bardzo dobry tor dla następnych nagrań.
- W składzie firmującym to wydawnictwo brakuje waszego basisty Dona. Dlaczego?
Wojtek: Don dołączył do nas po nagraniu albumu i w nie miał nic wspólnego z jego tworzeniem. Stąd brak jego ryjka na fotce zespołu. Na pewno pojawi na następnym krążku:
- Perkusista Hugo i basista Don to już trzecia sekcja rytmiczna w historii Metasomy. Jak wam się z nimi współpracuje?
Wojtek: Dla mnie tak jak z większością ludzi, z którymi graliśmy, czyli dobrze. Czasami granie po-prostu nie idzie w parze z osobistymi relacjami, co nie jest żadnym tabu w tym zespole jak i w wielu innych.
- Poprzednia sekcja rytmiczna - Vaughan i Alexiei. Jak sobie obecnie radzą po odejściu z Metasomy? Macie z nimi kontakt?
Wojtek: Z Vaughanem i Alexieiem mamy dobry kontakt do dziś. To mega fajni goście. Nie sądzę, żeby odejście z zespołu rzutowało w jakikolwiek sposób na ich życie. Każdy z nich radził i zapewne radzi sobie znakomicie, chociaż nie wiem, czy udzielają się gdzieś muzycznie. Nawet kiedy jeszcze graliśmy razem, to z powodu odległości i codziennych zajęć widywaliśmy się głównie tylko na próbach i koncertach
- Pochodzący z waszej EP-ki "Older" zajął trzecie miejsce w ubiegłorocznym podsumowaniu listy przebojów Polisz Czart, którą prowadzę od trzech lat. Macie już promotora, który zadbałby o regularną emisję waszych utworów na falach najważniejszych rockowych stacji radiowych Polski i UK?
Wojtek: Głównie sami jesteśmy jednym wielkim promotorem (śmiech). Robimy to jak najlepiej się da, rozsyłając nutę w świat. W UK jak i w USA mamy już kilka zaprzyjaźnionych stacji i audycji radiowych, które bez większej namowy promują nas na bieżąco, a założyciel jednej z nich właśnie zadał mi to pytanie (śmiech). To miłe uczucie, że w tym muzycznym ''pay to play'' świecie jest sporo ludzi, którzy bezinteresownie pomagają ci poszerzać twój fan club.
- W ostatnim czasie znów zrobiło się o was głośno. Jako dodatek do magazynu Fireworks wkrótce ukaże się niezwykle prestiżowa składanka zawierająca najciekawsze w opinii redakcji tego pisma metalowe zespoły ubiegłego roku. Wśród wyróżnionych kapel znajdzie się Metasoma. Myślę, że to niezwykle ważny, a nawet przełomowy moment w waszej karierze, biorąc pod uwagę fakt, że utwory Metasomy zagoszczą dzięki temu w najważniejszych stacjach radiowych UK. Jak odbieracie ten sukces?
Misiek: Cały czas ciężko pracujemy żeby nasza muzyka dotarła do jak największej ilości słuchaczy. Internet bardzo nam w tym pomaga, ale to nie wystarczy. Jeśli chcesz osiągnąć sukces musisz wykorzystywać wszelkie drogi jakie są możliwe. Duże magazyny wciąż świetnie się sprzedają - przynajmniej tutaj w Anglii - co na pewno nam bardzo pomoże. Jest to niewątpliwie istotny krok w naszej karierze tym bardziej, że dzięki tej składance będziemy mieli możliwość zaistnienia na łamach wszystkich liczących się magazynów na Wyspach, że wspomnę tylko o takich jak Terrorizer, Metal Hammer, Uncut, Kerrang, Powerplay czy Classic Rock. Radio jest następnym bardzo silnym medium, któremu wiele zespołów zawdzięcza swoją popularność. Nasza muzyka będzie puszczana w większości stacji radiowych o profilu rockowo-metalowym. Rok 2015 zaczyna się więc dla nas wyjątkowo optymistycznie.
W wielu zastawieniach undergroundowych za rok 2014 Mrtasoma znajduje się na czołowych miejscach. Niedawno też dowiedzieliśmy się, że management, który zajmuje się takimi sławami jak Judas Priest, Kreator, Sepultura, Sabaton, Accept, Behemot i wielu innymi chce nas zobaczyć na żywo. Po prostu sielanka (śmiech).
- Misiek, nie odmówię sobie na koniec tego pytania. Twoim niewątpliwie największym życiowym sukcesem są trzy urocze kobiety - żona i dwie córeczki. Z córkami założyłeś uwielbianą przez słuchaczy Polisz Czart formację Es Family, która podobnie jak Metasoma z powodzeniem zaistniała na naszej liście przebojów. Nagraliście jednak - jak dotychczas - tylko dwa kawałki. Co się obecnie dzieje z twoim rodzinnym bandem?
Misiek: Wielkie dzięki za te słowa. Myślę, że to nie moja zasługa lecz mojej żony, która wytrzymuje ze mną i ten fakt na pewno można to nazwać sukcesem (śmiech). Dwa zupełnie różne charaktery i wciąż płonie ten ogień. Mamy dwie cudowne córy, które - tak mi się wydaje - strasznie szybko rosną. Śmiało mogę powiedzieć, że gdyby nie moja rodzinka, nie radziłbym sobie tak dobrze. Mimo to trzeba pamiętać, że są to trzy kobietki i czasami nie jest lekko (śmiech). Faktycznie założyłem z moimi córami kapelkę Es Family. Cel był prosty: zabawa i edukacja. Może w radio i telewizji jest dziś wiele muzycznego chłamu, ale to nie znaczy, że tylko taka muza istnieje. Niech młode pokolenie uczy się grać, tworzyć i wychodzić z tym do ludzi, niech pokazuje, że trzeba coś robić w życiu, żeby być szczęśliwym. Od nas w dużej mierze zależy jak wychowamy nasze dzieci. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby znalazły swój cel i pasję.
Nie musi to być muzyka, ale myślę, że to jest krok do pokazania dzieciom, że nie trzeba być jak każdy i że trzeba szukać swojej drogi. Tworzenie razem Es Family jest dla mnie jako ojca przede wszystkim wspaniałym doświadczeniem. Nowy utwór jest już prawie gotowy. Niestety, sporo pracy z Metasomą zawsze spycha ten projekt na później. Przy okazji chciałbym pozdrowić cudowną żonę, córeczki, najbliższą rodzinkę, rodzinkę Łucarzy, Ludewów, Dudków, Jack Crusher i wszystkich moich wspaniałych przyjaciół !!!
- Misiek, nie odmówię sobie na koniec tego pytania. Twoim niewątpliwie największym życiowym sukcesem są trzy urocze kobiety - żona i dwie córeczki. Z córkami założyłeś uwielbianą przez słuchaczy Polisz Czart formację Es Family, która podobnie jak Metasoma z powodzeniem zaistniała na naszej liście przebojów. Nagraliście jednak - jak dotychczas - tylko dwa kawałki. Co się obecnie dzieje z twoim rodzinnym bandem?
Misiek: Wielkie dzięki za te słowa. Myślę, że to nie moja zasługa lecz mojej żony, która wytrzymuje ze mną i ten fakt na pewno można to nazwać sukcesem (śmiech). Dwa zupełnie różne charaktery i wciąż płonie ten ogień. Mamy dwie cudowne córy, które - tak mi się wydaje - strasznie szybko rosną. Śmiało mogę powiedzieć, że gdyby nie moja rodzinka, nie radziłbym sobie tak dobrze. Mimo to trzeba pamiętać, że są to trzy kobietki i czasami nie jest lekko (śmiech). Faktycznie założyłem z moimi córami kapelkę Es Family. Cel był prosty: zabawa i edukacja. Może w radio i telewizji jest dziś wiele muzycznego chłamu, ale to nie znaczy, że tylko taka muza istnieje. Niech młode pokolenie uczy się grać, tworzyć i wychodzić z tym do ludzi, niech pokazuje, że trzeba coś robić w życiu, żeby być szczęśliwym. Od nas w dużej mierze zależy jak wychowamy nasze dzieci. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby znalazły swój cel i pasję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz