W niedzielę 1-go marca Ziemia Zakazana wypuszciła pierwszy oficjalny singiel z nadchodzącej wielkimi krokami pod szyldem Fonografiki płyty Nieśmiertelność. Zrealizowany przez leszczyńskie Studio Kaloryfer teledysk opowiada historię członka motocyklowego klubu Mescaleros Poland, który udostępnił swoje zaplecze dla potrzeb realizacji clipu. Teledysk nagrywany był zimą 2015 w kilku wielkopolskich miejscowościach, a zespół zawarł w nim przestrogę - jaką? Zobaczcie sami. Od 1 marca utwór "Poza Ciałem" promujący płytę Niesmiertelność jest do obejrzenia w serwisie Youtube, na www.ziemiazakazana.pli na fb.com/ZiemiaZakazana.
Wywiad z zespołem Ziemia zakazana dostępny jesttutaj
Antoni Malewski urodził się w sierpniu
1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z
robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec
przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z
wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium
Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel.
Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości
opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A
jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej
historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła
trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla
zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13
lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego
słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego
korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina -
nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako
„zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu
radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia
Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim”
w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na
całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie
„Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego
zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł
się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski
film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było
takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym
Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem,
który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej
historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że
rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie
totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem
przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to
autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę
amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się
takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka,
Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda
Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla
Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się
autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów
Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku
1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non
Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu
Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie
natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do
dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i
opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił
do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I
sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować
żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się
bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież
zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć.
Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin
Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY
wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.
Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu
kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego
wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej
się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się
"Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą
postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom
Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem,
istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać
kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie
dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis
historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a
dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury
zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna
działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które
rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko
przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i
gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego
muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w
chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej
Muzycznej Podróży.
Pzy pianinie - Andrzej Pachniewicz, gitara - Julo Zgutczyński,
perkusja - Wacek Dryżek, saksofon – Jurek „Tomasik” Tomaszewski, gitara –
kierownik zespołu Zdzisław „Piwek” Piwowarski, kontrabas – Wiesiek „Grzyb” Banasik
Żyje w naszym mieście taki człowiek, wszechstronnie utalentowany, który pomimo wieku sędziwego (82 lata) do dzisiaj jest aktywny i twórczy. W swoim długim życiu zajmował się malarstwem (jest wspaniałym kopistą największych klasyków w tej dziedzinie), muzyką (grał na gitarze, trąbce, banjo, gitarze hawajskiej), również komponował. Wykonywał przystawki elektryczne do gitary, urządzenia (tak zwany pedał) do gitarowych efektów dźwięków, wykonał kilka wzmacniaczy elektrycznych ale najbardziej zasłynął w mieście z produkcji gitar elektrycznych, jak oblicza w swojej pamięci, zrobił ich 10 a może 11. Wszystkie wymienione urządzenia wytwarzał amatorsko, chałupniczo, dla potrzeb własnych i na zamówienia swoich umuzykalnionych kolegów, przyjaciół, znajomych. Ten „człowiek-omnibus” to Zdzisław „Piwek”-Piwowarski.
Zdzisław Piwowarski urodził się na długo przed Elvisem Presleyem, w tym samym roku 1932 co gitarzysta i piosenkarz Carl Perkins, w Tomaszowie Mazowieckim. Jego edukacja szkolna zakłócona była wybuchem II Wojny Światowej i sześcioletnią hitlerowską okupacją. Po wojnie ukończył szkołę podstawową i wyjechał do „wyzwolonego” Szczecina. Zamieszkał w szkolnej bursie, naukę podjął w Technikum Sztuk Plastycznych. Po 5-letniej nauce pomyślnie zdał maturę. W trakcie szkolnej edukacji Zdzisław większość czasu wolnego spędzał w internatowej świetlicy. W bursie koledzy nadali mu pseudonim Piwek, który do dziś wśród jego przyjaciół, najbliższych i znajomych, funkcjonuje. Na wyposażeniu świetlicy były instrumenty muzyczne (pianino, gitara, trąbka, skrzypce, banjo) na których to w czasie wolnym od nauki, każdy uczeń posiadający muzyczny talent mógł wykazać się swoimi umiejętnościami. W jednym pokoju ze Zdziśkiem mieszkał starszy kolega z Łodzi, który zasiadając do pianina grał na nim jak prawdziwy wirtuoz. Upajał się najnowszym stylem w muzyce jaki przenikał z zachodu za żelazną kurtynę, to boogie woogie.
To on namówił Zdziśka by z magazynu internatowego pobrał gitarę, pokazał mu na gryfie chwyty i akordy po to tylko by mu akompaniował. Kolega z bursy okazał się najwspanialszym instruktorem a Zdzisiek odkrył w sobie muzyczny talent. Zaraził się grą na gitarze do tego stopnia, że po każdym zakończeniu lekcji, świetlica stała się jego prawdziwym, drugim domem. Tu doskonalił grę nie tylko w strunowym podkładzie rytmicznym dla swojego kolegi grającego na pianinie, ale również wykonywał dużo sekwencji solowych. Po ukończeniu szkoły średniej, powołany został do odbycia zasadniczej
służby wojskowej (służył tak jak ja w jednostce czołgów średnich). W
wojsku w wolnych chwilach nadal doskonalił grę na gitarze. Kiedy w 1955
roku Zdzisiek wyszedł do cywila, grając na gitarze, załapał się do
zespołu pana Edmunda Wydrzyńskiego.
Zespół pana Wydrzyńskiego obsługiwał wszystkie taneczne zabawy, świetlicowe akademie, festynowe imprezy (nie istniały jeszcze w mieście restauracje z dancingami). W skład zespołu weszli tacy muzycy, starsi od Zdziśka jak; kierownik zespołu grający na akordeonie – Edmund Wydrzyński, saksofon alt – Henryk Fiszer, saksofon tenor – Jan Włodarczyk, kontrabas – Zygmunt Kamiński, perkusja – Czesław Jakóbczyk oraz gitara – Zdzisław Piwek Piwowarski a śpiewała w zespole piękna i przystojna pani Barbara Kubacka. W późniejszym czasie do grupy pana Edmunda dołączył śpiewający barman, pan Jan Janowski. Zespół pana Edmunda grał w stylu państwowej orkiestry Zygmunta Wicharego. Najczęściej zabawy taneczne miały miejsce w świetlicy OZR przy ulicy Warszawskiej 10 (przyszła restauracja Jagódka, dzisiejszy bank BPH), będąca w jurysdykcji tomaszowskich zakładów włókienniczych, w budynku ZDK Włókniarz na I piętrze (dziś Miejska Biblioteka Publiczna) przy Mościckiego 6. W okresie letnim na zabawach ludowych, festynach w Hrabskim Ogrodzie (dziś park Solidarność) czy w Ogrodzie Botanicznym przy ZDK Włókniarz. Kiedy w 1959 roku powstała kawiarnia Literacka, w tym samym składzie Zdzisław Piwek z zespołem, grał na pierwszych dancingach w tym lokalu.
Pod koniec lat 50-tych ubiegłego wieku Zdzisław zafascynował się Armstrongiem, jego grą na trąbce. Poznał pana Hornicha, człowieka, który na tym instrumencie grał w orkiestrze dętej istniejącej przy ZPW Mazovia. W tamtych latach dęte orkiestry obsługiwały akademie miejskie, okolicznościowe przemarsze, pierwszomajowe pochody czy pogrzeby (przemarsz konduktów żałobnych ulicami miasta) zmarłych, zasłużonych ludzi dla miasta, dla zakładu. To pan Hornich był pierwszym instruktorem, który zaraził Piwka grą na trąbce, udzielając mu pierwszych lekcji gry na tym instrumencie. Pierwszą, własną trąbkę Zdzisiek zakupił w 1959 roku w łódzkim komisie. Granie na trąbce miało w późniejszym czasie ogromne znaczenie. W 1960 roku Zdzisław muzycznie usamodzielnia się i zakłada swój pierwszy zespół (jeszcze bez nazwy), który po odejściu grupy muzycznej pana Zygmunta Dursta, miał od jesieni tegoż roku, na stałe obsługiwać wszystkie dancingi w kombinacie gastronomicznym, Jagódka.
W pierwszym składzie zespołu, Piwowarski zatrudnił chyba najlepszych muzyków w historii istnienia tej grupy; pianino – Andrzej Pachniewicz, perkusja – Romek Grabczyk, kontrabas – Julo Zgutczyński, saksofon, klarnet – Jurek Tomasik Tomaszewski, puzon – Wiesiek Grzyb Banasik oraz gitara, trąbka – kierownik zespołu Zdzisiek Piwek Piwowarski. Solistami zespołu zostali; Wiesława Labrync, Leszek Borek, Włodek Gołębiowski. Zespół po pierwszych dancingach mając w swoim repertuarze fokstroty, tanga, boogie woogie, swingi, rock’n’roll również bardzo popularny w Polsce, na świecie, nowoorleański dixland oraz covery polskiego zespołu pod kierownictwem Zygmunta Wicharego, przyjął nazwę, DIX-61. Przez lata trwania, zespół - ze względu na naukę, studia, służbę wojskową, zmianę miejsca zamieszkania – ciągle zmieniał się personalnie, osób grających na instrumentach, jak również wokalistów.
Repertuar zespołu DIX-61, był najszlachetniejszym jaki kiedykolwiek istniejący w naszym mieście zespół, wykonywał. Opierali się na dixielandowej grze brytyjskiego zespołu Acker Bilka, Harlem Ramblers. W ich grze zawarte były wszystkie taneczne style jakie obowiązywały na świecie; od swingu, fokstrota, polki, walca, tanga, rock’n’rolla, cza-czy, rumby, twista do be bopu. Wielkimi autorytetami zespołu, którzy swoim profesjonalizmem nadawali właściwy image grupie, byli dwaj muzycy Jurek Tomasik (saksofon, klarnet) i Zdzisiek Piwek (gitara, trąbka). Zdziśka Piwka wykonanie Tiger Rock, Caravana z repertuaru Duke Ellingtona oraz Jurka Tomasika Summer Set, Creole Jazz z repertuaru Acker Bilka czy Rudy’s Rock zespołu The Comets, na zawsze pozostaną synonimem, niezapomnianych dancingów w kombinacie gastronomicznym, Jagódka.
Rozwój myśli technologicznej, również w branży muzycznej, spowodował, że Zdzisław niczym telewizyjny pomysłowy Dobromir, zmuszony był, by być na topie, ulepszać swoje muzyczne instrumentarium. Na półkach w polskich sklepach muzycznych panowała kompletna pustka, a w tej branży, całkowita pustynia. Do swojej gitary, by była bardziej słyszalna, skonstruował własnym sumptem tak zwaną przystawkę (montowało się ją pod struny w gryfie gitary) oraz wzmacniacz dźwięku, co nadawało gitarze wyższy i głośniejszy poziom brzmienia. O jego nowatorskiej gitarze w gremiach gitarzystów, nie tylko mieszkających w naszym mieście, było głośno. Piwek na ten wyrób miał sporo zamówień, dzięki czemu po wykonaniu i sprzedaży tych urządzeń, uzbierał większą gotówkę. Wykorzystał ją na zakup kompletnej dokumentacji konstrukcyjno-technologicznej do wykonania elektrycznej gitary. Wystrugał z odpowiedniego drewna tak zwaną deskę gitary, gryf i zmontował dla swoich potrzeb pierwszą, gitarę elektryczną. Ponieważ Zdzisław w tym czasie pracował jako elektryk w PSS Społem (tak jak większość muzyków z zespołu grających w Jagódce) a lokal należał do tej instytucji, mówiąc kolokwialnie, miał styczność z prądem i elektroniką. Zdobyta w pracy wiedza była niezbędną, by wytwarzać przedmioty, wyroby działające na tak zwany prąd. Miał wiele zamówień na ten instrument, wiem, że Marek Głowacki, Mietek Dąbrowski czy Michał Holc grali na gitarach elektrycznych produkcji, Made in Piwek.
Za czasów świetności zespołu i przypływie gotówki Zdzisław zakupił w Centrali Muzycznej w Łodzi gitarę hawajską. Był to pierwszy instrument tej klasy w Tomaszowie. Opanował bardzo szybko grę odbiegającą od standardu trzymania gitary na wysokości klatki piersiowej, grał na instrumencie hawajskim w cyrkulacji poziomej. Rezonansem w mieście rozeszła się informacja o nowym zakupie Piwowarskiego. Natychmiast zwiększyła się frekwencja na dancingach w Jagódce, nie z racji potrzeby, a raczej ze zwykłej, ludzkiej ciekawości - Jak brzmią dźwięki tej gitary? A przyznać muszę, że takie utwory jak Paloma czy Blue Hawaii w wykonaniu pana Zdziśka, brzmiały bardzo egzotycznie i sentymentalnie. Zespół miał na swym stanie również instrument o nazwie banjo, na którym grał Zdzisław urozmaicając niektóre, klasyczne utwory jazzowe, dixielandowe.
Od lewej; Romek Grabczyk, Julo Zgutczyński, Jurek Tomaszewski, Andrzej Pachniewicz (tyłem)
Zdzisław Piwowarski, Wiesiek Banasik
W drugiej połowie lat 70-tych Zdzisław odszedł od czynnego muzykowania, przekazując pałeczkę, innym młodszym kolegom a sam z wielką pasją zajął się iluzjonistyką. Do dziś jest członkiem Klubu Iluzjonistów w Łodzi i Klubu Iluzjonistów w Czechach. Wychował kilku młodych ludzi wprowadzając ich w prestidigitatorski świat magii. Osobiście poznałem i dwukrotnie zatrudniłem w swoich Herosach w Galerii ARKADY, jego dwóch wychowanków o artystycznych pseudonimach, Stafini (Stanisław Fijałkowski) i Denaro (Jan Matusiak – zmarł przed trzema tygodniami zaskakując Piwka swoją śmiercią). Zdzisław dziś nie prezentuje się publicznie ale jako telewizyjna złota rączka pana Adama Słodowego wykonuje przeróżne rekwizyty, precyzyjne akcesoria, elementy niezbędne dla magicznych przedmiotów biorących udział w pokazach jego wychowanków. Jako opiekun i trener grupy magików, jeździł ze swoimi wychowankami za granicę, szczególnie do Czech, bo tu trzy razy do roku odbywały się wielkie turnieje, konkursy czy pokazy europejskich iluzjonistów. Nie tylko w malarstwie, muzyce ale również w tej branży Piwek odnosi sukcesy.
Na początku marca odwiedziłem Zdzisława w jego domu, w bloku przy ulicy Czołgistów. Od 10 lat kiedy owdowiał po śmierci żony, mieszka sam, dzieci przebywają za granicą. Pierwsze co uderza pokonującego próg pokoju stołowego, to trzy o dużych rozmiarach, skopiowane obrazy. Dwa Wojciecha Kossaka i jeden jego syna Juliusza. Oczywiście, jak przystało na specjalność malarską tych artystów, w tle głównym widnieją przepiękne konie. Kopie jako żywo nie odbiegają od oryginałów. Jest również na ścianie jeden niedokończony obraz, kiedy bacznie mu się przyglądałem Piwek rzekł do mnie, - Antek mam teraz inne zajęcia, czekam na swoją wenę twórczą by go dokończyć. Po czym wprowadził mnie do małego pokoju, a tu prawdziwy, mały, wielce profesjonalny warsztat tokarsko, ślusarski. Pierwsze co uderza to prawdziwy arsenał, dwie stołowe tokarki kłowe (jedna z nich to mini tokareczka), mała frezarka, dwie wiertarki stołowe, kilka wiertarek ręcznych, stołowa i ręczna szlifierka, mała prasa śrubowa, na półkach wiszących na ścianie pokoju mnóstwo skrawających narzędzi, od noży tokarskich, frezów, wierteł do skrobaków. Na ślusarskim falbanku dwa imadła. Prawdziwe laboratorium. – Antek to w tym pomieszczeniu – skierował do mnie te słowa – powstały wszystkie przeze mnie wykonane prototypy moich wyrobów, od elektrycznych wzmacniaczy, gitarowych przystawek, gitar elektrycznych do przeróżnych precyzyjnych elementów, magicznych akcesoriów niezbędnych w sztuce iluzji. Pomimo wieku robię to do dziś, mam na to zamówienia. Ta praca pomaga mi zwyciężać samotność i uważam, że utrzymuje mnie przy życiu.
Umówiliśmy się ze Zdzisławem w jego mieszkaniu w całkowicie innych sprawach, ale kiedy wyszedłem z bloku przy Czołgistów, w oczekiwaniu na autobus, przez moją głowę przeleciał skondensowany świat lat 50/60-tych – a w nim cały rock’n’roll, fajfy w Literackiej, dancingi w Jagódce, wspaniali chłopcy i przepiękne dziewczyny. Również zespół z Jagódki, DIX-61, a w szczególności jego twórca, Zdzisław Piwek Piwowarski. - Muszę ocalić od zapomnienia osobę, która całą swoją życiową działalność poświęciła temu miastu, jego mieszkańcom swój czas, by mogli radośnie i godnie przeżyć cudowne chwile w swojej młodości – tak pomyślałem co czynię w tej części mojej Subiektywnej Historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie.
Mateusz Augustyniak Jest
zwycięzcą II edycji Jubileuszowego Konkursu Muzycznej Podróży dzięki
ironicznemu, acz niezwykle wnikliwemu artykułowi, który można przeczytać
tutaj.
Muzyka była z nim od zawsze. Po maturze trafił do Krakowa, gdzie
znalazł
pracę jako szklankowy w Tower Pub - mrocznej spelunie dla typów spod
ciemnej
gwiazdy. Jego jakże odpowiedzialna praca polegała na zbieraniu szklanek
ze stolików i obserwowaniu kamery skierowanej na wejście do pubu,
a wszystko to działo się w rytmach mocnych metalowych brzmień. Zabawił
tam niedługo,
ale wspomina to miejsce z wielkim rozrzewnieniem. Po kilku zawirowaniach wylądował w studenckim klubie Studio, gdzie
spędził blisko cztery lata, awansując na stanowisko menadżera. Do Anglii
- jak wielu innych - przyjechałem na kilka
miesięcy, aby sobie dorobić i... został na stałe. Powrotu do Polski
sobie nie wyobraża. Przedkłada - jak sam mówi - szarość aury nad
szarością nastrojów.
Obecnie pracuje w lokalnym Radio Betford, gdzie
bez przeszkód naśmiewa się z wszystkiego, co go śmieszy. Mateusz
wychodzi z
założenia, że w obecnym świecie trzeba śmiać się z
otaczającej nas pokracznej rzeczywistości, gdyż inaczej trzeba by się
jej bać. Gra także na gitarze w kapeli, z którą spodziewa się
odnieść w niedalekiej przyszłości oszałamiający sukces, doskonale
zdając
sobie sprawę z beznadziejności owych zamierzeń. Codzienne osiem godzin w
jego mało ambitnej pracy, wydaje mu się celem
samym w sobie. Mateusz wraz z Kubą Mikołajczykiem prowadzi od niedawna portal muzyczny www.polskiwzrok.co.uk, który na razie dopiero się rozkręca, a
plany z nim związane są ogromne. Dzięki Mateuszowi czuję wielką radość i sens
organizowania cyklicznych konkursów na muzyczny artykuł. Szykujcie się
więc już teraz do kolejnej jego edycji, którą ogłoszę z okazji
300-tysięcznej wizyty na Muzycznej Podróży. Podróż Mateusza - jak sam
zainteresowany mówi o swojej muzycznej przygodzie - dopiero się
zaczyna...
Marcin Kuchta
Muzyka w jego domu była od zawsze. Na siódme urodziny dostał w prezencie singla 2 plus 1 i longplay Odział Zamknięty.
Potem były Lady Pank, Perfect, Republika i… Boney M. W nagrodę za
świadectwo z wyróżnieniem Marcin dostał adapter i nie musiał już
chodzić do Dużego Pokoju żeby puścić sobie „Andzię”. Potem pracował w wakacje, aby jak najszybciej uzbierać na „jamnika”, Kto
wtedy miał kompakt, ten był gość. Marcin nie miał. W wiek młodzieńczego buntu wchodził słuchając Depeche
Mode. Potem przyszły The Cure. Pearl Jam. U2, Blur i dziesiątki
innych. Starsi koledzy z LO opowiadali mu o
swoich fascynacjach. Dostał o nich płytę z pryzmatem na okładce i od
tego momentu zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki. Potem przynieśli mu King Crimson, The Doors, Genesis
i Petera Gabriela i przede wszystkim Polskie Radio Program Trzeci a w
nim Piotra Kaczkowskiego. Radio i jego magia porwały Marcina z całą mocą. Było dla niego jasne, że także musi
spróbować swoich sił. Stało się to w 1995 roku kiedy jako student I roku
pedagogiki poszedł do „Afery”, studenckiego radia Politechniki
Poznańskiej. W życiu Marcina zaczęło się dziać tyle, że opowieści starczyłoby na kilka takich bio. New
Model Army, R.E.M. The Clash, Dead Can Dance… Było to najmilsze i najintensywniejsze kilka lat jego życia.
Przywilej odsłuchania krążka przed jego premierą i palące policzki wynikające już tylko z trzymania go w dłoni. Takiego
czegoś się nie zapomina. Marcin przekazuje tę miłość dalej. Jego dzieci już w
wieku 3 lat wiedziały jak łapie się kompakt, aby go nie pobrudzić i nie
zniszczyć, a jego kolekcja płyt tylko przez chwilę musiała stać poza ich
zasięgiem.
fot. Marek Jamroz
Marcin Kuchta:
Bardzo ucieszyłem się na wieść, że w ramach podsumowania swej 30 letniej kariery, Grabaż postanowił ponownie wyjść na scenę pod starym szyldem. Pozwoli mi usłyszeć i zobaczyć repertuar jaki mnie ominął, gdyż Pidżamę live widziałem ostatni raz w 2000 roku, więc to szmat czasu temu. Nie miałem szans na przebadanie jak wypada na scenie materiał z Marchewki, czy Bułgarskiego Centrum i w snach najśmielszych nie przypuszczałem, że będzie mi to dane. Krzysztof Grabaż Grabowski z kolegami ruszyli w trasę. W swej łaskawości nie zapomnieli o rodakach mieszkających na wyspach. Zagrali w Dublinie, zagrali i w Londynie. Londyńczykom się nie śniło jaka energia napędzała około tysięczną rzeszę Polaków zebranych ostatniej niedzieli w klubie Scala. Widownia dopisała, tak frekwencją jak i entuzjazmem. Nie widziałem w tej sali tak wielkiego tłumu a muszę powiedzieć, że bywam tu w miarę regularnie.
fot. Marek Jamroz
Przed główną gwiazdą wystąpił Gabinet Looster. Nasza lokalna londyńska kapela rozbujała publiczność skocznym reggae – ska. Świetnie wprowadziła nas w klimat dobrze zapowiadającego się wieczoru. Są i oni. Pidżama Porno. Zaczęli delikatnie a tłum i tak popłynął. Zafundowali mi, i jestem pewien że nie tylko mi, sentymentalną podróż do czasu i miejsc w jakich od dawna nie bywałem. Skakałem i kołysałem się z przyjaciółmi jakbym ponownie miał 20 lat.
fot. Marek Jamroz
Śpiewałem, choć absolutnie nie powinienem, bo fałszuję okropnie, lecz zważając na okoliczności, całe szczęście i tak nikt tego nie słyszał. Były momenty, że nawet i oczy się zaszkliły. Pełna gama emocji. Grabaż nigdy nie miał problemów by nawiązać kontakt z publiką. Tym razem też nie mogło być inaczej. Porwał mnie. Porwał nas. Ci którzy spodziewali się analizy koncertu i wyliczenia w punktach kolejnych numerów przepraszam. Nie będę wymieniał gdzie, kto przeciągnął nutę.
fot. Marek Jamroz
Ta muzyka od wielu lat nie musi bronić się sama. Opowieści ich piosenek nadal wywołują te same emocje, tyle że po latach w dużo większym wymiarze. Jak dla mnie, spowodowali, że Londyn dzięki polskim nutom, też może stać się ezoteryczny
Mateusz Augustyniak:
Jako nieco młodszy pokoleniowo i życiowo, ja osobiście musiałem czekać na koncert Pidżamy Porno, kapeli która nomen omen powstała w roku mego przyjścia na świat, długie siedem lat. W 2007 roku podczas swej ostatniej trasy przebywałem w Krakowie, a Grabaż grał 500 metrów od mojego miejsca zamieszkania – biletów zabrakło jakoś miesiąc przed terminem, czym byłem nie tyle lekko zdegustowany, ile grubo wkurzony.
fot. Marek Jamroz
Zgodnie z zapowiedziami, Pidżama Porno konsekwentnie mnie unikała, ich nieliczne koncerty były niezapowiedziane albo bardzo kameralne, pozostawało mi jedynie słuchanie Strachów na Lachy, czyli alter ego grabażowej twórczości, licząc na strzępki z jego pidżamowego dorobku. Sytuacja zmieniła się diametralnie całkiem niedawno. Niemal równolegle z premierą wydawnictwa „Grabaż 30″ świętującego trzydziestolecie aktywności scenicznej Krzysztofa Grabowskiego, podjęta została decyzja o reaktywacji działalności koncertowej tej legendarnej już grupy. Nie mogło mnie zatem zabraknąć 15 lutego w Londyńskim klubie Scala, na pentonville road. Bilety na koncert zostały, podobnie jak przed siedmioma laty, wyprzedane jakoś miesiąc przed imprezą, ja jednak nauczony doświadczeniem zaopatrzyłem się w niego odpowiednio wcześniej. Nie przeszkodziło to oczywiście mojemu roztargnieniu zawieruszyć ów cenny kartonik i na dzień przed terminem niemal zdzierałem tapety ze ścian w poszukiwaniu biletu.
fot. Marek Jamroz
Okazało się na szczęście, że aby dostać się do klubu wystarczy potwierdzenie zapłaty, tak więc krótko po 19.00, po odstaniu swojego w niemożliwie długiej kolejce do szatni, czekałem już na występ supportu, którym był londyński zespół „Gabinet Looster”. „Siedząca” kapela w składzie Adam Szczebel, Robert Wiktorowicz, Rafał Wrona i Piotrek Wróbel, zaprezentowała niesamowicie smakowitą syntezę reggae, ska a nawet bluesa.
fot. Marek Jamroz
Podczas ich występu naprawdę nie sposób było wystać w miejscu. Mimo nawoływań Adama krzyczącego „Spokojnie”, w wypełnionym do ostatniego miejsca klubie wcale spokojnie nie było. Pidżama kazała na siebie czekać do godziny 20.30, zespół po reaktywacji gra jako trio czyli Grabaż na wokalu, Kozak na gitarze i Kuzyn na perkusji. Podczas londyńskiego koncertu zespół wspomagali znani ze Strachów na Lachy gitarzysta Maniek, oraz basista Longin Lo.
fot. Marek Jamroz
Podbródek Grabaża obsypany srebrzystą brodą zdawał się trząść ze wzruszenia podczas występu. Daleko od ojczyzny, po siedmiu latach przerwy, okazało się że jego twórczość jest nadal aktualna, a może nawet jeszcze bardziej niż kiedyś. Publiczność śpiewała z całych sił, bawiąc się wyśmienicie, każdy znał na pamięć prawie wszystkie z zaprezentowanych utworów, a było ich razem z bisami niemal dwadzieścia. Mogliśmy się pobawić przy największych hitach z dorobku Pidżamy Porno, liczącego osiem płyt studyjnych.
Dodaj napis
Nie zabrakło takich numerów jak „Ezoteryczny Poznań”, „Bułgarskie Centrum Hujozy” czy „Marchew w Butonierce”, a przy ostanim kawałku kończącym ten niesamowity wieczór, czyli coverze hitu Iggy’ego Pop – „Pasażer” klub prawie eksplodował. Grabaż w swoim szapoklaku, fryzurą mohawk i pomarańczowych bojówkach za kolano, jest tym samym grabażem znanym z końca XX wieku, a jednocześnie jest on tym drugim grabażem, z mocno posiwiałą brodą i zmarszczkami w kącikach oczu, znanym z teledysku do reedycji swego hitu „Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości”.
fot. Marek Jamroz
Stary – nowy grabaż wie co robi, jak zawsze konsekwetnie idzie do przodu, nie zważając na zmieniające się trendy i przeciwności losu i wychodzi mu to wspaniale. Chciałbym z tego miejsca podziękować serdecznie Pidżamie Porno, Grabażowi oraz Buch IP za, mam nadzieję nie jedyną i nie ostatnią możliwość zobaczenia ich na żywo. Oby więcej takich kapel i takich koncertów, w niedzielę Londyn naprawdę stał się ezoteryczny i jestem pewien że Grabaż przestanie nienawidzić naszej generacji po wiosennej trasie koncertowej.
Muzyka Była w moim domu od zawsze. Tata kupował mamie czarną płytę Anny Jantar (nie mylić z Czarnym albumem Metallica), a ona jemu Budkę Suflera. Ja na 7 (serio!) urodziny dostałem singla 2 plus 1 i longplay Odział Zamknięty. Potem były Lady Pank, Perfect, Republika i… Boney M. W nagrodę za świadectwo z wyróżnieniem dostałem swój adapter. Nie musiałem już chodzić do Dużego Pokoju żeby puścić sobie „Andzię”. Praca w wakacje i ciułanie każdego zaskórniaka, aby jak najszybciej uzbierać na „jamnika”, jakie nasi rodacy zwozili z Berlina Zachodniego, by sprzedać z koców czy z leżaków poustawianych rzędem na miejskim deptaku. Wraz z kolorowymi puszkami napojów gazowanych i niemieckimi detergentami, napłynęły kasety i płyty, również te nowe, CD.
Kto miał kompakt, ten był gość. Nie miałem. Dwukasetowy samsung musiał wystarczyć. Nastała dla mnie era kaset. Kupowane "oryginalne podróby”, czyli niemiłosiernie piracone z oryginalnych nośników i nagrywane na kasety, powoli zaczęły mi wypełniać obszerną szufladę mojej meblościanki. W wiek młodzieńczego buntu wchodziłem słuchając Depeche Mode. Chłopaki z Basildone byli pierwsi jakich dyskografię miałem w komplecie. Potem przyszło The Cure. Pearl Jam. U2, Blur i dziesiątki innych.
W międzyczasie, poznani w liceum starsi koledzy i koleżanki opowiadali o swoich fascynacjach. - Masz, puść sobie. Najlepiej głośno i po ciemku. Koniecznie na słuchawkach. Dostałem płytę z pryzmatem na okładce. Od tego momentu zaczęło się całkiem inne słuchanie muzyki. Przyszli jeszcze kilkukrotnie darując mi świat dźwięków King Crimson, The Doors, Genesis i Petera Gabriela oraz przede wszystkim Polskie Radio Program Trzeci a w nim Piotra Kaczkowskiego. Radio i jego magia mnie porwały z całą mocą. Jeśli dodać do tego piorunujący efekt filmów „Więcej czadu” i „Good morning Vietnam”, było dla mnie jasne, że w radiu po prostu muszę spróbować swoich sił. Stało się to 1995 roku kiedy jako student I roku pedagogiki poszedłem do „Afery”, studenckiego radia Politechniki Poznańskiej. Ach jaka to była przygoda! Ileż się wtedy działo w moim życiu! Dla trzech następnych Marcinów wystarczyłoby emocji. Chłonąłem nowe znajomości a wraz z nimi nowe postacie ze świata muzyki.
New Model Army, R.E.M. The Clash, Dead Can Dance… Z resztą, po co ta to wymieniam, nie wkleję przecież tutaj całej „Encyklopedii Rocka” Wiesława Weissa. To było najmilsze i najintensywniejsze kilka lat mojego życia. Ilość koncertów na jakich dane mi było zdzierać gardło, spotkań z artystami nie zliczę. Przywilej odsłuchania krążka przed jego premierą i te palące policzki wynikające już tylko z trzymania go w dłoni. Takiego czegoś się nie zapomina. Przekazuje tę miłość dalej. Moje dzieci już w wieku 3 lat wiedziały jak łapie się kompakt, aby go nie pobrudzić i nie zniszczyć, a moja kolekcja płyt tylko przez chwilę musiała stać poza zasięgiem wszechciekawskich brzdąców. Ulubiona płyta rockowa mojej córki (8) to Pulp Hits, tak dobrze pamiętacie. To ta z różowym grzbietem. Syn (5) kocha The Police Synchronicity. Pierwszy raz głowa zaczeła mu przy tym podrygiwać chwilę po 2 urodzinach. Myślę że udało mi się w nich zaszczepić tego bakcyla. Dzięki Tato!
Moje polskie top 10 (kolejność bez znaczenia)
Pidżama Porno - Ezoteryczny Poznań
Kult - Kulcikriu
Kości - Konrad
Oddział Zamknięty - Obudź się
Myslovitz - Sprzedawcy marzeń
Lao Che - Czarne kowboje
Hey - Nadzieja
Perfect - Wyspa, drzewo, zamek
Armia - Niezwyciężony
Waglewski, Maleńczuk, Abradab - Wszyscy muzycy to wojownicy
Antoni Malewski urodził się w sierpniu
1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z
robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec
przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z
wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium
Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel.
Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości
opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A
jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej
historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła
trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla
zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13
lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego
słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego
korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina -
nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako
„zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu
radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia
Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim”
w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na
całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie
„Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego
zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł
się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski
film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było
takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym
Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem,
który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej
historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że
rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie
totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem
przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to
autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę
amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się
takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka,
Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda
Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla
Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się
autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów
Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku
1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non
Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu
Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie
natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do
dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i
opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił
do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I
sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować
żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się
bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież
zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć.
Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin
Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY
wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.
Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu
kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego
wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej
się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się
"Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą
postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom
Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem,
istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać
kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie
dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis
historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a
dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury
zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna
działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które
rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko
przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i
gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego
muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w
chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej
Muzycznej Podróży.
Mój kolejny bohater Subiektywnej Historii pochodził, tak jak Andrzej Kuźmierczyk, z odległej dzielnicy miasta, Rolandówka. Był moim nieodłącznym przyjacielem z tak zwanej paczki, nie należał, przynajmniej w początkowej fazie jej tworzenia, do tomaszowskiej, rock’n’rollowej czołówki, awangardy miasta. Nie uczestniczył w powstawaniu muzycznych seansów na chacie u Wojtka Szymona, nie grał na żadnym instrumencie, nie śpiewał. Nie zaliczył pierwszego koncertu zespołu Rhythm and Blues, nie wystawał przy ulicy Jerozolimskiej pod kinem Mazowsze, w okresie projekcji w Tomaszowie filmu „W rytmie Rock’n’Rolla”. Ba! Nawet w chwili poznania się, a mieliśmy po 15/16 lat, nie interesował się rock’n’rollem i żadnym, innym rodzajem muzyki. Był to Aleksander Ciotucha.
Alek miał jeden, potężny atut rzucający wszystkich, zajmujących się rock’n’rollem na kolana. Ten atut, na który w mieście zwracałem szczególną uwagę, i nie tylko ja, to posiadanie kilka rock’n’rollowych płyt, przeważnie singli, czwórek, które na święta Bożego Narodzenia, jako noworoczny prezent, cyklicznie otrzymywał od swojej matki mieszkającej na stałe, od zakończenia II Wojny Światowej, w Stanach Zjednoczonych.
Nasz paczka kolegów (bez Alka na zdjęciu). Od lewej – Reniek Szczepanik,
Grześ Gajak, Romek Jędrychowski, Wojtek Szymański i Mirek Górecki
Aleksander Alek Ciotucha (1944-2005) – to bardzo przystojny chłopak, brunet o ciemnej (niczym Rom) karnacji skóry i zielonych oczach. Jego ojciec, również Aleksander, długi czas piastował stanowisko jednego z dyrektorów w Fabryce Dywanów WELTOM. Był chłopakiem oczytanym, inteligentnym i bardzo koleżeńskim, lubianym nie tylko w naszych gremiach. Cechowały go, dobry żart i dowcip. Potrafił się śmiać z kawałów dobrze powiedzianych, sam uprawiał autoironię, świetnie opowiadał dowcipy i dobrze przy tym się bawił. Miał ogromne powodzenie u dziewcząt, można powiedzieć, że dziewczyny jak lwice walczyły o jego względy. Jak pamiętam - nie miał wielu przygód z dziewczynami, romansów – ale miał jedną dziewczynę, którą kochał, Jolantę. Mieszkała w samym centrum miasta przy ulicy Berka Joselewicza. Spotykali się z sobą na długo przed jego służbą wojskową, bardzo się kochali. Po wyjściu z armii pobrali się, urodziło im się jedyne dziecko, dziewczynka Agnieszka (dziś mieszka w Paryżu), którą Alek ponad życie kochał. Żyli z sobą w zgodzie i wielkiej miłości aż do zaskakującej wszystkich, przedwczesnej śmierci.
Byłe ZDK Włókniarz z kultową kawiarnią Literacka.
Miejsce naszych spotkań z Alkiem
Alka poznałem przez, tak jak Bogusia Meca, Andrzeja Kuźmierczyka, z którym od co najmniej dwóch lat w naszej sekcji kolegów (Reniek Szczepanik, Grzesiek Gajak, Andrzej Tokarski, Waldek Kondejewski, Romek Jędrychowski) spotykaliśmy się. Alek mieszkał na końcu dzielnicy Rolandówka, pod samym lasem przy ulicy Rudej. Był zakompleksionym chłopakiem, może dlatego, że mieszkając tam gdzie mieszkał, spotykał się tylko z kolegami z tej okolicy. Jako 15/16 latek, unikał spacerów po deptaku w centrum miasta, korzystał jedynie z kina objazdowego (w świetlicy Fabryki Dywanów WELTOM), chyba, że grupą uczniów ze szkoły szli na konkretny film.
Kawiarnia Literacka
Pamiętam, tu go osobiście poznałem, jak zawsze w niedzielę po mszy wystawali z grupą kumpli z dzielnicy w prześwicie bramy ulicy Przeskok, chytrze spoglądając z ukrycia na Plac Kościuszki, na spacerujące deptakiem miejskim dobrze, modnie ubrane, dziewczyny i chłopaków. Zanim osobiście go poznałem, wydawał mi się trochę dziwnym facetem. Pewnej niedzieli po wyjściu z kościoła św. Antoniego, szliśmy grupą koleżanek i kolegów Placem Kościuszki przy postoju TAXI, w pobliżu nieistniejącej dziś Gwiazdy Wdzięczności, w kierunku ulicy Piłsudskiego (popularnie zwane alejami). Z prześwitu bramy przy Przeskoku, nagle ktoś krzyknął, - Andrzej, pozwól na chwilę, mamy sprawę.
Był to głos Alka Ciotuchy, stał w gronie swoich kumpli, skierowany do idącego w naszej grupie Andrzeja Kuźmierczyka. Razem z Andrzejem odeszliśmy od swoich przyjaciół. Podeszliśmy do Przeskoku gdzie stali chłopcy z jego dzielnicy. Andrzej rzekł, - Cześć chłopaki, poznajcie mojego kolegę, Antka ze Starzyc. Podając rękę nieznajomym, stojącym w bramie byłem bacznie obserwowany, nie powiem, że nieufnym wzrokiem. Rekomendacje Andrzeja miały spore znaczenie, co odczułem po kilku wymienionych zdaniach między sobą. Kiedyś wśród chłopaków ważne było przy poznawaniu, przedstawianiu się, oprócz imienia wymienić z jakiej pochodziło się dzielnicy. W takich oto okolicznościach poznałem Aleksandra Ciotuchę, dla znajomych i przyjaciół, zwany Alkiem. Mój przyszły, największy, najukochańszy przyjaciel.
Andrzej Kuźmierczyk
Na jednym z koleżeńskich, przedświątecznych (Boże Narodzenie) spotkań, rock’n’rollowych seansów w domu Wojtka Szymona, Andrzej Kuźmierczyk oznajmił, - Wczoraj mój kolega z dzielnicy, Alek Ciotucha, otrzymał ze Stanów od swojej matki prezent świąteczny a w nim trzy czwórki Elvisa Presleya. Wszyscy, jak jeden mąż, natychmiast zareagowaliśmy emocjonalnie. Mało kto znał z obecnych Alka Ciotuchę, ale zainteresowaniem płytami poruszony był każdy z uczestników muzycznego seansu. Siedziałem w pobliżu Andrzeja więc szybko wyszeptałem do jego ucha słowa, - Andrzej nie wracaj już do tematu, jestem tymi płytami zainteresowany. Jak wyjdziemy na zewnątrz wszystko ci wyjaśnię, a na razie cicho sza – i natychmiast bardziej przysunąłem się do niego by czuwać nad tematem nie rozpowszechniania kryptonimu, „płyty”. Po wyjściu od Wojtka, poprosiłem Andrzeja by po feriach zimowych (6 stycznia) doprowadził do spotkania z Ciotuchą.
Tereny nad rzeką Wolbórką
Do spotkania doszło w trzeciej dekadzie stycznia. Wcześniej dotarłem do Kuźmierczyka. Byłem z nim umówiony w jego domu, przy ulicy Józefa Hallera 9, dawniej Waryńskiego - dziś ten dom nie istnieje. Wypiliśmy po gorącej herbacie zrobioną przez przyjazną mi Andrzeja mamę, po wypiciu wybyliśmy z domu. Szliśmy przez całą długość ulicy Hallera w kierunku lasu, rzeki Wolbórki, mijając po drodze wielu nieznanych mi chłopaków z tej dzielnicy. Zatrzymywaliśmy się przed nimi a Andrzej za każdym razem przedstawiał mnie, mówiąc słowa, - Mój przyjaciel Antek. Miało to dla mnie duże znaczenie, czułem się co raz bardziej bezpiecznie w obcej strefie. Z wieloma spotkanymi, w przyszłości zakolegowałem się. Andrzej z Aleksandrem w tamtym czasie w swoim środowisku, byli wpływowymi osobami. Doszliśmy do końca Hallera, do kapliczki, skręcając przy lesie w lewo, w ulicę Rudą. Alek akuratnie przed swoją posesją odgarniał śnieg. Na nasz widok odłożył łopatę (znał temat naszego spotkania) i zaprosił nas do domu.
Zobaczyłem w jego pokoju kilka amerykańskich singli, wziąłem je do ręki. Na ich powierzchni nie było widać eksploatacyjnego nadużywania. Zanim Alek wyjął ostatnią przesyłkę płytową z szuflady (czwórki z Elvisem), zwróciłem uwagę na singla Buddy Hollyego, na którym widniał jeden z najpiękniejszych, rock’n’rollowych hitów nad hity utwór kompozycji Chucka Berryego Brown-Eyed Handsome Man. Przeszły po mnie ciarki zanim płytę Alek umieścił na talerzu adapteru. Buddy Holly od dwóch/trzeech lat nie żył (miał zaledwie 22 lata kiedy z 2/3 lutego 1959 roku zginął w katastrofie awionetki wraz z Ritchie Valensem i Big Bopperem), ale jego płyty na czarnym rynku były rozchwytywane natychmiast, dochodząc do bajońskich sum. Dla prawdziwego rockmana mieć w domu płytę Hollyego, to jakby mieć największy skarb życia.
Gdy Alek wyjął z szuflady krążki z Elvisem dostałem oczopląsu przy czytaniu samych tytułów, które odebrały mi rozum. Wymienię niektóre z dwunastu utworów, zapamiętane najbardziej; to Shake Rattle Roll, Tutti Frutti, Heartbreak Hotel, Jailhouse Rock, Love Me, Good Rockin To Night czy I Forgat To Remember To Forget. Moja zachłanność na Elvisa była tak czytelna, że dla Alka stałem się nieufnym, zanim podjęliśmy rozmowę o odsprzedaży. Nie znał płytowych ruchów na czarnym rynku, cen, choć w tym przypadku najważniejsze nie były ceny, byłem na to przygotowany. Zaczął podejrzewać mnie o nieuczciwość, o naciąganie. Więc pierwsze nasze spotkanie w tej transakcji nie wróżyło nic dobrego, skończyło się fiaskiem.
Nie dałem za wygrane, swoimi wyprawami na Rolandówkę jeszcze parokrotnie nachodziłem Alka, przekonując go do odsprzedaży płyt. Chodź był twardy w swoich postanowieniach, to za każdym przybyciem do niego (trzy czy cztery razy) widziałem jak słabły jego przekonania. Był koniec marca a może początek kwietnia 1961 roku (tak długo dochodziło do realizacji mojej pierwszej transakcji płytowej), jak stałem się posiadaczem 12 największych przebojów Elvisa Presleya. Byłem wówczas najszczęśliwszym chłopakiem dzielnicy Starzyce. Zapraszano mnie do wielu domów, w których był adapter. Słuchaliśmy, słuchaliśmy, słuchaliśmy aż do całkowitego zdarcia. Kiedy Alek przekazywał mi płyty wypowiedział słowa, które do dzisiaj tkwią w mojej pamięci, - Antek jak zacząłeś mnie odwiedzać, w podejrzanym dla mnie przedsięwzięciu, polubiłem cię i zaprzyjaźniłem. Wiem, że chodziło tobie tylko o te trzy krążki a ja czuję się teraz, nie oszukanym, ale coś więcej, tak jakbym stracił kolegę. Muszę jednak ci podziękować, dzięki tobie zacząłem bardziej słuchać swoich płyt i wyznam, polubiłem rock’n’roll.
Również ja pomimo długo nierozwiązanej sprawy z płytami, Alka darzyłem tymi samymi uczuciami, więc riposta moja była natychmiastowa, - Alek może nad swoimi emocjami nie byłem w stanie zapanować, stwarzając podejrzenie nieuczciwości, ale powiem ci szczerze, że Elvis jest dla mnie wszystkim. Dzięki twoim płytom polubiłem cię bardzo i zapewniam, że nie chodziło mi tylko o płyty. Ja również poczułem się twoim kolegą o czym przekonasz się osobiście.
Aleksander Ciotucha od płytowej transakcji stał się jednym z najbliższych moich (bywaliśmy na swoich i innych kolegów weselach) przyjaciół wchodzących w skład najtrwalszej w mieście paczki kolegów. Na chacie u Szymona szybko z asymilował się z rock’n’rollem, stając się jednym z nas, o tyle cennym, że posiadał ważny załącznik, niektóre płyty, których nie było w muzycznym skarbcu przy Placu Kościuszki 17. Alek nie opuszczał teraz żadnej imprezy w mieście, rock’n’rollowych koncertów czy prywatek organizowanych przez naszą sekcję koleżanek i kolegów. Stał się personą najbardziej lubianą nie tylko w naszym gronie przyjaciół ale w wielu innych młodzieżowych grupach naszego miasta.
Chodź najpóźniej z naszej paczki kolegów, zaczął przychodzić do kultowej Literackiej, to od przekroczenia jej progu stał się kolegą równorzędnym, wyzwolonym z kompleksów. Wszyscy lubiliśmy być z Alkiem, tak chłopcy jak i dziewczyny, zawsze z nim było wesoło i dowcipnie. Nie miał wrogów. Literacka była bazą naszej sekcji. Kiedy razem z Alkiem oraz Jankiem Szewczykiem robiliśmy wieczór pożegnalny w przeddzień wyjazdu do wojska, z naszymi kolegami pozostającymi w cywilu, miało to miejsce właśnie tu. Wypiliśmy deczko alkoholu, były śpiewy patriotyczne, była muzyka, był rock’n’roll. Nazajutrz gdy spotkaliśmy się w trzech na dworcu PKP w drodze do armii, nikt z nas nie pamiętał szczegółów wczorajszego wieczoru i rozstania się. Fakt ten po jakimś czasie wykorzystałem dygresyjnie przeciwko Alkowi, o czym dalej w treści tego rozdziału.
Późną jesienią 1965 roku wracałem z urlopu do jednostki w Słupsku. Ponieważ mój powrót był po planowanym urlopie, więc posiadałem rozkaz wyjazdu. Dwa razy podczas czynnej służby można było korzystać z darmowego rozkazu wyjazdu. Mogłem wybrać sobie dowolną trasę do celu, wybrałem przez Szczecinek, z dwoma przesiadkami. Około 9.00 rano znalazłem się w Szczecinku. Już jadąc w pociągu postanowiłem odwiedzić Alka. Kiedy znalazłem się w jego jednostce (batalion samochodowy), była godzina około 10.00 rano. Po drodze, im bliżej znajdowałem się bram Alka koszar, mijała mnie wojskowa kolumna składająca się z kilkudziesięciu samochodów. Okazało się, że szeregowy Ciotucha znalazł się w tej kolumnie, był kierowcą. Na dyżurce skierowano mnie do żołnierskiej klubokawiarni.
Koledzy Alka przyjęli mnie z ogromną gościnnością, towarzysząc mi aż do powrotu kolumny samochodów, która wróciła do jednostki, gdy było już ciemno. W czasie oczekiwania na kolegę, stworzyłem dowcipną intrygę, sprzedałem jego towarzyszom broni, taki oto temat, - Koledzy jak Alek przyjedzie do jednostki to powiedzcie mu, że w świetlicy czeka na niego tomaszowski sierżant milicji, pan Kolasa. Przybył w sprawie spalonych krzesełek i firanek w Literackiej kiedy robiłeś z kolegami wieczór pożegnalny. To wystarczy! Sierżant Kolasa był to tomaszowski, chodzący po cywilu, śledczy Milicji Obywatelskiej, słynący z bezwzględności, szczególnie wobec młodzieży.
W każdej sprawie w swoim działaniu nawet bardzo błahej, był bardzo nadgorliwy, i tak sumienny, że aż śmieszny. W gronie ludzi młodych był personą, o której tworzyło się wiele dowcipów. Krążą o nim do dzisiaj. Siedziałem w półmrocznym narożniku wojskowej kawiarni, gdy nagle w oświetlonych drzwiach lokalu ukazała się zszokowana, w asyście kolegi z plutonu prowadzącego go do mojego stolika, blada jak ściana, sylwetka mojego przyjaciela. Sprężystym krokiem zbliżył się do mnie, stanął w pozycji zasadniczej i kiedy otwierał usta chcąc się przedstawić, ja natychmiast wydałem z siebie, - Szeregowy Ciotucha ty podpalaczu z Literackiej, siadajcie proszę!!! Nagle słyszę - Antek ty bandyto sycylijski – zaskoczony Alek z ulgą wyperswadował – ależ mnie przestraszył. W jednej chwili poczułem się jakbym miał nóż przy gardle. To ci się udało, nie ma co. A co ty tu robisz? Rzuciliśmy się sobie w ramiona, ściskając się tak mocno, że jeszcze długo czułem skutki tych uścisków. Było to nasze pierwsze i jedyne spotkanie w dwuletniej służbie wojskowej. Przez co najmniej dwie godziny pobytu w towarzystwie Alka, były wspomnienia, łzy, wspomnienia, łzy, wspomnienia, śmiech, wspomnienia, śmiech, wspomnienia. Każdy powrót do przeszłości, do wspólnych przeżytych przygód, naszych dziewczyn, naszych fajfów, prywatek, ściskał nasze serca. Byłem sobie bardzo wdzięczny z odwiedzenia przyjaciela, choć za spóźnienie z urlopu do jednostki, zaliczyłem trzydniowy areszt.
Widok na Niebrów i Starzyce
Będę pamiętał nasze ostatnie spotkanie (miesiąc maj/czerwiec 2005) w sklepie Biedronki, mieszkaliśmy razem na jednym osiedlu Niebrów. W tym czasie przygotowywałem w Galerii ARKADY, Długi weekend z Elvisem. W obawie przed śmiesznością w razie niepowodzenia w egzotycznym dla mnie przedsięwzięciu, nie bardzo chciałem doprowadzić do premiery. Podczas ostatniego spotkania przedstawiłem mu projekt z Presleyem. Alek był tym ostatnim, który mnie wsparł, dodając otuchy, wyznał mi to czego nigdy nie powiedział, - Musisz Antek wiedzieć dlaczego stawiałem taki opór przy sprzedaży tobie płyt Elvisa. Otóż jak zacząłem, przez twoją natarczywość, słuchać tych płyt, zakochałem się w jednym utworze, który do dzisiaj prześladuje moją duszę, moje serce, to I Forgat To Remember To Forget.
Więc chociażby dla tego utworu doprowadź do spotkania z Presleyem. Znając ciebie, na pewno się uda. Ja na pewno przyjdę na sierpniowy weekend z Elvisem. Po trzech, czterech dniach od tamtego spotkania, jak zwykle rano, przyszedłem po bułki do Biedronki, Alka nie było. Wychodząc ze sklepu podszedł do mnie jego sąsiad, - Antek muszę powiedzieć ci coś bardzo smutnego, rano policja w obecności kogoś z rodziny i z pracy, wyważyła drzwi do Ciotuchy. Jola jest zza granicą, u córki Agnieszki. Zastali w pokoju leżące na podłodze ciało Alka. Alek nie żyje. Jak grom z jasnego nieba spadła na mnie ta informacja. Alek, już nigdy nie dotarł do Galerii, nie był również obecny na Weekend z Elvisem. Dziś mogę powiedzieć, że ON przyczynił się do powstania tego cyklu i nadal jest kontynuatorem tej imprezy, której nie mogę przerwać. Utworem I Forgat To Remember To Forget, wspominając Aleksandra Ciotuchę otworzyłem 13 sierpnia 2005 roku Długi weekend z Elvisem. A kiedy doszło do spotkania poświęconego (2/3 luty 1959 roku) katastrofie awionetki w Clear Lake (USA), ponownie przypomniałem sobie Alka. Przedstawiłem z jego muzycznego skarbca, nasz ukochany utwór Buddy Hollyego, Brown-Eyed Handsome Man.