W czasach, kiedy świat pędzi bez wytchnienia, a ludzie prześcigają się wzajemnie gromadząc swój majątek materialny, zatrzymajcie się na chwilę a ja podzielę się z Wami kawałkiem tajemnicy, jakiej nigdzie indziej nie znajdziecie. Kim jest Lord Wizzard i jak zaczęła się jego miłość do muzyki?
... dawno temu, a może wcale nie tak dawno, żył sobie młody człowiek nie wyróżniający się niczym od innych. Ot, taki sobie czteroletni młodzieniec wychowywany przez rodziców na miłego gentlemana. Mieszkał w małej wiosce z rodzicami i trójką sióstr.
Pewnego razu w piękny urodzinowy dzień, dostał ciekawy prezent od swojej cioci pochodzącej z wybitnie uzdolnionej rodziny w kierunku muzycznym. Flet prosty... cóż to był za wynalazek. Małymi paluszkami zatykasz dziurki w odpowiedniej kolejności i dźwięki wydostające się z czary głosowej nabierają sensu. Mały chłopiec szybko to odkrył. Kiedy kolejno upływały dni, on grał każdą melodię, jaką udało mu się gdziekolwiek podsłuchać. Zaczął z wielką chęcią odwiedzać swoją "czarodziejkę", która obdarzyła go magicznym światem dźwięków. Podczas jego drugiej bądź trzeciej wizyty w magicznym świecie swojej Cioci, odkryła ona przed chłopcem kolejny czarodziejski instrument. Tym razem był duży, wyglądający trochę jak dziwna szafa i nie miał dziurek. To pianino Miszelku - bo tak go nazywano - usłyszał od Cioci wróżki, ktora uchyliła kawałek dziwnie wyglądającej szafki i oczom chłopca ukazała się... klawiatura. Oczy młodego człowieka rozbłysnęły niczym blask wschodzącego słońca. To była miłość od pierwszego wejrzenia, pomyśleli w tym samym momencie oboje. Młody muzyk, o czym jeszcze wtedy nie wiedział, zachorował pragnąc posiadać taki instrument na własność. Proszę zagraj coś, nie bój się, wyszeptała Ciocia.
Nieśmiało położył ręce na pianinie i ku zaskoczeniu wszystkich delikatnie dotykał palcami klawiszy wydobywając subtelnie dźwięki w odróżnieniu od innych dzieci, które zazwyczaj z dzikim impetem uderzały w klawiaturę. Od tej pory spotkania w magicznym domu Cioci "wróżki" rozpoczynały się grą improwizacyjną chłopca na pianinie, a kobieta wsłuchiwała się w przypadkowo zagrane dźwięki jak w najpiękniejszą sonatinę. Do dziś zostały mi te wspomnienia z młodych lat. Podczas gdy rówieśnicy marzyli o byciu policjantem, strażakiem czy znanym piłkarzem, w głowie młodego muzyka było jedno - pianino. Rodzice chłopca nie byli zamożni, pracowali na roli i nie było ich stać na zakup tak drogiego instrumentu. Pewnego dnia, kiedy chłopiec chodził już do przedszkola, wrócił do domu i przez szklane drzwi swojego pokoju zauważył kształt czegoś dziwnego w pokoju. Po chwili kształt wydał mu się znajomy i przez głowę przebiegła myśl... nie, to niemożliwe wyszeptał sam do siebie. Kiedy jednak zbliżył się do drzwi, rodzice z dziwnym zadowoleniem na twarzy obserwowali go z ukrycia. Stało się. Swiat oszalał, a jemu zakręciło się w głowie z wrażenia. To było jednak pianino pachnące nowością z nie do końca odpakowaną folią na niektórych elementach. Tak zaczęła się przygoda straszliwego Wizzarda z muzyką. Nawiązując do słowa straszliwy, nie zawsze takim był.
Wspominam czas w swoim życiu, kiedy bałem się wszystkiego - odezwać się do kolegi, nie wspomnę o koleżankach. Bałem się iść do łazienki, pójść do szatni czy po piłkę na wychowaniu fizycznym. Była to wtedy moja największa klątwa. Podstawówka jak i Liceum przywołują głównie te gorsze wspomnienia mojego życia. Od czasu do czasu miałem w środku uczucie, że budzi się we mnie dusza buntownika, ale było to efektownie tłumione przez wychowawców, rodziców i najbliższe otoczenie. Buntownicza dusza jeszcze się nie budziła, ona zaledwie przewracała się na drugi bok. Byłem odmieńcem od kiedy pamiętam, ale wtedy jeszcze nie uważałem tego za zaletę, wprost przeciwnie. Pamiętam ze szkoły podstawowej, jak nikt nie chciał mnie wybrać na lekcji wychowania fizycznego do swojej drużyny. Nawet jeśli zostawałem na samym końcu i miałem być gratisem dla przeciwnika to i tak nikt mnie nie chciał, nigdy nie miałem orientacji, która bramka jest moja, a tłumaczenia nauczyciela oraz kolegów o "spalonym" spływały po mnie jak jesienny deszcz po szybie.
Właściwie do niewielu rzeczy się nadawałem w szkole, póki nie odkryłem, że dziewczyny zachwycają się moją grą na pianinie. W tamtym czasie żyjąc w przekonaniu, że jestem już wykwintnym pianistą, no bo przecież kolejny piąty bądź szósty rok pobierałem prywatne lekcje pianina, pozwalano mi na lekcjach wf grywać na pianinie. Wynikało to zapewne z tego, że nikt nie musiał mi tłumaczyć do której bramki strzelać gola pod warunkiem, że udawało mi się raz po raz trafić w piłkę. Taki był Wizzard w podstawówce - lalusiowaty chłopak ze wsi, nie mający w sobie nic męskiego. Nie pluł, nie bekał, nie mówił brzydkich słów, wiele innych rzeczy nie robił, ale za to przezywali go Mozart, no bo niestety robił coś wstydliwego dla innych - grał na pianinie.
Okres, który wspominam dość boleśnie to siódma klasa szkoły podstawowej. Wszystko toczyło się jak dawniej, gdy nagle moje życie dziwoląga przerwała poważna choroba. Wylądowałem na kilkanaście tygodni w szpitalu. Była nawet szansa, że nie przeżyję, ale znów mi się upiekło. Po powrocie do szkoły było mi jeszcze trudniej. Z matematyki, którą zaliczałem ledwo dostatecznie, teraz wisiało coś nade mną jak czarne chmury. Wiedząc już, że moja choroba jest nieuleczalna, jeszcze bardziej zamknąłem się w sobie. Miałem mało kolegów, a koleżanki kolegowały się ze mną, bo byłem chory. A mnie wszystkie obrzędy związane z chorobą strasznie krępowały. Teraz już kompletnie bałem się wszystkiego. Choroba wybiła na mnie pieczęć, jak kompania Wschodnio-Indyjska na ramieniu Jacka Sparrowa.
Szkoła muzyczna... nie byłem przekonany, czy chcę następnej szkoły, ale dziś wspominam ją jako jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Choć był to czas, w którym szczególnie moi rodzice dbali o to, żebym był grzecznym chłopczykiem grającym na instrumencie, z grzyweczką przeczesaną na boczek, bialej koszuli z zapiętą muszką na szyi. Był moment, kiedy znów zbudził się we mnie buntownik. Przebiłem sobie ucho, lecz owy bunt szybko został ugaszony przez mojego profesora. Cóż, taki los... Ale możliwość dotknięcia wszystkich instrumentów, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Przesiadywałem więc w szkole od rana do wieczora i nauczyłem się grać na saksofonie, flecie, klarnecie, fagocie i kilku innych instrumentach. Gorzej było z poczuciem rytmu i wkuwaniem dat urodzenia kompozytorów - błagam was do cholery - myślałem w duszy - ja sam nie wiem dokładnie w którym roku się urodziłem.
W tym samym czasie chodziłem do liceum, a żeby udowodnić Wam jaka ze mnie była gapa, opowiem anegdotę na temat kredy. Tak, kreda do tablicy do dziś wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Piękny słoneczny dzień. Pani na lekcji Biologii nagle skierowała słowa w moją stronę: "Michał skocz do sekretariatu po kredę", Trudno było odmówić wychowawczyni. Koniec końców był taki, że stałem pod drzwiami sekretariatu tak długo, aż nie usłyszałem dzwonka oznaczającego przerwę. Powód był banalny - bałem się wejść. Najśmieszniejsze było to, że z czasem, kiedy byłem coraz mniejszym tchórzem, umówiłem się z onieśmielającą mnie sekretarką na randkę haha. Niestety wytłumaczyła mi, że jest ode mnie dużo starsza i ma chłopaka. Tym sposobem śliczna blond niunia złamała mi serce, a smak jej pocałunku był jak słodkie lody latem. Coraz mocniej podobała mi się mocna muzyka, glany, spodnie ze skóry i kolczyk w uchu. Jak tylko pomyślałem, co rodzice by mi za to zrobili, odpuściłem.
Teraz trochę przeskoczę... szkoła muzyczna II stopnia zakończona dyplomem z fagotu oraz dodatkowego fortepianu, a nawet psychologi oraz dydaktyki i metodyki nauczania niestety zniknęła z mojego życia. Szybko zacząłem pracować, grając komercyjną muzykę dla chleba. Na codzień pracowałem w firmie informatycznej, ale to część mojego życia, którą opowiem Wam kiedy indziej.
W którymś momencie mego życia obudził się we mnie prawdziwy buntownik, trochę spóźniony, ale byłem z niego dumny nie mając pojęcia, że to zaledwie początek. Motory, rajdy samochodowe, kilka wypadków, smak alkoholu i innych specyfików, a także ciepło w dołku na widok każdej niewiasty. Długo by opowiadać, lecz nigdy nie rozstałem się z muzyką, a nawet nie pogniewałem się na nią i nie przyszło mi nigdy do głowy, by żyć bez niej. W pewnym momencie mojego życia poczułem, że chcę być wolny. Nie chciałem już grać dla pieniędzy i zarządzać swoją jednoosobową firmą.
Był to czwartek. Rozmowa, wspólne fascynacje i w końcu ten sam ulubiony gatunek muzyczny oraz inspiracje. Śpiewne i melodyjne solówki gitarowe połączone z muzyką filmową oraz Mozartem i Beethovenem na czele. Wspaniałym gitarzystą okazał się mój późniejszy kompan i Przyjaciel Sławek. Postanowiłem mu w dzień zapoznania telefonicznego wysłać kawałek mojej kompozycji, która wskazywała gatunek muzyczny. Za 15 minut przyszedł mail zwrotny z przecudowną dla moich uszu solówką. W sobotę Sławek był już u mnie. Po dziesięciu godzinach wspólnie spędzonych w garażu, obaj czuliśmy się jak po wspaniałej randce z cycatą blondynką... chociaż nie, on chyba lubi czarnule haha. W każdym razie postanowiliśmy założyć zespół.
Szybko znaleźli się kolejni członkowie grupy. Była też nazwa oraz pierwsze kompozycja z dziesięcioma tysiącami wejść i to wszystko w 3 miesiące. Cała reszta potoczyła się szybko i gładko. Zapuszczanie włosów, zarostu, słuchanie głośnej muzyki metalowej, glany, bluzki w czaszki, skórzane spodnie, rzemyki i pierścienie na rękach. Tak... nie dziwcie się, to ja - spóźniony buntownik. Moja żona obserwowała to z przerażeniem i zdziwieniem. Towarzyszyło jej jeszcze kilka bliżej nieokreślonych odczuć. Nie była tym zachwycona - teraz po kilku latach bardzo mnie wspiera w tym co robię i ciągle powtarza cytat: dopóki walczysz jesteś zwycięzcą. Jak mawia moja córka "cieszę się że mam szurniętego tatę Jacka Sparrowa, a nie sztywniaka w garniturze" niech żyje rock&roll.
Ostatnia już opowiastka o przygodzie z córką... tego dnia miałem odebrać ją ze szkoły. Za sprawą panów policjantów i rutynowej kontroli, spóźniałem się kilka minut. Córka mając dość czekania pobiegła z powrotem do szkoły, chyba nawet po kurtkę. Tego dnia dzieci na przerwie pilnowała Pani Katechetka, więc mała dziewczynka szepnęła owej pani: mam prośbę, jeśli zobaczy Pani pirata w glanach, spodniach ze skóry w długich włosach z bransoletkami i pierścionkiem z czaszką, a... i bluzką z płonącą czachą, to niech Pani powie tatusiowi, że pobiegłam po kurtkę. Ledwo ukazałem się w bramie, Pani Katechetka ostrożnie do mnie podeszła i lekko chrypliwym oraz przerażonym głosem powiedziała: tata Kasi? Ona zaraz wróci... po czym szybko się oddaliła po moją córkę. Tak oto Lord Wizzard jest postrachem w szkole i pomyśleć, że kiedyś bałem się sam iść siku.
Jak widać bardzo się zmieniłem od czasów dzieciństwa, a od życia dostałem tak wiele lekcji, że dość trudno mnie złamać. Nigdy się nie poddaję, czasem potrzebuję tylko trochę czasu na przemyślenia po czym znów "nakurwiam szczęściem" Parszywe szuje i śmierdzące wodorosty oraz szczury lądowe - serdecznie Was ściskam drodzy fani moi... AHOJ Kiedy znów mój Przyjaciel Sławek Orwat poprosi mnie o kilka słów na blog, opowiem Wam o moim zespole Kingdom Waves, choć kto wie, którą z tajemnic postanowię Wam zdradzić.
\m/
OdpowiedzUsuńOł jeeee...!!!!! braciszku BOMBA PIRACKA :D
OdpowiedzUsuńZapomniałeś dodać że płaciłeś siostrze za sprzątanie pokoju hihi żebyś miał wiecej czasu na muzyke - chyba hihihihih <3
To prawda, ale ja nie zapomniałem... kto powiedział, że nic już nie napiszę?
OdpowiedzUsuńmassssakra! Hołd dla Lorda Wizzarda- przyjaciela jakich mało;-)
OdpowiedzUsuńBravo !!!!
OdpowiedzUsuń