Fryderyk Nguyen
to postać doskonale znana na wrocławskiej scenie rockowej. Fryderyk
pomimo bardzo młodego wieku ma
już na swoim koncie pierwsze znaczące osiągnięcia. Kilka lat temu był
współtwórcą nieistniejącego już zespołu The Riffers, a od ponad pięciu
lat z powodzeniem śpiewa i gra na gitarze w grupie Katedra, którą
powołał do życia
wraz z basistą Maćkiem Stępniem, klawiszowcem Michałem Zasłoną i
perkusistą Pawłem Drygasem. Na przestrzeni ponad pięciu lat istnienia
Katedra odniosła szereg znaczących sukcesów, które sprawiły, iż zespół
ten jest dostrzegany przez wielu muzycznych dziennikarzy i
rozpoznawany przez fanów wartościowej muzyki. W roku 2011 wrocławscy
muzycy znaleźli się na
kompilacji firmowanej przez legendarnego dziennikarza Trojki Piotra
Kaczkowskiego. Jego Minimax pl 6 zawiera jeden z największych przebojów Katedry - "Kim jesteś?", który notabene był pierwszym oficjalnym
numerem 1 listy przebojów Polisz Czart we wrześniu 2012. Rok 2013 był
dla Katedry przełomowy. Wiosną wrocławscy muzycy dotarli do
finału popularnego programu Must Be The Music, a jesienią znaleźli się
w gronie czołowych wykonawców prestiżowego Grechuta Festival. Wcześniej Katedra została doceniona także przez wrocławskie Radio Luz, w
siedzibie którego zarejestrowany został unikalny koncert tej grupy, do
obejrzenia którego zapraszam tutaj.
Po ukazaniu się dwóch EP Katedry, zespół wydał znakomicie przyjęty jak i
przez odbiorców tak i przez krytyków i dziennikarzy pierwszy album Zapraszamy na łąki
Rok 2016 być może nie był tak obfitujący w świetne płyty jak poprzedni, lecz wzbudził we mnie kilka muzycznych refleksji, którymi chciałbym się podzielić. By zwyczajowi stało się zadość, sporządziłem więc listę pięciu najważniejszych dla mnie albumów wydanych w ostatnich dwunastu miesiącach.
***
Poniższy artykuł pochodzi z bloga Francisa Tuana
Rok 2016 być może nie był tak obfitujący w świetne płyty jak poprzedni, lecz wzbudził we mnie kilka muzycznych refleksji, którymi chciałbym się podzielić. By zwyczajowi stało się zadość, sporządziłem więc listę pięciu najważniejszych dla mnie albumów wydanych w ostatnich dwunastu miesiącach.
Angel Olsen – MY WOMAN
Gdybym miał wyróżnić płytę, która zrobiła na mnie w minionym roku największe wrażenie, i na którą najwięcej czekałem, byłby to właśnie krążek MY WOMAN. Poprzedni, Burn Your Fire for No Witness, zapowiadał, że amerykańska artystka może niedługo wskoczyć do „pierwszej ligi” współczesnej alternatywy. Angel Olsen spełniła to oczekiwanie w zupełności. Już słysząc pierwszy singiel nowego wydawnictwa, ‚Intern’, stwierdziłem, że być może będzie to dla mnie album roku. I nie zawiodłem się.
Każdy kolejny – czadowy „Shut Up Kiss Me”, poruszająca „Sister” – potwierdzał, że Angel Olsen jest w szczytowej formie. Nieco prześmiewczo obrała nowy image, błyszcząc srebrnymi włosami, by wraz z trzecim singlem zrzucić z siebie perukę i makijaż, i pokazać, co jest w muzyce najważniejsze. W każdej nucie i wyśpiewanym dźwięku słychać tu autentycznie przeżyte emocje, prawda wprost przecieka przez te numery, okraszone surowym instrumentarium, wzbogacone w utworze tytułowym o melotron. I ten źle uderzony dźwięk w gitarowej solówce z „Sister” zostawiony celowo brzmi jak prztyczek w nos wszystkim tym wielkim produkcjom, w których jest miejsce na wszystko z wyjątkiem polotu. W czerwcu Angel Olsen przyjeżdża do Polski – polecam bardzo wybrać się na jej koncert podczas Halfway Festival w Białymstoku.
Beyoncé – Lemonade
A tu zaskoczenie. Bo oto w moim rocznym podsumowaniu pojawia się wielka produkcja, z ogromnym budżetem, wydana przez jedną z najbardziej mainstreamowych piosenkarek dzisiejszych czasów. Dlaczego?
Podobno żyjemy w społeczeństwie postironicznym – nie śmiejemy się już z kultury masowej, lecz z samego śmiania się z kultury masowej. Dochodzimy jednak chyba do momentu, w którym ironia się zeruje, o czym świadczą zachwyty krytyki muzycznej nad tego typu wydawnictwami. Wiąże się to z pewną tendencją współczesności, która pośród tych dehumanizacyjnych i uniformizacyjnych, wydaje się jasnym punktem. Powoli bowiem przestajemy oceniać muzykę ze względu na styl, lecz zwracamy uwagę na to, czy jest po prostu dobra. A szósta płyta pani Knowles jest po prostu dobra. Nie tylko dzięki gościnnemu udziałowi Jacka White’a, Jamesa Blake’a, czy samplowaniu Isaaca Hayesa. Piosenki są świetne skomponowane, zaaranżowane i odświeżają estetykę soulu w sposób bezspornie artystyczny. Powstał ponadto film wizualizujący całą płytę, w którym Beyoncé jawnie odżegnuje się od wizerunku zepsutej celebrytki, z którym była zazwyczaj kojarzona. Warto tego posłuchać – coś zaczęło się zmieniać w popkulturze na lepsze.
Black Mountain – IV
Chociaż wygasa już fala „tradycyjnego” vintage rocka, którego głównymi przedstawicielami obok Black Mountain były takie zespoły jak Wolfmother czy Rival Sons (zabawne, że możemy już mówić o klasyce rocka inspirowanego klasyką rocka), jej reprezentanci nie składają broni i urozmaicają swoją muzykę pewnymi nowinkami.
Niedawno ukazała się reedycja pierwszego albumu Black Mountain, wydanego w 2005 roku. To dobry moment, żeby porównać początki twórczości zespołu z jej obecnym charakterem. Podstawowe elementy zostały na IV zachowane: specyficzny męski głos Stephena McBeana, damskie chórki à la Grace Slick, poteżne sfuzzowane gitary i pojawiające się tu i ówdzie klawisze. Na nowej płycie Kanadyjczycy pokusili się jednak o uwspółcześnienie swojego brzmienia. I nie chodzi o jeszcze jedną nieudaną próbę modernizacji stylu vintage. Zeszłoroczny album Black Mountain to doskonały przykład tego, że inspiracja klasyką nie musi oznaczać wsteczności. IV to album w swoim gatunku odkrywczy, łączący sabbathowe i stonerowe riffy z brzmieniami syntezatorów, doskonale wyważony między zapatrzeniem w przeszłość a poszukiwaniem nowego. Najsilniejszym jego argumentem są wszak same kompozycje, na swój sposób chwytliwe, przez co nie odstrasza od nich nawet ta mroczno-straszno-ezoteryczna otoczka.
Bon Iver – 22, A Million
Mimo wątpliwości podczas pierwszych odsłuchań, muszę ten album zaliczyć do najjaśniejszych muzycznych wydarzeń 2016 roku. Można mówić, że nowy Bon Iver jest przekombinowany (bo jest!), lecz właśnie na tym przekombinowaniu polega cały koncept.
Rzućmy okiem na okładkę: mieszanina symboli przerobionych na dziwaczne sposoby. Zobaczmy wszystkie „lyric video”: teksty wrzucone na osobliwe, tandetne tła, posklejane jak w Paincie na Windowsie 95. Tytuły utworów: niejasna zbieranina liczb, liter i fikuśnych znaków. Posłuchajmy muzyki: chaotyczny zlepek pokręconej elektroniki, folkowych gitar, zabaw z autotunem i refleksyjnych tekstów. Wreszcie spójrzmy na współczesność… I zrozumiemy, o co w tej płycie chodzi. Nie jest ona pozbawiona wad. Lecz jak rzadko która obrazuje dzisiejsze czasy całkowicie pozasłownymi środkami – samą tylko stylistyką. A przy tym Bon Iver wciąż tworzy piękne melodie.
David Bowie – ★
Tej płyty nie mogło tutaj zabraknąć. David Bowie był artystą, który z całego swojego życia uczynił sztukę. Jak rasowy dandys zmieniał swoje kolejne wcielenia, wciąż określając siebie na nowo. Autor Ziggiego Stardusta poszedł wszak o krok dalej niż większość – postanowił uczynić spektakl ze swojej własnej śmierci. Spektakl, którego już sam nie mógł zobaczyć.
Wiele jest albumów o śmierci, jednak rzadko który dotyka tego tematu tak bezpośrednio i dosadnie. ★ to nietypowe pożegnanie wielkiego muzyka. Przepełnione mrokiem i niepewnością, całkowicie pozbawione konwencjonalnego patosu. Choć kończy się katartyczną puentą w postaci pięknego „I Can’t Give Everything Away”, płyta pozostawia porażające wrażenie, że oto dotykaliśmy przez moment rzeczywistości niepoznawalnej, zupełnie dla nas niepojętej. Przez ostatnie dzieło Bowiego prześwituje płomyk nadziei, lecz pozbawiony jakichkolwiek czułostkowych pocieszeń i dotyka odwiecznych problemów bez ogródek. Słuchanie tego albumu jest jak operacja dokonywana na naszym sercu bez znieczulenia. Nie można go słuchać zbyt często. Na zawsze pozostanie jednak w pamięci jako jedyny w swoim rodzaju łabędzi śpiew majora Toma przed wyruszeniem w ostatnią podróż…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz