Tekst pochodzi z bloga Włodka Fenrycha
"Pytania Obieżyświata"
"Pytania Obieżyświata"
Domy w Dangriga (fot. Włodek Fenrych) |
Czarni Indianie? A kto to taki? Brzmi to trochę jak średniowieczna legenda o lotofagach albo monopedach. A jednak to prawda – istnieje szczep ludzi o czarnej skórze i murzyńskich rysach twarzy mówiących indiańskim narzeczem. Narzecze to należy do grupy języków karaibskich. Gdzie mieszka ten szczep? Nad Morzem Karaibskim oczywiście. A tak naprawdę to Morze Karaibskie od tego właśnie szczepu wzięło swoją nazwę.
Lud ten mieszkał niegdyś na archipelagu Małych Antyli, gdzie przybył z Ameryki Południowej pływając po morzu w dłubankach. Przed przybyciem Kolumba istniała stała komunikacja pomiędzy Indianami obu Ameryk za pośrednictwem dłubanek. Indianie mieszkający na Antylach pierwsi zetknęli się z przybyszami zza oceanu i najwcześniej narażeni byli na choroby, na które nie byli odporni, wobec czego większość z nich wymarła. Większość ale nie wszyscy. Na wyspie St. Vincent ostał się szczep, który trzymał się zdrowo i aż do końca XVIII wieku stawiał opór Brytyjczykom.
Brytyjczycy twierdzili, że to ich wyspa, acz Karaibowie mieli na ten temat inne zdanie. A trzymali się zdrowo dzięki zbiegowi okoliczności – obok wyspy przechodził szlak żeglugowy z Afryki i zdarzało się, że statek pełen czarnych niewolników się rozbił. Tacy czarni rozbitkowie uciekali w głąb wyspy i z czasem mieszali się z pierwotnymi mieszkańcami. Ich potomkowie byli bardziej odporni na nowe choroby niż czystej krwi Indianie, zatem większa było szansa, że przetrwają epidemie. Ci potomkowie wyglądali jak Murzyni, ale mówili językiem matek, czyli indiańskim narzeczem z grupy języków karaibskich.
fot. Włodek Fenrych |
fot. Włodek Fenrych |
Jadąc do Belize nie wiedziałem o nich wiele ponad to, że są i że mieszkają między innymi we wsi Dangriga. W Belize City chciałem znaleźć jakąś literaturę na ich temat. Wiedziałem że są jakieś książki wydane w Belize, bo w internecie znalazłem autorów i tytuły, ale nie można było ich kupić w żadnej internetowej księgarni. Więc gdzie można je dostać, jeśli nie w Belize City – największym mieście kraju? Problem jednak się pojawił, kiedy zacząłem szukać księgarni, nikt w mieście nie potrafił mi takowej wskazać. Anglikańska pani ksiądz w katedrze powiedziała mi, że powinienem szukać w spożywczym supermarkecie, tam jest półka z książkami. Półka istotnie była, na niej kilkanaście tytułów, w tym parę na temat Belize, również o Garifunach. Dobrze.
fot. Włodek Fenrych |
fot. Włodek Fenrych |
„Jest jest, po drugiej stronie rzeki nad samym morzem. Wygląda trochę jak szopka z desek, ale nic innego tam nie stoi więc ja znajdziesz bez trudu. Ja tam nigdy nie byłam, ja w to nie wierzę. Też jestem Garifuna, ale jestem metodystką i nie wierzę w duchy przodków które przychodzą i trzeba im dawać jeść. Ale katolicy tam chodzą. W Dangriga większość mieszkańców to katolicy.”
Idę na drugą stronę rzeki, znajduję ową szopkę. Jedno okno otwarte, zaglądam, nagle z poblisk.iego domu ktoś wyskakuje i raczej nieprzyjaźnie pyta:
Oczywiście nie ja. Pytam czy można wejść do świątyni.
„Jak ci pozwoli buje, ale go teraz nie ma”, mówi i odchodzi. A więc nie jestem mile widziany. Tegoż dnia około południa posilam się w kafejce nad brzegiem rzeki. Tam na ścianie wisi plan Dangriga, widzę na nim zaznaczoną świątynię obok której przed chwilą byłem, ale po drugiej stronie wsi zaznaczona jest jeszcze jedna. Idę tam też sprawdzić.
W Dangriga, jak zresztą w całym Belize, wiele domów jest na wysokich betonowych palach, tak że parteru nie ma, tylko pierwsze piętro, a parter to w zasadzie podwórze. Pod jednym z takich domów stoi grupka ludzi. Jakaś kobieta woła do mnie:
„Jak ci pozwoli buje, ale go teraz nie ma”, mówi i odchodzi. A więc nie jestem mile widziany. Tegoż dnia około południa posilam się w kafejce nad brzegiem rzeki. Tam na ścianie wisi plan Dangriga, widzę na nim zaznaczoną świątynię obok której przed chwilą byłem, ale po drugiej stronie wsi zaznaczona jest jeszcze jedna. Idę tam też sprawdzić.
W Dangriga, jak zresztą w całym Belize, wiele domów jest na wysokich betonowych palach, tak że parteru nie ma, tylko pierwsze piętro, a parter to w zasadzie podwórze. Pod jednym z takich domów stoi grupka ludzi. Jakaś kobieta woła do mnie:
Mówię, że wedle planu gdzieś tu powinna być świątynia.
„Chodź ze mną, pokażę ci. Jestem Monika.”
Prowadzi mnie do sąsiedniego domu, który różni się od innych domów we wsi. Kryty ogromną strzechą, ściany drewniane, przewiewne. Takie było tradycyjne budownictwo Garifunów, którego dziś już w Dangriga nie widać. Monika przedstawia mnie stosunkowo młodemu człowiekowi imieniem Kelvin.
„Kelvin jest buje tej świątyni. Buje to najwyższy kapłan. Jeśli coś chcesz wiedzieć, to najlepiej pytaj jego.”
Kelvin chętnie pokazuje mi świątynię. Wnętrze podzielone jest na trzy pomieszczenia. Jedno wielkie, z polepą posypaną świeżym piaskiem, pośrodku palenisko i wielki kocioł. Tu odbywają się ceremonie z muzyką i tańcami, to jest pomieszczenie dla kongregacji. W drugim, dużo mniejszym, przechowywane są święte bębny, tam też mieszka stróż przebywający tu stale. Trzecie, najmniejsze, to sanktuarium, w którym jest ołtarzyk, a przed ołtarzykiem rozwieszony jest hamak. W tym hamaku spoczywa buje, kiedy przemawiają do niego duchy przodków. O ołtarz oparte są trzy laski, jedna należy do obecnego buje, druga reprezentuje jego pradziada, a trzecia pra-pra-pra-przodka, pierwszego buje w historii. Na ołtarzu kilka figurek najzupełniej katolickich świętych. Największa przedstawia świętego Michała depczącego gadzinę.
„Nie wiem, muszę spytać przodków, ale ty musisz na chwilę wyjść.”
Po chwili buje wychodzi, skrapia próg wodą i mówi, że przodkowie nie mają nic przeciw. Świetnie.
Monika mówi, że powinienem posłuchać ich muzyki, prowadzi mnie do klubu, gdzie dziś wieczór ma być wielkie bębnienie. A jak postawię chłopakom drinka, to może zagrają i teraz. Na okazję mojego przybycia klub się otwiera, wytaczane są bębny. Stawiam chłopakom flaszkę rumu, łomocą bębny, grzechotki, ksylofon z żółwich skorup. W bębny uderza się dłońmi, rytm robi wrażenie afrykańskie, ale śpiew przypomina trochę pieśni śpiewane na powwow u O/dżibwejów. Pieśni są oczywiście w indiańskim narzeczu Garifuna. Po chwili skądsiś pojawia się druga flaszka i chłopcy zaczynają być bardzo weseli, plotą trzy po trzy. Zaczynam podejrzewać, że wieczorem nie będą w stanie bębnić.
Pen_Cayetano (fot. Włodek Fenrych) |
Kilka osób we wsi namawia mnie do odwiedzenia galerii Pena Cayetano. Z tym nazwiskiem zetknąłem się szukając informacji o Garifunach w internecie. Wyczytałem tam, że jest to muzyk mieszkający w Dangriga, ale obecnie mieszkający w Niemczech. Okazało się to nieprawdą, Pen po kilkunastu latach mieszkania w Niemczech wrócił do Dangriga razem ze swoją niemiecką żoną. Tu ma galerię, bo jest również malarzem, i to całkiem dobrym. Płótna trochę w stylu ekspresjonizmu, znakomite kompozycje, temat – życie ludu Garifuna. Ma też oczywiście nagrania. Puszcza mi najpierw grupę tradycyjnych bębnistów, potem swoją własną muzykę, opartą na tradycyjnych rytmach, ale zaaranżowana dla współczesnego słuchacza.
„Punta rock. Nie znasz? Muzyka Garifunów.”
Nie znam. Sprzęt taki sobie, trochę trzeszczy. Indiańsko-murzyński rytm, indiański język. Pen ma mnóstwo płyt, wszystko to muzyka Garifunów, śpiewana w większości w ich języku, ale znakomite utwory. Wygląda na to, że w tym zakątku świata nastąpiła niedawno eksplozja muzyki w nowym stylu.
Może następny Bob Marley będzie gdzieś stąd?
Włodek Fenrych
- historyk sztuki, tłumacz, eseista, globtroter. Urodził się w 1955
roku w Poznaniu. W latach siedemdziesiątych był działaczem opozycyjnego
podziemia i politycznym dysydentem związanym z Komitetem Obrony
Robotników. Kilkukrotnie spotykał się także z opozycjonistami z terenu
Czechosłowacji, w tym z legendarnym czeskim zespołem rockowym The
Plastic People Of The Universe. Efektem tej znajomości jest podziemne
wydanie przez Włodka ich kasety Pasijove Hry Velikonocni. To
właśnie aresztowanie muzyków tej grupy w roku 1976 doprowadziło rok
później do powstania pierwszej opozycyjnej organizacji w Czechosłowacji -
Karta 77. W roku 1981 wyjechał z Polski. Podróżując po krajach Europy i
Azji, osiadł w angielskim hrabstwie Hertfordshire. Kiedy w latach
osiemdziesiątych przyjaciele Włodka z poznańskiego podziemia zaczęli
wydawać nielegalne czasopismo Czas Kultury, jego angielski adres był
wtedy jedynym oficjalnym kontaktem z redakcją aż do roku 1990, kiedy to w
Polsce zniesiono cenzurę. Przez kilkanaście lat Włodek publikował na
łamach Czasu Kultury liczne artykuły. Niektóre z nich oparte były na
jego euroazjatyckich podróżach, podczas których przebywał w klasztorach
Zen w Japonii i na Tajwanie oraz w przypominających klasztory Zen
chrześcijańskich wspólnotach tego regionu. W 1999 roku nakładem
wydawnictwa Obserwator ukazał się będący efektem tych podróży zbiór jego
kontrowersyjnych esejów pod tytułem "Czy Jahwe Zastępów jest władcą
totalnego państwa?", który nadal jest w sprzedaży internetowej tutaj Inne
teksty Włodka były jeszcze bardziej prowokacyjne, co w konsekwencji
doprowadziło do zakończenia jego współpracy z tym niezwykle zasłużonym
dla polskiej kultury czasopismem. Pod pseudonimem Szuszwoł ze Swarzyndza
pisał także do dominikańskiego pisma W Drodze. Z uporem prezentowana
kąśliwość doprowadziła jednak w końcu do rozstania Włodka także i z tą
redakcją. Z londyńskim Nowym Czasem związany jest od dawna i to właśnie
Włodek ponosi odpowiedzialność za pojawienie się mojej osoby w składzie
redakcji tego pisma, o czym można przeczytać w moim artykule "Mój nowy
czas" tutaj.
Włodek w stopniu podstawowym posługuje się językiem japońskim,
natomiast jego znajomość języka perskiego pozwala mu na tłumaczenie
literatury tego narodu na język polski i angielski. Jest między innymi
jedynym tłumaczem wierszy znanej ze swoich niezależnych poglądów
emigracyjnej perskiej poetki Ziby Karbassi. Włodek to również podróżnik i
kulturoznawca. Jest autorem bardzo poczytnego bloga - Pytania
Obieżyświata, z którym można zapoznać się pod adresem: http://wlodekfenrych.bloog.pl
Włodek Fenrych to także miłośnik bluesa, a zwłaszcza jego pierwotnego
brzmienia. Jest jednym z nielicznych znanych mi osobiście
interpretatorów nieśmiertelnych bluesów Roberta Johnsona - artysty,
który dla bluesa jest tym, kim dla reggae Bob Marley. Dodatkową atrakcją
kompozycji Johnsona w interpretacji Włodka Fenrycha są oparte na
podstawie oryginałów własnoręcznie napisane przez niego polskie teksty.
***
fot. Sławek Orwat |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz