Marcin Czarny - Miałem sen, że grałem na Wembley – Polski underground na brytyjskiej ziemi – PaRT Jeden (Polski Wzrok)
Gdyby lekarze prześwietlili serce
Marcina Czarnego, zapewne wykryliby w nim szeroko pojętą
rock&roll-ową duszę. Wychowany na Zeppelinach, Niemenie i Deep
Purple, których ojciec wtłaczał mu do uszu za pomocą płyt gramofonowych,
zespole Hey, Beatlesach, Hendrixie i Doorsach, których odkrył sam
przeglądając popularne w tamtych czasach czasopismo młodzieżowe POPCORN,
Gawlińskim, Chłopcach z placu broni, Kobranocce i całej zgrai artystów z
lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, sięgnął
po gitarę i po dwóch latach ciężkiej praktyki, od której rodzicom jeżyły
się włosy na głowie, założył swój pierwszy amatorski band. Szybko
okazało się, że lepiej wychodzi mu darcie japy (czyt. śpiewanie) niż gra
na sześciu strunach. Nim zespół znalazł dla siebie nazwę, zdążył się
rozpaść. Na szczęście godziny spędzone w sali prób nie poszły na marne i
już kilka miesięcy później Marcin znalazł się w garażu GET AWAY. Stara
kanapa, porozrywane głośniki i samochód pośrodku tworzyły iście
klimatyczny nastrój. Kapela czerpała swoją inspirację z takich artystów
jak Green Day, Pidżama Porno, Tool, The Perfect Circle, R.E.M, Spin
Doctors, czy Limp Bizkit, co pozwoliło mu rozwinąć skrzydła i poszerzyć
swój wachlarz zainteresowań na nowo odkryte rockowe dźwięki. W tym samym
czasie rozpoczął współpracę z lokalną Gazetą Średzką i składem MACHO
GRANDE, który charakteryzował się ciężkim brzmieniem wzorująco
zaczerpniętym z Illusion i Biohazard. Materiał na pierwszy koncert
zespołu powstał w trzy miesiące, a 12 utworów, do których udało mi się
napisać teksty w niecałe dwa tygodnie, zasiliło godzinny koncert na
festiwalu SCREAM ROCK w jego rodzinnym mieście. Po koncercie, pomimo
sporego zainteresowania zgromadzonej publiczności, projekt przestał
istnieć. Wtedy nadeszła pora na ostatni ze składów w ojczystym kraju –
OWIECZKI PASTORA. Potencjalnie grupa zupełnie niepasujących do siebie
osób stworzyła wyjątkowo rockowo-alternatywną atmosferę, co zaowocowało
pierwszym zapisem ścieżek w profesjonalnym studio nagraniowym. EP-ka
zawierała trzy utwory; „Dragonfly”, „Nyga song” i „Światłowód”. W
styczniu 2007 „Owieczki” zagrały po raz ostatni na Wielkiej Orkiestrze
Świątecznej Pomocy, a w marcu tego samego roku Marcin przybył na
legendarne „pół roku” na Wyspy Brytyjskie. I tak w marcu stuknie 8 lat,
jak w pocie czoła zasila brytyjską gospodarkę. Tutaj muzyka nieznacznie
zeszła na dalszy plan i poświęcił się pisaniu. W 2009 roku po
intensywnej pracy nad tekstem, przy muzyce Norah Jones, Tori Amos,
Stingu i kompletnie niepasującym do tej trójki Marylinie Mansonie,
powstała jego pierwsza powieść „Po tej samej stronie samotności”, wydana
rok później przez wydawnictwo Poligraf. Swoje piętno odbiła na nim
również kapela Deftones. Ich twórczość oddziaływała tak mocno, że
rozpoczął pracę nad swoją kolejną powieścią. Tym razem kryminałem
„Odcienie księżyca”, którą przerwał, zgadzając się na propozycję
redaktora naczelnego Gazety Średzkiej, który wpadł na pomysł, aby
stworzyć powieść z drugim pisarzem Piotrem Stróżyńskim. Przez dwanaście
miesięcy, co tydzień ukazywał się kolejny rozdział powieści i tym
sposobem pod koniec 2013 roku panowie ukończyli powieść
kryminalno-obyczajową „Niebezpieczne zabawki”. Rok 2014 to eterowa
przygoda w lokalnej radiostacji, gdzie w każdy wtorek o 19:00 wraz z
Leszkiem Pankowskim i Marcinem Kusikiem Marcin Czarny prowadzi
prześmiewczą audycję „Burza Mózgów”, prezentując słuchaczom swój
alternatywny gust muzyczny. Od stycznia 2015 Marcin współpracuje z polskiwzrok.co.uk, a wieczorami próbuje ukończyć „Odcienie księżyca”. Dziś mniej gra, więcej słucha, częściej pisze.
Czego, jak czego ale trudno Polakom odmówić przedsiębiorczości,
przez wieki zawsze Polak potrafił i potrafi nadal, co nieśmiało, ale
jednak coraz głośniej przyznają już nawet Brytyjczycy. Trudno, więc się
dziwić, że wraz z napływem na wyspy polonijnej społeczności jak grzyby
po deszczu zaczęła kwitnąć cała infrastruktura, potrzebna przeciętnemu
Polakowi do normalnego życia.
Trafnie ujął to Andrzej Ziemiański w książce Ucieczka z Festung Breslau -
(…) Jak Niemcowi powiesz „zakazane”, to znaczy „zakazane”. Jak Ruskiemu
to powiesz – to samo. Spróbuj powiedzieć to Polakowi. „Zakazane” to są
dla niego od razu trzy możliwości: częściowo zakazane i trzeba
ściemniać, zakazane, ale nie do końca, tak jakby zakazane i niezakazane
jednocześnie. I najprostsza możliwość. Zakazane? Aha, to znaczy nikt nic
nie wie i rób, co chcesz.
– Jezu Chryste, nigdy nie zrozumiem tego narodu. Jak wyście przetrwali tyle wieków?
– Właśnie dzięki temu.
Human Control - najdłużej istniejący polski band w UK
Przy takim podejściu nietrudno się dziwić, że flegmatyczni brytyjscy
dżentelmeni zostali nieco w tyle i z jakiegoś powodu są z tego faktu
bardzo niezadowoleni i głośno to niezadowolenie wyrażają, jednocześnie
korzystając z naszych usług, na co dzień i chwaląc polską kuchnię. Ale
zmierzając o meritum, dzięki polskiej przedsiębiorczości, która stara
się nie ominąć żadnego aspektu naszego życia na wyspach, ostatnimi czasy
jesteśmy dość często rozpieszczani muzycznie przez nasze rodzime
gwiazdy, które coraz tłumniej zjeżdżają się w ślad za swoją
publicznością, aby koncertować i zwiedzać ojczyznę Beatlesów i Queen,
czyli łączyć przyjemne z pożytecznym.
Angielsko-polski LynchPyn - jedna z najbardziej dramatycznych historii polskiego rocka w UK
I tak mamy tutaj do wyboru do
koloru, od popowych gwiazdek poprzez świeżo wypromowane kapele, aż po
starych wyjadaczy grających od kilkudziesięciu lat. Na wyspach
działalność swoją prowadzą również imigracyjni muzycy, którzy dokładają
własną cegiełkę do brytyjskiej muzycznej świątyni. Grają czasem w
składach mieszanych, czasem w składach stricte polskich, robią bluesa,
robią jazz i heavy metal. Spotkać ich można w angielskich klubach czy w
klimatycznych pubach, posłuchać, pogadać, wypić z nimi piwo i zderzyć
się ze ścianą muzycznej pasji, którą zarażają wszystkich wokół. To
polski underground w najlepszym wydaniu, dziki, buńczuczny i prący cały
czas do przodu, niczym Jacek Krzynówek w latach swej świetności Zapraszamy na cykl artykułów poświęconych polskim muzykom, oraz polskim kapelom na wyspach.
Part Jeden -Transparent Human Creatures i Bright Color Vision
Puby w Wielkiej Brytanii przestają być tak popularne jak we wcześniejszych latach. BBC podało, że od początku tego roku z tygodnia na tydzień zamyka się pięć z nich. Oczywistym powodem (są emigranci, haha…taki żart…no dobra…nienajlepszy) jest brak klientów i swoiste dokładanie do interesu zamiast wyciągania profitu. Żeby wyjść naprzeciw problemowi niektóre przybytki przeznaczają określoną część na strefę restauracyjną, serwując domowe specjały szefa kuchni, natomiast inne organizują specyficzne eventy, mające na celu przyciągnięcie konsumentów. Najpopularniejszymi z nich są OPEN MIC (gdzie każdy może na kilka minut stać się gwiazdą małej sceny) i LIVE MUSIC, czyli underground –owi wykonawcy, przedstawiający swoją twórczość mniejszej lub większej liczbie publiczności. Redaktorzy Polskiego Wzroku mieli okazję uczestniczyć w jednym z takich koncertów.
fot. Marcin Czarny
Bishops
Strotford to niewielka mieścina, gdzie przy ulicy North Street znajduje
się pub o nazwie The Half Moon. Poinformowani o zbliżającym się tam
evencie postanowiliśmy odwiedzić ów przybytek i sprawdzić, czy
dziennikarze BBC mieli rację. Początkowo ogarnęło nas rozczarowanie, bo wchodząc do środka nie
słyszeliśmy muzyki, a goście pubu praktykowali piwne konwersacje w
jednej długiej sali, gdzie w końcowej części mieścił się bar. Szybko
jednak zostaliśmy pokierowani do bocznej nawy pubu, którą specjalnie
przeznaczono na muzyczny zgiełk. Pokonaliśmy wąski korytarz, przeszliśmy
obok wyjścia na ogródek piwny i weszliśmy do zaciemnionego
pomieszczenia
Transparent Human Creatures
fot. Marcin Czarny
Po Annie Scott – eksperymentalnej wiolonczelistce, której pradziadek
był Polakiem, a która zaprezentowała na rozgrzewkę krótki, bardzo
klimatyczny set, na scenie zainstalowali się Transparent Human
Creatures. Trójka muzyków wchodząca w skład mistycznie nazwanego bandu
to Jonathan Enyon- gitara basowa i wokal, Łukasz Makowiecki- perkusja i
Maciej Gazda – gitara. Jak sami twierdzą ich muzyka to „Face-melting guitar rock chopped and sauteed with heart-wrenching vocals, and groove drum parts”. Głos Jonathana to idealna kopia Maynarda Jamesa Keenana znanego z
takich formacji jak Tool, A Perfct Circle, czy Puscifer. Odnieśliśmy
wrażenie, że twórczość zespołu zaprezentowana na koncercie inspiracyjnie
zaczerpnięta została z wyżej wymienionych bandów. Nie chcielibyśmy
jednak przypinać im etykietki „kopiuj-wklej”, gdyż THC to skład, który
przy każdym kolejnym dźwięku zaskakuje cię muzyczną parabolą. Masz
czasami wrażenie, że wzlatujesz w powietrze na puchatym obłoku, a za
moment spadasz głową w dół, gdzie zderzenie z ziemią jest niczym
muzyczny orgazm. Najbardziej zaskakującym faktem staje się myśl, że już
koniec, a epileptyczne nuty wżerają się w twój mózg ponownie aż do
końcowego aktu spełnienia. Wszystko za sprawą trzech pozornie normalnych
członków zespołu, którzy z instrumentem w rękach stają się
wirtuozerskimi bestiami. Udało nam się namówić gitarzystę zespołu –
Macieja Gazdę na krótką pogawędkę na temat THC i ich twórczości:
Łukasz Makowiecki (fot. Marcin Czarny)
„ Jeśli chodzi o skład, to nasz perkusista Łukasz jest z takiej
szkoły mega profesjonalnej. Wszystko jest grane tak, jak zostało kiedyś
zrobione, gdzie nie ma miejsca na jakieś improwizacje. My zasadniczo w
takim składzie dopiero zaczynamy grać, więc nie robimy cudów na kiju
pomiędzy. Mamy trochę pod górkę, bo jest jeden bas, jedna perkusja, a ja
robię dwie gitary. Wiesz, różne strojenia, a chciałbym po prostu tylko
zmieniać instrument, a nie dostrajać się na scenie. Tutaj graliśmy sześć
numerów, a ja użyłem trzech strojeń. Nie gramy wcale w standardowych
stroju, bo to jest za wysoko dla Jon-a, a nie dlatego, że jesteśmy
obrażeni na taką tonację.
Maciek Gazda (fot. Marcin Czarny)
Przecież to co on tutaj zrobił to wiesz… Ja
reaguję bardzo impulsywnie na dźwięki i jeśli coś jest aż tak dobre to
ja zaczynam się momentami mylić. Skupiam się na tym, co on robi, bo ma
gość potencjał. Na koncerty ludzie przychodzą i oczekują pełnej profeski. Choć to
nie jest stadion i niektórych rzeczy nie da się obejść, my z tego
sprzętu wyciągamy bebechy, żeby im dogodzić. Nawet gdyby przyszła jedna
osoba to tak samo byśmy rąbali dla tej jednej, jak dla wszystkich, co
tutaj byli. To nie ma znaczenia. Wiadomo, że na próbach gramy nieco luźniej, a na koncercie jest
jednak spinka. Na próbach jest inaczej. Numery z trzech minut rozciągają
się do piętnastu i po drodze dzieje się wszystko. Jon ma chemię ze mną
taką, że to się dzieje samoczynnie, jakbyśmy byli jedną osobą, tylko
rozdzielili się na instrumenty. W jednym momencie on robi to, co ja bym
chciał żeby tam było. Albo czasem mnie zupełnie zaskoczy i jeszcze
polepszy coś, co mam w głowie. Granie w zespole wymaga kompromisów, dostrajania się ze sobą,
wyregulowania poziomów głośności. Bo jak to nie działa, to tak naprawdę
nic nie działa. Generalnie twórczość jest nasza wspólna, to znaczy moja i
Jonathana, bo my jesteśmy jakby „Spółką Z.O.O.”
Jonathan Eynon (fot. Marcin Czarny)
On przychodzi do mnie z
motywem, albo ja do niego. Nie przynosimy kawałka od początku do końca
zrobionego tylko przez jednego z nas. To znaczy…on jest w gorszej
sytuacji, bo musi pisać teksty (śmiech). Ale czasami pomagam mu układać
melodię. Na dzisiejszy wieczór szukaliśmy specjalnie takich aranżacji,
które tworzyłyby ostre gitarowe granie. Chcieliśmy wypełnić luki, które
gdzieś tam mogłyby się pojawić. Zagrałem jedną gitarę, a na nagraniu
masz trzy. Dlatego użyłem efektu stereo Line6-a, który rozdziela sygnał i
na jednym kanale ustawiłem set, a na drugim normalne tremolo, po czym
dodałem volume background-owe, czyli main riff był głośniejszy od tego
tremolo. A to powoduje, że cały czas coś się tam szwenda. Do takiego
grania zainspirował mnie brytyjski zespół Royal Blood. Jeśli chodzi zaś o nagrywanie, to Łukasz, nasz perkusista jest
również naszym realizatorem. On potrzebuje czyste gitary i bas, by
nagrać perkusję. Wszystko ma brzmieć jak muzyka. Bo nagrywanie perkusji
do „klika” –metronomu, jak i gitar, czy basu do klika, a nie do żywej
perkusji z klikiem oczywiście, bo trzeba grać z klikiem, powoduje, że
nagrywasz płytę bez emocji, bez duszy, bez ekspresji. A gdy słyszysz tą
perkusję, to wiesz, kiedy jest jebnięcie, wiesz, kiedy pocisnąć. To jest
zupełnie inna bajka. Bardzo dużo zespołów nagrywa tylko i wyłącznie do
klika i wydaje potem takie, a nie inne płyty. Ja bym nie potrafił tak
zrobić. Chcemy, by ta muzyka była żywa, prawdziwa i nie ma znaczenia,
czy rzecz będzie się dziać na koncercie, czy na LIVE.”
Bright Color Vision
fot. Marcin Czarny
Wojtek
Kaldon (fot. Marcin Czarny)
Podobnie zresztą odebraliśmy skład Bright Color Vision. Band, w
którego skład wchodzi Paweł Sierpinski – gitara prowadząca, Wojtek
Kaldon – gitara rytmiczna, Corrado Mac – wokal, Przemek Podmostko –
perkusja, Steven Matejuk – gitara basowa, wcale nie zaniżał poziomu
wydarzenia. Mocne metalowe brzmienie gitar w zaprzęgu z bezbłędnymi
bębnami, charyzmatycznie prowadzonym basem i chwilami bardzo ostrym,
agresywnym wręcz, a momentami subtelnym anglojęzycznym głosem, sprawiały
wrażenie jakby wszystko było częścią jakiegoś gigantycznego muzycznego
teatru i odczuwać mogłeś jedynie strach o przedwczesne opuszczenie
kurtyny. Zresztą muzycy starali się, by do tego nie dopuścić. Ich
repertuar, wliczając przerobiony „Smells like teen spirit” Nirvany, czy
„Killing in the name” Rage Against The Machine, jak również sporą ilość
utworów własnego autorstwa, zapełnił ponad godzinny czas koncertu.
Corrado Mac (fot. Marcin Czarny)
Bright Color Vision to jeden z tych zespołów, które urodziły się na
scenie i nigdy nie powinny z niej zejść. Energia płynąca z głośników
prosto w uszy odbiorcy wypełnia całe jego wnętrze i jest niestety dla
wielu grafomanów nie do opisania. Bo wyobraźcie sobie wysokiego
gitarzystę w długich rozpuszczonych włosach, który swym wyglądem
przypomina amerykańskiego Indianina i ów Indianin gra bluesowe solo do
metalowej muzy mając zamknięte oczy i głowę odchyloną do tyłu w taki
sposób, że nawet za milion dolców nie miałby szansy spojrzeć na swoją
gitarę, a melodia spod jego palców płynie i unosi cię niesłychanie
wysoko. Albo drugiego, bardziej ekspresyjnego gitarzystę, którego: „One!
Two! Three! Four!” zagłuszyło resztę zespołu, mimo, że jego głos nie
był wzmocniony żadnym sprzętem elektronicznym.
Przemek Podmostko (fot. Marcin Czarny)
Czy też zaistniałą
sytuację z aktywnym basem, w którym złośliwa bateria odmówiła
posłuszeństwa, a zespół prawie cały utwór grał bez basu, jak gdyby nic
się nie stało. Następnie bębniarz. Jego ręce poruszały się tak szybko,
że trudno było czasami zauważyć, czy je jeszcze ma. W końcu wokalistę,
którego stylowe zarzucanie kręconą grzywą i czystość głosu z wirtuozerią
zamykały całość. Oni również opowiedzieli nam trochę o sobie:
„W obecnym składzie gramy ponad rok. Wcześniej graliśmy z innym
wokalistą – Wojtkiem, którego można posłuchać na poprzednim albumie(w
tej chwili od stolika wstaje bębniarz i za moment stajemy się
właścicielami „Carousel” wydanej w 2012 roku). Niestety Wojtek wrócił do
Polski i zaczęliśmy szukać kogoś, kto mógłby go ewentualnie zastąpić.
Za starzy jesteśmy, żeby do czegoś dojść, a za młodzi, żeby się poddać.
Wtedy pojawił się Corrado. Jesteśmy z Londynu, a to małe miasto. Osiem
milionów mieszkańców. Ciężko kogokolwiek znaleźć (śmiech). Corrado jest
Włochem, ale ma za to bardzo ładny polski akcent (śmiech).
Paweł Sierpiński (fot. Marcin Czarny)
On zresztą
spowodował, że komponujemy troszkę inaczej. Forma jest niby zachowana,
ale niektóre rzeczy się zmieniły. Pierwszą płytę nagraliśmy w 2009 roku, potem długo nic, aż
przyszła pora na kolejną w 2012 roku. Ta druga jest już bardziej
rozwinięta muzycznie. Wydaliśmy ją własnymi siłami, a obecnie jesteśmy w
trakcie produkcji kolejnego krążka. Nagranych jest większość utworów. Pozostaje tylko dopieszczenie szczegółów, jak na przykład mastering, czy
miksowanie. Jeśli chodzi o koncerty, to rzadko gramy takie gigi jak ten
tutaj. Strasznie denerwuje nas forma koncertowania Pay to Play, czyli
zapłać, żeby zagrać. W takich przypadkach naganiasz znajomych, żeby
przyszli cię posłuchać. Dlatego preferujemy większe projekty, szukamy
poważnych ofert. Choć przyjaciołom nigdy nie odmawiamy i zawsze z
chłopakami chętnie grać będziemy, bo to doskonali muzycy między innymi. Jeśli chodzi zaś o najbliższe muzykowanie, to odezwał się do nas
niedawno jakiś zespół z Grecji, który odbywa tourne po Europie i
zaprosili nas, żebyśmy zagrali przed nimi 14 maja na Camden w Londynie.
Steven Matejuk (fot. Marcin Czarny)
Podobno ich perkusista nas uwielbia. Kiedyś graliśmy support przed Proletariatem. Pierwszy raz
widzieliśmy, żeby akustyk ustawiał mikrofony przez dwie godziny.
Wyglądało to niesłychanie komicznie, ale gdy skończył, wszystko tak
rewelacyjnie zabrzmiało, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje. To był dla
nas szok. Myślimy, że w przypadku tego suportu 14 maja, będzie podobnie. Niestety artysta w tych czasach to taka postać, która wydaje na
sprzęt pięć tysięcy funtów, który jedzie vanem za tysiąc funtów na giga,
za którego dostaje dziesięć funtów, albo dyplom. Chcielibyśmy, aby tutaj było jak w Seattle w latach
dziewięćdziesiątych. Tam się zespoły wspierały, dlatego tak wiele kapel
wypłynęło.” Wracaliśmy Jabolem(Ford Focus) dość późno w nocy, ale nie
odczuwaliśmy zmęczenia, bo w głośnikach rockowo dudniło Bright Color
Vision. A tak na marginesie „Drogi Naczelny”, Carousel rewelacyjna i z
radością muszę stwierdzić, że jeszcze przez jakiś czas pojeździ Jabolem.
– (potwierdzam – dostałem już Carousel z powrotem i ostro jedzie Jabolem – dop. Bezczelny Naczelny)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz