czwartek, 10 września 2015

Chciałbym nagrać z T. Love płytę, która w sposób punkowy podejdzie do soulu i funk'a - Z Muńkiem Staszczykiem rozmawia Sławek Orwat

Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- To, co mnie zawsze urzekało w T. Love najbardziej, to teksty. Potrafisz pisać w niezwykle rozpoznawalny, własny sposób o rzeczywistości, która cię otacza. Czy studia polonistyczne pomogły Ci w tym?

- Na początku lat 80' mentalną pożywką był dla mnie punk rock brytyjski, czyli takie zespoły jak Clash czy Sex Pistols, amerykański - Ramones, Iggy Pop i cała scena polska, która się wtedy rodziła. Te zespoły do mnie docierały, ponieważ opowiadały o rzeczach, które mogłeś dojrzeć za oknem. Mnie nie interesują jakieś wydumane historie rocka symfonicznego, jakieś baśnie z krainy Tolkiena, czy filozoficzne pseudointelektualne rozważania. Zacząłem pisać teksty jeszcze w liceum. Miałem bardzo dobrego polonistę śp. pana Mariana Kucharskiego. Tak zwany Maniek - nasz wychowawca w liceum w Częstochowie, w czwartym ogólniaku, o którym jest piosenka T. Love "IV Liceum". Był świetnym polonistą. Dosyć srogi facet i mocno - że tak powiem - "trzymał za jaja". Byłem dosyć niesforny, natomiast z polskiego udało mi się napisać najlepszą maturę w szkole i to właśnie dzięki niemu i mojemu ojcu, który we mnie jako u dzieciaka wzbudził taką miętę - miłość do książek. Na początku były to książki banalne, jakieś historie o Indianach, Karol May, "Winnetou", Arkady Fiedler, a później był już... Maniek Kucharski. Dużo nam mówił o rzeczach, które nie były w programie. Zgłębiał Kafkę, Gombrowicza czy Witkacego. Pisać zacząłem właśnie na fali punka, który ośmielił mnie tym, że zespoły równolatków w tamtych czasach opowiadały o tym, co sami widzą i o tym jakie mają problemy.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
Sytuacja w Polsce była wtedy o tyle ciekawa, że naprawdę na naszych oczach zmieniała się rzeczywistość. Zainfekowałem się muzyką na początku lat siedemdziesiątych, ale kiedy już miałem świadomość bardziej twórczą, był to już przełom 78/79. Potem były strajki i stan wojenny w tle. Czasy były napięte i dlatego w jakiś sposób czułem się dzieckiem rewolucji, tej rewolucji polskiej - społecznej. Teksty na początku były banalne. Dużo lądowało w koszu. Mam do dziś taki stary zeszycik. Wtedy nie było jeszcze pierwszego zespołu - tego sprzed T. Love. Pierwszy zespół nazywał się The School Boys. Krótko graliśmy. Zaledwie kilka prób się odbyło. Potem była Opozycja. Wystąpiłem z kolegami w Jarocinie w osiemdziesiątym pierwszym i potem dopiero powstało T. Love. We wszystkich tych zespołach byłem odpowiedzialny - no może nie całkowicie - za teksty. Wiedziałem, że nie mam jakiegoś specjalnie szkolonego głosu i że bardziej była to moja osobowość. Dużo takich bandów było w tamtych czasach. Na początku lat 80' każdy chciał coś od siebie wykrzyczeć. Polityka Jaruzelskiego i stan wojenny wpłynęły na to, że każdy był wkurwiony brakiem perspektyw. Podwórkowych, undergroundowych zespołów było wtedy wiele. Jedne były lepsze, inne gorsze. Wiele z nich grało podobnie jak my. Z różnych powodów jednym się udało, a drugim nie. Była to kwestia szczęścia ale i też uporu, jaki zawsze w sobie miałem, żeby wszystko jakoś trzymać. Poza tym wiedziałem, że siła T. Love będzie tkwiła raczej w tekstach. Na początku ten zespół w ogóle nie umiał grać. W jakiś sposób ludzie kupili tę moją politykę, kupili mój świat. Śpiewałem o tym, co sam widziałem za oknem, co miałem - jak to się mówi - pod butami. Śpiewam o tym w piosence T. Love "Motorniczy" - "mam tu wszystko pod nogami".


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
Oczywiście, że były przez te lata piosenki różne. O miłości, o uczuciach, o stosunku do różnych absolutów, o seksie, o przygodach facetów, o kumplostwie. Mnie nie interesowała rockowa estrada typu Kombi, dla której pisali jacyś zawodowi tekściarze i dlatego właśnie zainteresował mnie punk rock. Tomek Lipiński czy Robert Brylewski - to są moi pierwsi przewodnicy. Zespół Kryzys, potem Brygada Kryzys pisali sami sobie piosenki i nie było ważne, że nie byli wirtuozami, ale, że młodzi śpiewali dla młodych. Zespoły typu Kombi czy Perfect już do mnie nie docierały. To byli dla mnie już starzy goście. Gdybym ja, jako ten młody Muniek, spotkał wtedy 50-cio letniego gościa grającego rock'n'rolla, jakim sam dziś jestem, to powiedziałbym mu "spierdalaj dziadu, jesteś zgredem i nie wierzę ci!". Wiadomo jak to jest. Młody człowiek jest radykalny, a dzisiaj moi bohaterowie, ci którzy jeszcze żyją, wciąż jeszcze grają. Stonesi, David Bowie, który jakiś czas temu wydał płytę, kilku bluesmanów jak choćby Buddy Guy. Rock dzisiaj ma ponad 70 lat, a wtedy miał trochę mniej. Lubiłem też muzykę pop, lubiłem Abbę, ale najbardziej kręciła mnie twórczość autorska, więc zacząłem pisać teksty, do których nie było nawet jeszcze muzyki. Moja kochana babcia Marysia, która była bardzo mądrą kobietą, zapisała mnie w 1974 roku na angielski, a wtedy to była rzadkość. Dzięki temu bardzo nieśmiało zacząłem sobie tłumaczyć teksty Stonesów, Beatlesów i oczywiście Dylana, żeby dowiedzieć się. o czym ci goście śpiewają. Rock brytyjski wziął mnie właśnie dlatego tak bardzo, że opowieści Rolling Stonesów czy nawet Beatlesów były opowieściami o życiu tu i teraz.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- W 1983 roku T. Love pojechał do Jarocina już jako dość znany zespół, który potem dynamicznie się rozwijał i nagle niespodziewanie w momencie, kiedy byliście już bardzo rozpoznawalni, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się demokracja, wyjechałeś na kilka miesięcy do UK. Jak z perspektywy lat oceniasz tę decyzję?

- Wiesz co, to nie demokracja. Wyjechałem po wyborach z 4-go czerwca, kiedy to komuna poniosła sromotną klęskę. Wszyscy cieszyliśmy się na maksa. To była sytuacja dosyć prozaiczna, bo z jednej strony lata 80' to czasy, które dla T. Love i wielu innych zespołów były bezcenne. To wtedy przecież zdobyliśmy szacunek fanów i to jest coś, czego nie da się kupić. Zespół nie żył jednak z muzyki. Pieniądze, które zarobiliśmy przeznaczaliśmy na jakiś lepszy obiad i „kawę” (śmiech). Nic za nie nie można było kupić. Wiadomo ile w latach 80' ludzie w Polsce zarabiali. 10-20 dolarów miesięcznie? Dziś to brzmi śmiesznie, ale takie wtedy były fakty. Były to czasy, których dzisiaj młodzi ludzie mogą nie kumać. Jak już nagrałeś płytę, to żeby można było ją kupić, czekało się miesiącami, bo socjalistyczny przemysł produkował ją często dopiero za rok. W latach 80' dochodziły jeszcze do tego tematy cenzury. Nie była to już cenzura tak ostra, bo nie były to już lata 50', ale i tak niektóre piosenki nam odrzucali i z tego powodu ciągle byliśmy spóźnieni, żeby w końcu ten materiał zarejestrować.


Londyn 2013 - fot. Artur Grzanka
Nasza pierwsza płyta, która powinna być nagrana w 1984, a wydana w 1985 roku, została nagrana dopiero w 1987, a wydana w 1988. Drugą nagraliśmy w 1988, a ukazała się dopiero w 1989. Nastąpiło u nas zmęczenie materiału. Ja wtedy już mieszkałem w Warszawie i skład po części też już był warszawski. Część chłopaków do nas dojeżdżała, przez co próby nie były już tak płynne. Miałem też kryzys, który spowodował, że nie mogłem pisać kolejnych piosenek, bo nowe ciągle były nienagrane i dlatego na koncertach grywaliśmy w kółko tylko stare. W 1989 roku moja żona Marta zaszła w ciążę i zwyczajnie powstał problem finansowy. W zespole nastąpił jakiś marazm. Nie byliśmy już tak młodzi i nie działaliśmy już z takim zapałem jak wcześniej. Każdy miał już swoje życie. Mówię rzecz jasna o starym składzie T. Love. Miałem kumpla, który miał siostrę w Londynie i często do niej jeździł. Któregoś dnia powiedział do mnie: "stary, jeśli masz jakieś problemy finansowe, załatwię ci zaproszenie". Miałem dług, który wynosił 400$. Dzisiaj to jest śmieszna sprawa, ale wtedy był kompletnie nie do spłacenia. Musiałem po prostu wyjechać. Przyjechałem do UK w lipcu 1989 roku, a wyjechałem dwa dni przed Sylwestrem, czyli byłem tam pół roku. Był to pamiętny czas "jesieni ludów". Rozpad komunizmu oglądałem z perspektywy brytyjskich mediów. Nie znając zbyt dobrze języka nieśmiało zaczynałem czytać gazety. Czytałem głównie The Independent, aby dowiedzieć się, co się u nas dzieje, bo telefony do Polski były wtedy drogie. Wiedziałem, że wali się mur berliński i wtedy z tęsknoty napisałem piosenkę "Warszawa", która dała mi wiarę w to, że mogę założyć T. Love na nowo i zrobiłem to, ale już z zupełnie innymi ludźmi


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- W "Warszawie" jest taki tekst: "gdy patrzę w twe oczy zmęczone jak moje, to kocham to miasto zmęczone jak ja”. Rok później powstała natomiast piosenka mówiąca o innym mieście. "Mam dosyć tego miasta, czerwono-czarnej mafii”. Czy najpierw musiałeś pokochać Warszawę, żeby rozliczyć się z Częstochową?

- To są moje dwa miasta. Częstochowy nigdy się nie wyparłem. Zawsze mówiłem, że jestem stamtąd. Warszawę zawsze kochałem ze względu na to, że mój tata miał przyjaciela warszawiaka Zbyszka Sulmierskiego. Znali się od czasów, gdy rodzina Zbyszka po powstaniu przyjechała do Częstochowy jak wiele innych warszawskich rodzin. Dzięki tej przyjaźni często jeździłem do Warszawy, ale moim miastom zawsze pozostała Częstochowa. Moja żona jest z Warszawy, moje dzieci się tu urodziły. Będąc w Londynie jako dorastający facet bardziej już żyłem Warszawą i wtedy jakoś tę nostalgię poczułem. Dzisiaj to brzmi śmiesznie, bo dzisiaj masz kilka samolotów dziennie, ale wtedy bilet kupowało się pół roku wcześniej i pół roku wcześniej wiadomo było, że wrócisz o tej i o tej porze. Nie było wtedy internetu i ta tęsknota mocniej buzowała niż dzisiaj i zatęskniłem za Warszawą. Natomiast piosenka "King" powstała dwa lata później i rzeczywiście jedna i druga dotyczy moich obu miast i klimatu tych miast. "Warszawa" jest pocztówką z lat osiemdziesiątych, a "King" jest właściwie taką bezczasową pocztówką z Częstochowy.


Londyn 2013 - fot. Artur Grzanka
"King" miał medialne kłopoty, prawda?

- Troszkę miał. Niektóre stacje tego nie grały, ale i tak stał się przebojem. Myślę że dziś by się nie stał.

- Sądzę, że jest to nie tylko jedna z najbardziej rozpoznawalnych piosenek T. Love, ale jest to też trochę taki rodzaj ikony. Zgodzisz się?

- Jest kilka naszych piosenek, które weszły do kanonu i to jest fajne. Przy okazji mojej niedawnej pięćdziesiątki miałem w prasie sporo wywiadów. Wielu dziennikarzy mówiło mi, że wychowywali się na naszych piosenkach i że niektóre z nich znaczą dla nich coś więcej niż tylko piosenki. To że kilka piosenek zostało w ludzkiej pamięci, to dla nas wielki sukces i nie o to nawet chodzi, że je kojarzysz i że były przebojami, ale o to, że coś zrobiły z twoją czaszką.


Londyn 2013 - fot. Artur Grzanka
- W drugiej połowie lat 90' zaczęliście pastiszować. Wspominam ten okres dość ciepło, bo potraktowanie boys bandów z przymrużeniem oka, czy nawiązanie do glam rockowej mody lat 70' zrobiliście ze smakiem i w dobrym momencie. Jednak część starej gwardii fanów T. Love miała wam za złe takie eksperymenty. Czy to z tego powodu odszedł z zespołu Jan Benedek?

- Janek odszedł po płycie King, bo ciężko było już między nami. Dzisiaj mamy normalne, bardzo przyzwoite relacje. Z większością ludzi, z którymi już nie gram, staram się normalnie funkcjonować, i nikogo nie oszukuję. Jak się z kimś rozstawałem, to zawsze mówiłem, że to jest moja decyzja, brałem to na klatę i nikt z nich nie dowiadywał się o tym z prasy, czy od menadżera. W roku 1993 nagraliśmy płytę I love you a zaraz potem Prymityw i właśnie "I love you" była pierwszą piosenką, która została napisana już bez Janka. Płyta Prymityw wcale nie była pastiszem, tylko powrotem do - jak to się mówi - punk&rolla i do grania post punkowego. Odkąd nie ma Janka, nie komponujemy już piosenek typu: melodia, refren i nagrajmy płytę one, two, three... I taki był Prymityw.


Pamiątkowe zdjęcie z wywiadu
Potem polska rzeczywistość się zmieniała. Z jednej strony była trochę siermiężna, z drugiej pojawiały się pierwsze ikony wczesnego kapitalizmu. Trochę z takiej siermięgi powstała płyta Al Capone. Świat gangsterki, Pruszków, Wołomin. Podniecały się tym podobnie jak w czasach prohibicji trochę niewyrobione jeszcze mass media. Przynajmniej tak to wyglądało z perspektywy tak dużego miasta, jakim jest Warszawa. Tu ktoś komuś bombę podłożył, tam ktoś kogoś pobił na ulicy, a tu ktoś zrobił wielką fortunę nie wiadomo z czego. Widzieliśmy początki nowego hedonizmu, pierwsze fortuny, pierwsze zarabianie dużych pieniędzy. Taka była właśnie płyta Al Capone i trochę żeśmy to na pastisz wzięli, a potem pojawiła się płyta Chłopaki nie płaczą. To był powrót do muzyki mojej młodości, do muzyki glam rockowej, do brytyjskich zespołów z lat 70' takich jak Slade, Sweet czy T-Rex, które gdzieś tam we mnie tkwiły. Moi koledzy pomimo, że byli młodsi, szybko zainfekowali się tą muzyką. Trochę niesłusznie płyta Chłopaki nie płaczą oceniana jest jako pastiszowa, bo ona cała taka nie jest, ale singel był wtedy tak mocny, że zrobił nam gębę pastiszu. Oczywiście była też polewka ze zjawiska boys bandów. Wiesz... tańczy pięciu chłopaków, a my byliśmy jak taki podstarzały boys band (śmiech). Nikt tego nie mógł na poważnie wziąć, ale generalnie z jednej strony było to oko puszczone do widza, a z drugiej zjawiła się jednak część nowej publiki, którą może nie koniecznie bym chciał mieć. Ale gram dla każdego, więc nie stanowię i nie wyznaczam barier ani granic. Część ludzi niestety nie złapała tego oka, a część odwróciła się i powiedziała, że... no sorry, ale to już jest trochę przesada i że za bardzo poszliśmy w pop. Natomiast tak naprawdę to był to ukłon w stronę lat 70'.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
W latach 80-tych pastisze u nas też bywały tylko, że wtedy były to pastisze punkowe jak "Garaż". Takie miałem wtedy poczucie humoru. Teraz już mi się nie chce grać pastiszu. To my jesteśmy odpowiedzialni za ten ruch pastiszowy, który potem pociągnęły Piersi i Big Cyc i to my pierwsi robiliśmy takie jaja. Była "Karuzela", "Garaż" - piosenka zawarta w melodii dansingowej, mówiąca o cenzurze, o tym że będziemy już śpiewać "ładne piosenki" i że teraz będzie już wszystko takie fajnie, tak jak to w komunie próbowano młodzież bajerować jakimiś pseudo rockiem. Częstochowa jest miastem bardzo specyficznym i króluje w tym moim ukochanym mieście poetyka kiczu, którą w jakiś sposób też jestem przesiąknięty. Mimo że jestem człowiekiem wierzącym, to zawsze mnie śmieszył ten anturaż sprzedaży gadżetów religijnych i właśnie użycie w moich utworach poetyki kiczu totalnego przypominało mi gdzieś tam bardzo kiczowate obrazki Matki Boskiej czy źle namalowane obrazki papieża i pomimo, że zawsze śmiałem się z tego, to kochałem to na swój sposób i czułem, że jestem tym przesiąknięty. Kicz był mi generalnie bardzo bliski, bo dorastałem w latach 70', kiedy to kiczu było mnóstwo na estradzie, w filmach, w serialach, które kochaliśmy, w komiksach "Kapitan Żbik" czy "07 zgłoś się" i dlatego tak chętnie wróciłem do niego na płycie Chłopaki nie płaczą.


10-lecie BUCH-a tuż po koncercie T. Love (fot. Monika S, Jakubowska)
- Zakochałem się kompletnie w piosence "Lucy Phere". Zawsze mam ciarki, kiedy jej słucham. Taki Dylan w Muńku to chyba pierwszy raz się objawił? 

- Dylan zawsze był we mnie obecny. Ja nie zerżnąłem z Dylana piosenki, tylko poetykę długiej ballady, których Dylan miał wiele w swojej karierze. "Lucy Phere" rzeczywiście lekko ma Dylanie bazuje. To jest piosenka mocno przeżyta. Miałem różne czasy w swoim życiu, gorsze też. I ten odwieczny temat walki dobra ze złem też był we mnie. Są takie piosenki, które czasem spadają z nieba. Pisałem ją w czterdziestostopniowej gorączce i jak przyniosłem ją do studia, to chłopaki krzyknęli "wow!" i tak jak ty, też powiedzieli, że mają ciary, jak to grają. Był to taki zaczątek płyty Old is Gold. W podobny sposób kiedyś napisałem "Wychowanie".

Okolicznościowy tort z okazji londyńskiego koncertu T. Love w roku 2013 tuż po odkrojeniu pierwszej porcji
- Przez pryzmat "Lucy Phere" zobaczyłem w tobie ogrom pokory. Jesteś rockandrollowcem, który osiągnął szczyt popularności i który tym utworem pokazał, że dokładnie wie jakimi ścieżkami nie powinien dalej kroczyć, żeby od tej popularności nie zwariować i który ma tego świadomość. Jak dochodziłeś do tej duchowej przemiany, o której media tak dużo ostatnio piszą?

- Nie chcę dużo się nad tym rozwodzić. Generalnie jak większość dzieciaków z Częstochowy zawsze byłem blisko Jasnej Góry i pamiętam, jak z babcią chodziłem tam na spacery. Można powiedzieć, że zawsze byłem pod opieką świętej wieży, ale jednocześnie nie miałem religijnej świadomości. Swoją religię odklepywałem, potem przyszło bierzmowanie, a potem olewka. Nigdy nie odszedłem na zawsze od katolicyzmu i od Kościoła, ale miałem to wszystko gdzieś, tym bardziej że rock'n'roll nie jest zbyt katolicki. Upadłem parę razy na twarz i zdarzyło mi się, że po piętnastu latach odnalazłem w sobie to wszystko na nowo i że to jest fajna droga.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- Czy Bóg jest już nareszcie twoim kumplem?

- Wiesz co... nie wiem - nie można ogarnąć Boga i ja nie chcę nikogo nauczać, ani o tym gadać. Zostawmy to tak, że jestem wierzący i że się z tym zmagam, ale wiem, w którą stronę kroczyć. Wiem mniej więcej. Zdystansowałem się do kwestii popularności. Wiem, że chcę jeszcze grać z T. Love i nagrać jakieś fajne płyty. Rzeczywiście zespół osiągnął w Polsce bardzo dużo. Można powiedzieć, że osiągnął wszystko, co mógł. Nie przeszedł drogi masowej, a jednak jest bardzo, bardzo wysoko. Można powiedzieć, że ta kwestia duchowa w jakiś sposób mnie trzyma w pionie i na jakimś poziomie i że dzięki niej nie stałem się idiotą. Ale rozumiem też, że każdy ma swoją drogę. Ważni są przyjaciele, ważna jest rodzina, ważni są najbliżsi i ważna jest muzyka. Kiedyś większe było u mnie ciśnienie na to, żeby być jeszcze większym.

- W jednym z wywiadów powiedziałeś, że dopiero po 40-tce stałeś się dojrzałym muzykiem i że dopiero wtedy definitywnie zakończył się u ciebie okres muzycznej gówniarzerii. Co dziś chciałbyś przekazać młodym?

- Nie wiem. Duży miks ludzi jest na naszych koncertach. Wydaje mi się. że mimo, że dziś T. Love jest takim zespołem trochę już niemłodzieżowym, to jednak dzieciaki znają kilka naszych piosenek i wydaje mi się, że odczuwamy od ludzi szacunek. od młodych też. Fenomen zespołu T. Love polega na tym, że nie przychodzi na niego jakaś jedna subkultura. Byłaby to dosyć przerażająca świadomość, że mam armię fanów, która patrzy na mnie, jak na boga czy na kaznodzieję (śmiech). To by było niebezpieczne. Co chcemy im pokazać? Zawsze staramy się, żeby przed nami grały fajne młode zespoły jak choćby Magnificent Muttley - nowy zespół z Warszawy, który gra taki fajny hałas oparty na bluesie, tylko robi to w trochę inny sposób. Staramy się, żeby te supporty były świeże, a wiele zespołów chce z nami grać. Uważam, że to co, możemy im, pokazać, to podobnie jak Stonesi, którzy mimo, że pewnie super zajebistego albumu już nie nagrają, to ciągle kłaniają się swoim mistrzom, czyli czarnym bluesmanom i zawsze zapraszają w trasę jakiegoś z nich. W przeszłości byli to John Lee Hooker czy Buddy Guy. Tak jak oni pokazują, że stamtąd wyszła ich muzyka, tak my pokazujemy skąd wyszła nasza i czym się T. Love zawsze inspirował. To co możemy jeszcze zrobić, to nagrywać uczciwe płyty.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- Old is Gold jest naprawdę dobrą płytą. Wiele kapel z podobnym stażem nagrywa dziś albumy, które często są bardzo słabe. Wam ciągle udaje się nagrywać znakomite krążki...

- ...No wiesz, 6 lat kazaliśmy czekać na nowy studyjny album. To jest bardzo przepracowana płyta. Siedzieliśmy nad nią 4 lata i selekcja materiału była ogromna. Powstało w tym czasie około 70 piosenek, a na płycie jest ich 22.  Ja sam kupuję płyty i mam szacunek do słuchaczy. Wiem, że dzisiaj jest kultura singla czyli jednej piosenki. Kiedy powstawał ten album, wielu przyjaciół - facetów w moim wieku - mówiło mi: "Co cię pogięło? Dwupłytowy album? Kogo to obchodzi?" Nawet córka czytała mi niedawno wywiad z Noelem Gallagherem z Oasis, który mówił dokładnie to samo: "kogo obchodzi dwupłytowy album? Nikt dzisiaj nie ma na to czasu".

Można było przecież zrobić z niego dwie oddzielne płyty i jeszcze na tym zarobić. Niejedna kapela by tak dziś do tego podeszła...

- ...To samo mówił mi mój kolega. Wydajcie jeden na jesień a potem drugi. Ale ja odpowiedziałem mu: "Nie. To jest jedna całość stary!". Jestem bardzo dumny z tej płyty, bo ona nie przyniosła hitów Radiu Zet czy RMF, a mimo to sprzedała się świetnie i dostała świetną krytykę. Na dodatek ci, którzy początkowo położyli na nas krzyżyk, zaraz po jej premierze stwierdzili, że to jest dobry album.


Londyn 2013 - fot. Monika S. Jakubowska
- Ponad trzy lata temu zrobiłeś sobie dość długą przerwę w koncertowaniu. Jak podeszli do tego koledzy z zespołu?

- Tak się umówiliśmy. Moi kumple z zespołu to naprawdę moi kumple i zrozumieli mnie, chociaż trochę byli rozgoryczeni, bo po tej płycie wszystko było super i zespół mógł grać. Oni też z tego żyją. Już dwa lata wcześniej wpadłem na pomysł, żeby zrobić sobie przerwę, bo byłem już trochę zmęczony byciem Muńkiem (śmiech). Na nową płytę trzeba będzie poczekać. W tym roku - jak Bóg da - będzie nowy album T. Love. Koncepcję w głowie mam taką, żeby po Old is Gold wszystko było oparte na czarnej muzyce. Nie na bluesie tylko na funku i soulu z lat 60tych, na muzyce typu James Brown, ale bez udawania czarnego wokalisty. Piosenki mogłyby być taneczne z fajną sekcją dętą i z jakimś fajnym chórkiem. I nie chodzi tu o pastisz, ale o taką muzykę, jaką potrafili łączyć na swoich płytach The Clash, czyli różne rock'n'rolle z muzyką z całego świata. Chciałbym nagrać z T. Love płytę, która w sposób punkowy podejdzie do soulu i funk'a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz