sobota, 6 kwietnia 2013

Co Fletcher warzy w garze - z Markiem Fletcherem, czołowym perkusitą brytyjskim rozmawia Monika S. Jakubowska (JazzPRESS kwiecień 2013)

Wywiad z Markiem Fletcherem w całości przeprowadziła Monika S. Jakubowska. Niniejszy tekst, który jest częścią cyklu "Jazz na Wyspach", ukazującego się od miesięcy na łamach JazzPRESS-u jest pierwszym zrealizowanym przez Monikę w całości, a także pierwszym, który przedstawia muzyka nie posiadającego polskich korzeni. W związku z ciągłością cyklu, który dzięki uprzejmości Redaktora Naczelnego miesięcznika JazzPRESS Ryszarda Skrzypca powołałem do życia latem ubiegłego roku, oboje z Moniką uznaliśmy, że niniejszy materiał zostanie podobnie jak wszystkie poprzednie artykuły tej serii opublikowany także na łamach Muzycznej Podróży. Monika urodziła się w Suwałkach. W UK przebywa od 2006. W Londynie znalazła swoje miejsce na ziemi. Prócz fotografii pasjonatka muzyki, kaligrafii i odkrywania Londynu. Zafascynowana jest przyrodą i codziennością ludzkiego życia. Pochłania ją fotografowanie ulicy. Zawsze może liczyć na nieodłączny aparat fotograficzny oraz własną cierpliwość i optymizm. W zamian otrzymuje szczery obraz otaczającego ją świata, Z wykształcenia jest anglistką. Wywiad z Moniką możecie przeczytać tutaj.

Mark Fletcher (ur. 1960 r.) jest najbardziej wszechstronnym i rozchwytywanym perkusistą brytyjskim. Doskonały grając jazz, funk, rythm & soul czy rock. Najbardziej kojarzony ze względu na wieloletnią współpracę z Liane Carroll i Ian’em Shaw, the 'Ronnie Scott Legacy Band', BBC Big Band, Ronnie Scott's Big Band , John Etheridge, Soft Machine itd. Należy też wspomnieć o jego współpracy z takimi artystami jak Dizzy Gillespie, Michel Legrand, David Gilmour, Harry 'Sweets' Edison, Tim Garland, Flora Purim, Johnny Griffin, Norma Winstone, Georgie Fame, James Moody, Cedar Walton i wielu innych. Od późnych lat 80tych należy do stałego składu muzyków grających w Ronnie Scott’s, światowej sławy klubu jazzowego, działającego nieprzerwanie od 1959 r. W lipcu 2012 r. stworzył Fletch’s Brew (Brew – napar, wywar) i wraz z pozostałymi członkami grupy są mocno brzmiącym dowodem na istnienie zjawiska fuzji w jazzie. Pełen pasji, anegdot i co chwilę strzelający salwami śmiechu. Nieskromny ale bez fałszu.


Monika S. Jakubowska: Zaczniemy od tego co powiedziałeś, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz pod Ronnie Scott’s…

Mark Fletcher: Wszystkiego najlepszego?! (śmiech)



MSJ: Nie, nie o to mi chodziło ale całkiem dobra wymowa!

MF: Sam się dziwię, że wciąż to pamiętam! Po tylu latach i po takich ilościach wypitego w Polsce alkoholu. Polacy są bardzo gościnnymi ludźmi i przez tę gościnność niewiele pamiętam z wyjazdu.

MSJ: Wrócimy do tego. Teraz pozwól, że przytoczę Twoją wypowiedź: „Ronnie Scott i ja, tylko saksofon i perkusja. Miał numery do wszystkich najlepszych muzyków na świecie a zadzwonił do mnie”…

MF: Zgadza się. Znał absolutnie wszystkich i wszyscy znali jego. Byliśmy dobrymi kumplami, często razem graliśmy. Kiedy Ronnie trafił do szpitala – dniami i nocami przesiadywałem przy jego łóżku opowiadając mu różne historie. Bardzo lubił moje poczucie humoru i obaj często śmieliśmy się do łez. Nasza znajomość zaczęła się dzięki temu, że rozbawiłem go swoją wizytówką. Na wizytówce widniało: Mark Fletcher, poniżej – perkusista, a jeszcze niżej – „daj nam zagrać u siebie sukinsynu!” („Give us a gig ya bastard!”). Podawszy Ronniemu wizytówkę, czekałem na reakcję. Przeczytał, zaczął się śmiać, a za kilka dni zadzwonił. I tak się to zaczęło!

MSJ: A perkusja – twoja miłość od pierwszego widzenia? Słyszenia?

MF: Mój ojciec był perkusistą. Pewnego dnia zdecydował się sprzedać perkusję, a następnego powiedziałem ojcu, że chcę zacząć grać! (śmiech) Wiem, wiem, mało w tym logiki. Miałem wtedy 9 lat i były lata sześćdziesiąte. Za kilka dni dostałem swoje pierwsze gary, a niedługo potem grałem pierwsze koncerty. Jako jedenastolatek graniem zarabiałem na życie.

MSJ: Szkoła muzyczna?

MF: Eeeeeee, strata czasu! Nie chodziłem do żadnej szkoły muzycznej ani żadnej średniej. Nie zdawałem egzaminów i nie mam żadnych kwalifikacji. Nie mogłem chodzić do szkoły bo wiecznie miałem jakieś koncerty do zagrania, w związku z czym edukację zakończyłem dość wcześnie. Poza tym, grając zarabiałem więcej niż wynosiła miesięczna pensja nauczyciela. Więc rozumiesz, że do szkoły wcale mnie nie ciągnęło.

MSJ: Czyli nie miałeś tego typu rozterek, co niektórzy artyści, zastanawiający się nad wyborem pomiędzy pracą zawodową a pasją?

MF: Nigdy. Wszystko, co kiedykolwiek robiłem w życiu to gra na perkusji. Żyłem z grania i żyję tak do tej pory. Nigdy nie byłem bezrobotny, nigdy nie brałem zasiłków. Jestem zdeklarowanym anarchistą i przeciwnikiem systemu. Prowadzę cygański tryb życia i nigdzie nie zagrzałem miejsca na dłużej.

MSJ: Więc cała muzyka w Tobie – po tacie, przekazana w genach, nieoszlifowana przez szkoły…

MF: Owszem, nie uczęszczałem do szkół ale pobierałem prywatne lekcje. W latach 1971-72 uczył mnie niesamowity Bill „Snowy” Evans. Potem trafiłem do Maxa Abramsa, kolejnego znanego londyńskiego bębniarza. Max uczył wszystkich perkusistów, którzy później sami zdobyli sławę. Pamiętam miałem wtedy 12 lat i mieszkałem z rodzicami w Coventry. Na lekcje do Maxa musiałem dojeżdżać do Londynu. Podróż trwała około 1,5 godziny a bilet kosztował 75 pensów w dwie strony! Ha, to były czasy!

MSJ: Jesteś nazywany najbardziej wszechstronnym perkusistą w Wielkiej Brytanii. Skąd ta wszechstronność?

MF: Od dziecka słuchałem bardzo różnej muzyki i we wszystkim znajdowałem coś, co podobało mi się. Wczesny rock&roll sprawiał, że dosłownie rozkładało mnie na łopatki i rzucało na kolana. Mówię o tym najprawdziwszym, z lat 50tych. Jeszcze Count Basie Big Band Orchestra i George Shearing. Do tego wszystkiego Jimi Hendrix i Led Zeppelin. Sama widzisz jaka to eklektyczna mieszanka ale z każdego gatunku potrafiłem wyłuskać coś dla siebie. Często udzielam lekcji, co też nazywam dobrym sprawdzianem umiejętności. Można, owszem, zagrać coś poprawnie, nauczyć się techniki ale jeśli nie grasz prosto z serca, to słychać to od razu. Z miejsca jestem w stanie powiedzieć kto ma w sobie pasję, a kto gra bo gra. Mówię na przykład: zagraj mi bebop. Słyszę, że technicznie jest ok ale czegoś mi w tym brak i wiem, że delikwent nie przepada za tym rodzajem muzyki. To jakby udawać, że się jest poetą… Znasz język, znasz alfabet, litery układasz w wyrazy, wyrazy – w zdania, ale nie ma w tym rytmu. Nie jest to wytworem serca a głowy.

MSJ: A czyją płytę znajdę dzisiaj w Twoim odtwarzaczu albo na IPodzie?

MF: Uwierzysz w to, że rzadko słucham muzyki? Naprawdę! Jeśli już, to wtedy, gdy prowadzę samochód. Ostatnio jeżdżę bardzo starym klasycznym autem, w którym nie ma odtwarzacza na płyty ale kasety magnetofonowe. I wiesz co? Mam w domu pudła a w nich setki kaset z nagraniami koncertów w Ronnie Scott’s. Myślę, że jest na nich zarejestrowane jakieś 25, może 26 lat. Najlepsze jest jednak to, że żadna z tych kaset nie jest podpisana (śmiech)! Więc zanim wyjdę z domu, losuję kasetę i podekscytowany wkładam do odtwarzacza. I pamiętam każdy z tych koncertów. Pamiętam kto grał i kiedy to było!

MSJ: Gratuluję doskonałej pamięci!

MF: Niestety nie pamiętam co było wczoraj – środa? Czwartek?! (śmiech)

MSJ: Który z Twoich pierwszych koncertów zapadł Ci w pamięć?

MF: Nie tyle koncert, co cała trasa koncertowa znanego amerykańskiego wokalisty Johnny Ray. Na szczyt jego kariery przypadały lata 50te, zaś w trasie byłem z nim w latach 70tych.Dostałem tę robotę bo wcześniej, gdzieś przy okazji, poznałem promotora koncertów, który później promował trasę Ray’a. Zatrudnił mnie bo twierdząco odpowiedziałem na pytanie czy czytam nuty. Nie była to więc ani długa, ani trudna rozmowa o pracę.

MSJ: W 1959 r. saksofonista Ronnie Scott otworzył klub, w podpiwniczeniu jednej z kamienic londyńskiego West Endu. Miejsce szybko zyskało sławę i od wielu lat jest jednym z najbardziej popularnych klubów jazzowych na świecie. Jesteś tam „house drummer” od połowy lat osiemdziesiątych. Opowiadaj…

MF: Zanim tam trafiłem, słyszałem o Ronnie Scott’s. Już w latach siedemdziesiątych klub uchodził za mekkę dobrej muzyki. Trafiłem tam po raz pierwszy w 1978 r. W tamtym okresie grałem regularne koncerty z Big Bandem w Reading. Na basie grał z nami Trevor Horn, który dziś jest znanym producentem muzycznym. Trevor stale powtarzał: jedziemy do Ronniego. Był czwartek a we czwartki można było wejść na kartę związku muzyków, co kosztowało zaledwie funta. Pojechaliśmy. Na scenie zobaczyłem grającego Ronniego i cały jego ówczesny band. Parę lat później, na tej samej scenie, za perkusją usiadłem ja !

MSJ: I tak bez przerwy? Od 1988 r.?

MF: Przez większość czasu tak, o ile nie byłem w trasie, co też zdarzało się często. Mniej więcej od 1988 r. jestem tam w stałym składzie, już bez dłuższych przerw. Bywało, że grałem koncerty przez 6 tygodni, bez dnia przerwy. Kiedyś organizowało się artyście koncerty i ten koncertował noc w noc, przez np. tydzień albo dwa. Teraz wygląda to trochę inaczej, bo ogranicza się do jednego czy dwóch występów. Jednego wieczoru grałem w głównym składzie, innego w suporcie, ale zdarzało się też tak, że grałem w obu składach! I teraz pomyśl – z każdym zespołem po dwa pełne sety. Wchodziłem na scenę o 21.40 i schodziłem z niej około 3.00 nad ranem… To naprawdę ciężka praca!

 MSJ: Wspominałeś nie raz, że klub zmienił się przez te wszystkie lata.

MF: O tak! Ktoś, kto był stałym bywalcem klubu, nie poznałby miejsca. Dziś jest to dobrze prosperujący biznes, który pomimo trudnych czasów odnosi spektakularne sukcesy. Management stawia na image, obsługę klienta, jakość serwowanych dań czy drinków i słusznie, bo przetrwali i dzięki temu istnieją. W przeszłości liczyła się tylko muzyka. Stałych bywalców jest dziś niewielu a większość osób siedzących na widowni to turyści. Ale bez najmniejszych wątpliwości Ronnie Scott’s nadal należy do światowej czołówki klubów jazzowych.

MSJ: Mam tu przed sobą imponującą listę nazwisk którą zatytułowałabym: „Niezbędnik współczesnego miłośnika jazzu”. Gdybyśmy chcieli opowiedzieć o Twojej współpracy z każdym z nich, musielibyśmy tę rozmowę wydać jako książkę. Więc w telegraficznym skrócie…

MF: W latach 80tych najbardziej wspominam rozpoczęcie współpracy z Ian’em Shaw, która trwała ponad 20 lat. Wymieniłbym jeszcze Tim Garland, John Etheridge i Fred Baker. Lata 90te to dla mnie Pat Crumly, John Critchinson, Dizzy Gillespie, Harry Edison, Cedar Watson, Liane Carroll,. Od mniej więcej 2000 roku współpracowałem z Bobby Wellins, Stan Tracey, Bobby Watson, Lammas, Elton Dean, Mark Murphy, Alan Price, Zoot Money, Kenny Wheeler, Claire Martin, Sax Appeal, Ruby Turner, Dave Gilmour, Trudi Kerr, Jean Grunfeld, Michel LeGrand, James Moody, Flora Purim, Norma Winstone, Georgie Fame, Kenny Wheeler… Wymieniać dalej? Spróbuj wymienić zespół albo tytuł płyty a prawdopodobnie odpowiem Ci, że z nimi też grałem!

MSJ: Twoja współpraca z Ian’em Shaw. Dostało Ci się po uszach przy okazji wydania jednego z albumów, prawda?

MF: (śmiech) Jesteś okrutna! Tak, pewien pan krytyk zjechał mnie totalnie! Nie zdaniem czy dwoma, ale rozpisywał się na mój temat całymi paragrafami! Pisał jakim to beznadziejnym perkusistą jestem. Recenzował płytę „A World Still Turning” i zmieniając temat muszę pochwalić się, że tytuł wymyśliłem ja, podczas jednej z rozmów z producentem Todd’em Barkan.

MSJ: Liane Carroll, której album został albumem roku 2012 i na którym grasz, mówi o Tobie, że jesteś inspirujący a współpraca z Tobą napełnia ją radością, strachem i podziwem w tym samym stopniu…

MF: Tak powiedziała? Zaczęliśmy grać razem we wczesnych latach 90tych i przyznaję, że zawsze jest intensywnie, pełen wachlarz emocji. Spotkał mnie wielki zaszczyt, gdy zaprosiła mnie do nagrania „Up and Down” . To niezmierna radość pracować z ludźmi, którzy są docenianymi artystami. W kwietniu wychodzi nowy album Liane Carroll zatytułowany „Ballads”. Naprawdę jest to doskonale zbalansowana płyta, świetne utwory – polecam! Należy jeszcze wspomnieć o Czeskiej Orkiestrze Filharmonicznej, którą Liane zaprosiła do współpracy.

MSJ: 2012 był więc dla Ciebie dobrym rokiem! Pod nazwą „Fletch’s Brew” rozpocząłeś nowy projekt, który przyciąga tłumy do Ronnie Scott’s. Ty za perkusją, Steve Pearce na basie, gitarzysta Carl Orr i trębacz Freddie Gavita.

MF: Właściwie to był pomysł Steve’a, który stwierdził, że musimy zrobić coś takiego bo nikt inny tego nie robi! Wszystko wokół to ugrzecznione aranżacje, zero ostrego grania, takiego prawdziwego i prosto z serca. Postawiliśmy na skład. Chcieliśmy znaleźć (i znaleźliśmy) takich muzyków by była między nami chemia. Nazwałbym to pozazmysłowym porozumieniem…

MSJ: Wasza czwórka –macie tak bardzo różne rodowody muzyczne a pomimo tego tworzycie coś niepowtarzalnego. Jesteście dowodem na istnienie fuzji w jazzie. Pokusisz się o stworzenie własnej definicji?

MF: Nie zgadzam się na zamykanie fuzji w sztywne ramy definicji z prostej przyczyny, że fuzja jest poza wszelką formą definicji! Lubię tak wiele rodzajów muzyki, że ze wszystkiego coś uszczknę ale nigdy na siłę. Żaden z moich pomysłów nie powstaje pod wpływem przymusu, a naturalnych procesów pochodzących z nas samych. Każdy z członów zespołu ma swoje mocne strony, których istnienia pozostali są świadomi. Jednak znalezienie odpowiednich ludzi zajęło mi wieki! Pamiętam moje i Steve’a dyskusje na temat różnych znanych mu muzyków i ewentualnego ich zaproszenia do współpracy. Potem ja podrzucałem nazwiska tych, których Steve nie miał okazji poznać. Weszliśmy do studia i podczas czterech dni nagraniowych mieliśmy istny misz-masz muzycznych osobowości. W tej wielkiej mieszance od razu zwróciliśmy uwagę na Carla, który wkrótce zaczął z nami koncertować. Przysłowiowy strzał w dziesiątkę. Naszego pupila – trębacza Freddiego, wypatrzyliśmy w Ronnie Scott’s Jazz Orchestra, w której notabene gram. Freddie zawsze stoi tuż za mną i zawsze mamy naprawdę dobry ubaw. Któregoś wieczoru zaczął opowiadać o swoim projekcie, o tym, że chcą grać wczesnego Milesa Davisa, i że chce nas zaprosić do współpracy. Wymieniliśmy spojrzenia ze Steve’m i zamiast przyjąć propozycję, zaproponowaliśmy Freddiemu by dołączył do nas. Opowiedziałem mu o Fletch’s Brew i już podczas następnego koncertu grał z nami. Doskonale wpasował się w atmosferę – jak gdyby był brakującym ogniwem i swoją obecnością połączył wszystko w całość! Jest niesamowicie uzdolniony i bardzo często nazywano go cudownym dzieckiem. Ma zaledwie dwadzieścia parę lat a już jest doskonałym nauczycielem. Wyszkolił kilku naprawdę dobrych instrumentalistów. Gavita jest wielki!

MSJ: Coraz częściej słyszę o towarzyszącym Wam piątym elemencie. Mówię o tym dlatego, że to polski element…

MF: Zgadza się! Tomasz Bura – bardzo utalentowany młody pianista. Grywa z nami w sobotnie wieczory. Od pewnego czasu proszę management klubu by pozwolili mi wpisać Tomka do stałego składu Fletch’s Brew ale Ci twierdzą, że nie ma na to funduszy. Pomimo tego Tomasz często gra z nami bez gaży, co też jest niesamowite. To kolejny wielki talent! Dzięki niemu możemy zapuszczać się w zupełnie nowe rejony muzyki, dodaje nam świeżości i wielkiej ekscytacji.

MSJ: Skoro już jesteśmy blisko polskich klimatów, to co z tą Polską?

MF: Dwukrotnie odwiedziłem Wasz piękny kraj. W 1989 r. pojechaliśmy tam z kwartetem John’a Etheridge i robiliśmy nagranie dla telewizji. Najbardziej pamiętam operatora kamery, który biegał po całej scenie jak opętany i przybierał bardzo dziwne pozy. Taki operator – artysta!

MSJ: Pracowałeś z różnego typu osobowościami, setki a może tysiące indywidualistów. Z jakim typem osobowości współpracuje Ci się najlepiej?

MF: Najbardziej lubię, gdy ktoś ma zdolność adaptacyjną i potrafi być na tyle giętki, by dostosować się do każdej sytuacji. To bardzo ważne gdy pracuje się w zespole. Pracując z bardzo utalentowanymi muzykami spotykam się z takimi, którzy z miejsca potrafią współgrać i współbrzmieć. Jakby współczuć. To jest ta sceniczna chemia i myślę, że Fletch’s Brew ją ma. Z kolei alergicznie reaguję na ludzi przesadnie zorganizowanych i dosłownie chodzących jak w zegarku. Będąc artystą trzeba umieć się puścić, uwolnić w sobie bestię, inaczej wszystko co robisz nie będzie prawdziwe.

MSJ: Możliwym jest stworzenie przebojowego składu z nudnym perkusistą?

MF: Moja odpowiedź będzie bardzo krótka i zwięzła… NIE! Perkusista musi być najmocniejszym ogniwem. Zawsze tak było i nie sądzę, by coś zmieniło się w tej kwestii. Każdy inny instrument może kuleć ale nie gary!


Odwiedź stronę Ronnie Scott’s i poczytaj o Fletch’s Brew
http://www.ronniescotts.co.uk/performances/view/1227-fletchs-brew
Możesz ich również znaleźć na facebook
http://www.facebook.com/FletchsBrew

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz