czwartek, 5 maja 2016

Antoni Malewski - Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim. Część 88 - Epilog sopocki

Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem i dobiega 70-tki. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to autor poznał Wojtka Szymona Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście.

Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim", którą postanowiłem za zgodą jej Autora udostępniać w odcinkach Czytelnikom Muzycznej Podróży. Zanim powstała muzyka, która została nazwana rockiem, istnieli pionierzy... ludzie, dzięki którym dziś możemy słuchać kolejnych pokoleń muzycznych buntowników. Historia ta tylko pozornie dotyczy jednego miasta. "Subiektywna historia Rock’n’Rolla..." to zapis historii pokolenia, które podarowało nam kiedyś muzyczną wolność, a dokonało tego wyczynu w czasach, w których rozpowszechnianie kultury zachodniej jakże często było karane równie surowo, jak opozycyjna działalność polityczna. Oddaję Wam do rąk dokument czasów, które rozpoczęły wielką rewolucję w muzyce i która – jestem o tym głęboko przekonany – nigdy się nie zakończyła, a jedynie miała swoje lepsze i gorsze chwile. Zbliżamy się – czego jestem również pewien – do kolejnego muzycznego przełomu. Nie przegapmy go. Może o tym, co my zrobimy w chwili obecnej, ktoś za 50 lat napisze na łamach zupełnie innej Muzycznej Podróży.

Bogato ilustrowane osobiste refleksje Antoniego Malewskiego na temat swojej życiowej drogi można przeczytać tutaj Cześć 1 "Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim" można przeczytać tutaj. Część 2 tutaj  Część 3 tutaj  Część 4 tutaj  Część 5 tutaj  Część 6 tutaj Część 7 tutaj  Część 8 tutaj  Część 9 tutaj  Część 10 tutaj Część 11 tuta jCzęść 12  tutaj  Część 13 tutaj  Część 14 tutaj  Część 15 tutaj   Część 16 tutaj  Część 17 tutaj  Część 18 tutaj  Część 19 tutaj  Część 20 tutaj Część 21 tutaj Część 22 tutaj  Część 23 tutaj  Część 24 tutaj   Część 25 tutaj  Część 26 tutaj Część 27 tutaj Część 28 tutaj  Część 29 tutaj Część 30 tutaj Część 31 tutaj   Część 32 tutaj Część 33 tutaj Część 34 tutaj  Część 35 tutaj  Część 36 tutaj  Część 37 tutaj Część 38 tutaj Część 39 tutaj Część 40 tutaj  Część 41 tutaj Część 42 tutaj Część 43 tutaj Część 44 tutaj  Część 45 tutaj Część 46 tutaj  Część 47 tutaj Część 48 tutaj  Część 49 tutaj Część 50 tutaj Część 51 tutaj Część 52 tutaj Część 53 tutaj  Część 54 tutaj Część 55 tutaj Część 56 tutaj Część 57 tutaj Część 58 tutaj Część 59 tutaj, Część 60 tutaj  Część 61 tutaj Część 62 tutaj  Część 63 tutaj  Część 64 tutaj Część 65   tutaj, Część 66 tutaj Część 67 tutaj Część 68 tutaj Część 69 tutaj  Część 70 tutaj  Część 71 tuta Część 72 tutaj Część 73 tutaj Część 74 tutaj  Część 75 tutaCzęść 76 tutaj Część 77 tutaj Część 78 tutaj  Część 79 tutaj  Część 80 tutaj Część 81 tutaj Część 82 tutaj  Część 83 tutaj Część 84 tutaj Część 84 tutaj  Część 85 tutaj  Część 86 tutaj Część 87 tutaj



Na początku lipca na moją pocztę mailową wpłynęło od Marcina Jacobsona z Sopotu zaproszenie na jazzową imprezę z programem o niżej wymienionej treści: Muszla koncertowa MOLO na której to scenie odbywał się XVII Molo Jazz Festiwal Sopot 2014 XVII Molo Jazz Festiwal Sopot 2014
1 sierpnia – piątek 18:00 – Muszla Koncertowa – Molo SIERGIEJ WOWKOTRUB GYPSY SWING QUARTET (UA/PL) POLISH POLKA JAZZ ORCHESTRA (PL) PETER BEETS TRIO (NL)
22:00 – Klub Scena, ul. Mamuszki 2 - JAM SESSION

2 sierpnia – sobota 17:00 – ulica Bohaterów Monte Cassino POCHOD NOWOORLEAŃSKI 17:30 – Muszla Koncertowa – Molo DETKO BAND (PL) DOMINIK BUKOWSKI QUARTET (PL) GRZEGORZ NAGÓRSKI (PL) JAN KONOP BIG BAND (PL) 22:00 – Klub Scena, ul. Mamuszki 2 JAM SESSION

3 sierpnia – niedziela 17:30 – Muszla Koncertowa – Molo

RIVERBOAT RAMBLERS (RU/PL)  & Dave Burman (GB) BERNARD MASELI TRIO (PL) JAN PTASZYN WRÓBLEWSKI QUARTET (PL) INNER OUT (PL) 22:00 – Ogródek Let’s Art Cafe - Molo JAM SESSION

oraz CODZIENNIE - 12:00 – 24:00 – Ogródek Let’s Art Cafe - Molo  WYSTAWA OKŁADEK MARKA KAREWICZA 16:00 – 22:00 – Molo – Główna Aleja KIERMASZ PŁYT JAZZOWYCH 

organizator: Kąpielisko Morskie Sopot, sponsorzy: Związek Artystów Wykonawców STOAR, Bank Zachodni WBK – Grupa Santander, współpraca: Stowarzyszenie Muzyków Jazzowych, Stowarzyszenie For Baltic, Let’s Art Cafe – Sopot, Klub Scena - Sopot 

Od chwili otrzymania w/w zaproszenia, kiedy zapoznałem się z programem jazzowych koncertów, imprez okolicznościowych oraz wymienionych wykonawców muzycznych przedsięwzięć, moją głowę atakowała nieustępliwa myśl „muszę za wszelką cenę być w pierwszy weekend sierpnia w Sopocie”. Pomimo poniesionych sporych kosztów, jak na moją kieszeń, związanych z czerwcową wyprawę do Szkocji, poszukiwałem na wyjazd do Trójmiasta nowych środków pieniężnych. W międzyczasie na moją komórkę zadzwoniła Maryla Michowska ze Sztumu k/Malborka, uczestniczka wielu imprez organizowanych przez Fundację Sopockie Korzenie, w czerwcu była w naszym mieście na spotkaniu z Markiem Karewiczem w Miejskiej Bibliotece Publicznej przy Placu Kościuszki 18, zaprzyjaźniając się z naszą, tomaszowską grupą uczestniczącą w Trójmiejskich, muzycznych eskapadach, zwróciła się do mnie: - Antek czy przyjeżdżasz do Sopotu na jazzowy festiwal? Załatwiłam, rezerwując bardzo tanie, jak na tą porę roku, noclegi (70 zł łóżko) w Domu Studenckim nr. 7 przy ul. Armii Krajowej, w samym centrum Sopotu. Powiadomiłam telefonicznie wszystkich „naszych”. Potwierdzili swój przyjazd. Przyznam, że informacja od Maryli podbudowała moją próżność i chęć bycia za wszelką cenę na sopockim Molo w weekend sierpniowy.


* * *
Marcin Jacobson w asyście, od lewej Iwona Thierry, po prawej Ewa Jochan w tle Detko Band
Kim jest Marcin Jacobson? Marcin Jacobson to wielki fan, organizator i animator jazzu. W 2008 roku wraz z Wojtkiem Korzeniewskim i Wiesławem Śliwińskim, współtworzył Fundację Sopockie Korzenie, zostając jej wiceprezesem. Dzisiaj tworzy i pracuje na własny rachunek. Jest pomysłodawcą, animatorem i reżyserem XVII Molo Jazz Festiwal a zarazem jest to jego zorganizowane, pierwsze, firmujące własnym nazwiskiem spotkanie w tym cyklu. W 1970 roku zadebiutował jako prezenter (DJ) w pierwszej polskiej dyskotece Musicorama w Sopocie. Kierownik Akcji Lato (Gdańsk 1977), programu promującego młode polskie zespoły rockowe. Współtwórca muzycznego ruchu - Muzyka Młodej Generacji (1978). Współorganizator festiwali Pomorska Jesień Jazzowa i Jazz Jantar, Międzynarodowych Konfrontacji Muzycznych - Pop Session w Sopocie (1978-81) i Festiwalu w Jarocinie (1980). Dyrektor programowy festiwalu w Jarocinie (1987). Dyrektor, a następnie redaktor naczelny Radia BIELSKO w Bielsku-Białej (1996-98). Prezes oraz A&R Sceny FM w Krakowie (1998-2001). Współorganizator koncertów m.in. Tiny Turner, Jana Garbarka, Joe Zawinula, Paco De Lucii, Davida Murraya, Tilla Broennera, Petera Beetsa i Candy Dulfera, a także Festiwali Piosenki w Sopocie (1989-91), Opolu (1988) oraz Bielskiej Zadymki Jazzowej (2002-04).

W charakterze konferansjera prowadził wiele koncertów jazzowych (Jazz nad Odrą, Jazz Jantar, Pomorska Jesień Jazzowa) i rockowych (Pop Session, John Mayall, Suzi Quatro). Publikował teksty o muzyce w periodykach: Jazz, Jazz Forum, Magazyn Muzyczny, Warsaw Voice, Tygodnik Kulturalny, Czas, Scena, Machina. We współpracy z Metal Mind Productions, zapoczątkował serię wydawniczą wykonawców, którzy w latach 80-tych nie doczekali się wydania płyt - Cytrus, Ogród Wyobraźni, Art Rock, Mietek Blues Band, Immanuel. Doprowadził również do wydania reedycji wszystkich nagrań grup Krzak i TSA. Współpracował m.in. z zespołami TSA, Krzak, SBB, Akurat, Psio Crew. Współtwórca sukcesu m.in. grupy Dżem i Martyny Jakubowicz. Obecnie prowadzi agencję koncertową, jest managerem m.in. pianisty jazzowego Sławka Jaskułki i legendarnej formacji String Connection. Napisał sporo publikacji, tekstów, artykułów a ostatnie jego dzieło to książka Karewicz Big Beat z zapisaną narracją o polskim big beacie przez mistrza fotografii. Jest współorganizatorem i byłym graczem Bielskiej Ligi Koszykówki (druga co do wielkości liga amatorska koszykówki w Polsce). Jest też mężem, ojcem czwórki dzieci oraz dziadkiem czwórki wnucząt.

* * *

Na schodach Domu Studenta nr.7. Od lewej Agnieszka z Warszawy, Iwona Thierry, Wiesław
Śliwiński, Maryla Michowska, Antoni Malewski, Tadeusz, Henia Laskowska i Ewa Jochan
Już od wczesnych, porannych godzin w niesamowicie upalny czwartek 30 lipca, spakowany, siedząc na walizkach, z niecierpliwością oczekiwałem wieczoru, w przysłowiowo tak zwanych blokach startowych, by busem dostać się do pobliskiego Piotrkowa Trybunalskiego. Bo tu z dworca PKP o godzinie 22.37 miałem bezpośredni pociąg do Sopotu. Dotychczasowe Molo Jazz Festiwale odbywały się w jeden lub dwa dni, zawsze w pierwszy weekend sierpnia. Po raz pierwszy w historii ten festiwal będzie trwał trzy dni, a rozpocznie go nowość w programie (pomysł pana Jacobsona) - dzień jazzu tanecznego. Choć podróż miałem koszmarną, cała noc przestana w korytarzu wagonu, to radość jaka ogarnęła mnie stojącego o 6.00 rano na peronie sopockiego dworca, była ogromna.

Sopot. Piątek 1 sierpnia 2014

O 6.30 znalazłem się w recepcji Domu Studenckiego nr. 7 przy ulicy Armii Krajowej. Hotelowa doba zaczyna się, jak w większości hotelach w Polsce, o godzinie 12.00. Do hotelu dotarłem o tej porze dnia świadomie, by sprawdzić rezerwację i zostawić bagaże. Po ich pozbyciu się natychmiast ruszyłem w kierunku morza. Już o 6.50 znalazłem się na głównej ulicy miasta, Bohaterów Monte Cassino. Ulica rozrywki, która stała się synonimem turystycznym wczasowiczów, przechodniów i wszystkich, nie tylko tych z Trójmiasta, mieszkańców Polski, wyglądała niczym filmowy krajobraz po bitwie. Ulica dziesiątków, po lewej i prawej stronie tanecznych lokali, ogródków piwnych, ulicznych grajków, całonocnej rozrywki. Bezpośrednio prowadząca na sopockie Molo (miejsce spacerów, sportowych zmagań, koncertów muzycznych) i nadmorskie plaże. Gdy znalazłem się na wysokości kościoła garnizonowego św. Jerzego i byłej restauracji Złoty Ul, ujrzałem wielu ludzi, maszyn ze służb porządkowych miasta, pracowników kawiarń, restauracji jak zmagali się z usuwaniem stosów śmieci, puszek, plastikowych opakowań, szklanych stłuczek, podlewaniem wodą klombów, nawierzchni ulicy, trawników, czyli nie jak w piosence Beatlesów Noc po ciężkim dniu (A Hard Day’s Night) lecz parafrazując ten tytuł, Dzień po ciężkiej nocy. Na niektórych ławkach, ławeczkach, murkach siedzieli w objęciach i uściskach młodzi kochankowie, tudzież niedopici, roznegliżowani młodzieńcy prawie wszyscy oblani atramentem. Zachowywali się bardzo głośno i agresywnie. Obawiałem się z ich strony nieprzewidzianej zaczepki, nieco przyspieszyłem by szybko znaleźć się w małej kafejce tuż przy Molo, gdzie pracownicy lokalu czynili tak jak wszyscy, codzienne poranne porządki, usuwając stłuczki i inne zanieczyszczenia.

Usiadłem na zewnątrz kafejki, i choć jeszcze była nieczynna, poprosiłem jedną z dziewczyn krzątających się wokół lokalu, o kawę i dużą (2 litry) Muszyniankę. Nie odmówiła, podała do stolika. Dochodziła 8.00, temperatura już sięgała + 25 stopni C, nie odczuwałem od morza żadnego powiewu. Dopiero teraz poczułem zmęczenie i senność po nieprzespanej nocnej podróży. Mocna, duża kawa, bardzo szybko postawiła mnie na nogi a przemieszczające się na morskie piaski, skromnie, kuso odziane, piękne dziewczyny nie pozwoliły mi zasnąć. Popijając z plastikowej butelki Muszyniankę coraz bardziej wytężałem wzrok na przemieszczające się na plażę półnagie, zgrabne, żywe śliczności. Wykonałem kilka telefonów do przyjaciół, którzy mieli dotrzeć do Domu Studenta. Krzysiek i Ewa Jochanowie jechali z Łodzi autobusem PKS, mieli planowo dotrzeć do Sopotu na godzinę 16.00, Henia Erez z Tadeuszem jechali koleją od Puław, Maryla Michowska, jej koleżanka Henia Laskowska i Iwona Thierry jechały ze Sztumu własnym samochodem, Marek Karewicz z Wiesiem Śliwińskim jadąc PKP od Warszawy mieli dotrzeć na 15.00 (choć zamieszkali w innym hotelu), natomiast Maryla Tejchman dojechać miała na 15.00 w sobotę 2 sierpnia. Wymieniłem wszystkich „naszych”, którzy mieli reprezentować tak zwaną grupę tomaszowską. Czas szybko i pięknie mi zleciał, nim się zorientowałem dochodziła już godzina 11.30. Kwadrans po 12.00 znalazłem się w swoim pokoju, zanim rozpakowałem bagaże rzuciłem się na studenckie wyro i natychmiast jak zabity zasnąłem. Około 15.30 obudził mnie telefon, to Wiesiek Śliwiński poinformował, że razem z Markiem czekają na nas, na tarasie piwnym przy muszli koncertowej Molo (na tyłach hotelu Sheraton), na której miało rozpocząć się o godzinie 18.00 XVII Molo Jazz Festiwal. Około 16.10 dotarli na bazę Jochanowie a w chwilę po nich dojechały Iwona Thierry, Maryla Michowska z Henią Laskowską. Kwadrans przed 17.00 dołączyliśmy do Marka i Wiesia by wspólnie uczestniczyć w sopockim, jazzowym wydarzeniu.

Nim rozpoczął się koncert - XVII Molo Jazz Festiwal – punktualnie o godzinie 17.00 wybiła godzina „W”, informująca wszystkich mieszkańców polskich miast i wsi, że 70 lat temu wybuchło w Warszawie Powstanie zwane Warszawskim. W całym mieście Sopot bardzo głośno „zawyła syrena” oznajmująca tą chwilę. Wszyscy siedzący przy stolikach odrywając od ust butelkę czy kufel z piwem, natychmiast jak jeden mąż, wstali z miejsc przyjmując postawę zasadniczą. Zerknąłem kątem oka, wszyscy wokół sceny, muzycy na scenie przygotowujący się do występu, na plaży, na Sopockim Molo, przed hotelem Sheraton czy Grand Hotelem zatrzymali się przyjmując podobną postawę. Poczułem jak ciarki przeszły po moim ciele. Przez minutę byłem z powstańcami na barykadach. Ta piękna, wzruszająca chwila przypominała mi, że jestem Polakiem. Jak przystało na głównego animatora dnia jazzu tanecznego, imprezę otworzył Marcin Jacobson a na scenie jako pierwszy wystąpił kwartet Siergieja Wowokotruba & Gypsy Swing. Po Marcinie mikrofon przejął Przemek Dyakowski (saksofonista jazzowy) i poprowadził imprezę do końca. W mistrzowskiej grze Siergieja (skrzypce) mocno wyczuwało się emocje cygańskiego swingu manouche połączone nutką rytmów wschodniosłowiańskich. Siergiej jest Ukraińcem od 20 lat mieszka w Polsce, wszyscy jego muzycy (Sebastian Ruciński - gitara, Tomasz Wójcik - gitara, Piotr Górka - kontrabas) to absolwenci Akademii Muzycznej (Instytut Jazzu) w Katowicach. Wokół muszli koncertowej Molo i przyległych piwnych ogródkach zrobiło się tanecznie i swingowo. Przed sceną kilka wytrwałych par kołatało. Kwartet Siergieja Wowokotruba rozgrzał do białości, i tak już gorące, roznegliżowane ciała słuchaczy. Temperatura powietrza sięgało +28 stopni C.

Jam Session w Klubie SCENA. W białej koszuli z saksofonem Przemek Dyakowski.Poniżej w białym swetrze Marek Karewicz
Przez wszystkie dni trwania festiwalu jazzowego (piątek/niedziela) na spacerowym chodniku przed muszlą koncertową Molo, trwał kiermasz (w czterech drewnianych kioskach) związany z tematem JAZZ: sprzedaż festiwalowych towarów odbywała się w postaci podkoszulków, płyt (CD, DVD), literatury (biuletyny, albumy, książki), znaczków (gadżety), koszul i innych nie wymienionych bliżej akcesoriów. Dla zbieraczy muzycznych staroci był to istny raj na ziemi. Codziennie, przez okres trwania festiwalu, kioski oblegane były przez fanów jazzu i zbieraczy. Swoją działalność handlową prowadziły aż do zakończenia festiwalu, do niedzielnego późnego wieczoru. Po kwartecie Wowkotruba konferansjer Dyakowski zapowiedział kolejny zespół Polish Polka Jazz Orchestra i na scenie ukazał się kwartet w składzie Emil Mikszt- klarnet, Tomasz Chyła- trąbka, Szymon Jabłoński –skrzypce, Michał Ciesielski – akordeon oraz Tomasz Kupczyński – wokal. Zrobiło się swojsko, skocznie, coś w stylu raz na ludowo. Żywiołowe, najsłynniejsze polskie polki, oberki, mazurki, kujawiaki wszystkich wprowadziły w muzyczną ekstazę. Na widowni rozlegały się rytmiczne oklaski, rozpoczęła się zabawa na całego. Na szczęście temperatura powietrza lekko spadła poniżej +20 stopni C, choć nadal panowała duchota. Na morzu żadnej falki. W międzyczasie dołączyli do nas z Kozienic, spóźnieni Hania Erez i jej partner Tadeusz.

Po godzinie ludowo jazzowej sekwencji Przemek Dyakowski zaprosił na scenę kolejny, ostatni tego wieczoru zespół Peter Beet’s Trio: Peter Beets – piano, Rodney Whitaker – kontrabas oraz Willie Jones III – perkusja. Ze sceny powiało prawdziwym, amerykańskim brzmieniem. Grali stare, dobre standardy jazzowe, w których dominowały kompozycje Oscara Petersona. Wirtuoz klawiszowego instrumentu, Peter Beets dał próbkę prawdziwego jazzu i w tak dobrym nastroju tuż przed 22.00 pan Dyakowski, żegnając publiczność pierwszego dnia festiwalu, zaprosił wszystkich na jazzowe jam session do Klubu SCENA. Lokal mieściL się na tyłach Grand Hotelu około 150 metrów za muszlą koncertową, idąc plażą w kierunku Gdyni. Wszyscy przenieśliśmy się do SCENY gdzie do godziny 1.00 w nocy, przy zastawionych stolikach kuflami piwa, przekąskami, trwała jazzowa uczta, w której udział wzięło kilku muzyków wcześniej grających na muszli koncertowej Molo. Między innymi wirtuoz piana Peter Beets czy perkusista Willie Jones III, a co była dla mnie szczególnie piękne, to usłyszałem wreszcie na żywo grającego kilka, jazzowych standardów na saksofonie, konferansjera sopockiego spotkania Przemysława Dyakowskiego, przyjaciela Marka Karewicza. To Marek podczas jamu do mnie rzekł te słowa, - Antek, to dzięki Przemkowi ja żyję. Mieszkaliśmy w Zakopanem na Kalatówkach w jednym pokoju kiedy dopadł mnie ten potworny wylew. To on mnie odnalazł bezwładnie leżącego na łóżku. Uruchomił szybko, co było bardzo ważne w tym wypadku, służby pogotowia medycznego. Zostałem cudem wyrwany z „objęć kostuchy”, dzięki czemu dzisiaj możemy uczestniczyć razem w tym spektaklu jazzowym. Około 1.30 przemieszczaliśmy się przez zatłoczony - głośny muzycznie przez wykonujących na przeróżnych instrumentach klasyczne utwory, uliczni grajkowie - sopocki deptak ulicy Bohaterów Monte Cassino. Również dobiegająca muzyka z tanecznych lokali z lewej i prawej strony deptaka tworzyła istną, zagłuszającą kakafonię dźwięków, przy której trudno było się porozumieć. Wśród panującego zgiełku ulicy, około 3.00 dotarliśmy na hotelową bazę i jeszcze długo na schodach studenckiego ośrodka, przy szczypcie alkoholu, piwa, skrupulatnie podsumowywaliśmy pierwszy, zakończony dzień sopockiego festiwalu. Przed godziną 4.00 rano, kiedy na dworze dobrze zaczęło świtać, rozeszliśmy się do swoich pokoi.

Sopot. Sobota 2 sierpnia 2014

Przemarsz nowoorleański ul. Bohaterów Monte Cassino. Na platformie samochodowej zespół
Detko Band. Od lewej stoją Maryla Tejchman Antek Malewski, Krzysiek Jochan, Wojtek
Korzeniewski, Wiesław Śliwiński, Czarek Francke. U dołu foto, Marek Karewicz
W samo południe, około 12.00 niczym w filmie Freda Zinnemanna z 1952 roku, nasze kobiety przygotowały wspólne śniadanie, które to kulinarne produkty zabezpieczyły panie ze Sztumu, Maryla Michowska i Henia Laskowska oraz jak zwykle Jochanowie. A czegóż tu nie było? I kotlety mielone, schabowe, kapusta młoda zasmażana, piersi, udka i galantyna z kurczaka, suszona kiełbasa, kilka gatunków szynki, trzy rodzaje pieczywa, małosolne ogórki, grzybki w occie, kompot wiśniowy, domowy smalec czy świeże, słodkie bułeczki (jagodzianki). Na stole wszystkiego były duże ilości. Jak to się mówi – nie do przejedzenia. Wspaniałe gatunki piwa, których marek nie sposób wymienić i oczywiście stała specjalność Ewy Jochan, cytrynówka zaprawiana cukrem brzozowym i wiele innych doskonałości, których nie jestem w stanie wymienić. Na szczególne, jazzowe śniadanie przybyli wcześniej zaproszeni Marek Karewicz ze swoim, stałym opiekunem Wiesiem, tomaszowscy gdańszczanie Czarek Francke z żoną Henryką, dwóch dorosłych synów Maryli Michowskiej ze swoimi partnerkami oraz mieszkańcy DS-nr.7 tj małżeństwo Ewa i Krzysiek Jochan z Tomaszowa, Hania Erez z Tadeuszem z Kozienic, Iwona Thierry z Warszawy, Maryla Michowska, Henryka Laskowska ze Sztumu oraz moja skromna osoba. Wielkie żarcie niczym w filmowym dramacie Marco Ferrieri’ego z 1973 roku miało nas wzmocnić przed nowoorleańskim przemarszem ulicą Bohaterów Monte Cassino. W trakcie śniadania dotarła do nas, spóźniona o jeden dzień Maryla Tejchman, tomaszowianka z Warszawy. Jej spóźnienie było spowodowane udziałem w stolicy w dniu 1 sierpnia w tradycyjnych pieśniach powstańczych na Placu Piłsudskiego z okazji 70 rocznicy Powstania Warszawskiego. Od niej w prezencie otrzymałem mały okolicznościowy znaczek (gadżet) - 70 Rocznica Powstania Warszawskiego.

Koncert zespołu Detko Band na scenie muszli koncertowej MOLO
To z Sopotu w 1956 roku powiał wiatr optymizmu i wolności. Wówczas lato w mieście było bardzo gorące nie tylko ze względu na panujące upały ale szczególnie na przybycie ponad 50 tysięcy fanów jazzu, muzyków, artystów, wczasowiczów i zwykłych obywateli siermiężnego PRL-u. W słynnym marszu ulicą Bohaterów Monte Cassino, nazwanym nowoorleańskim, z organizowanym przez Leopolda Tyrmanda i Franciszka Walickiego, jak to się mówi, nie było gdzie palca wsadzić. W żaden sposób nie da się porównać tych wydarzeń z przymusowym, pierwszomajowym pochodem. Nigdzie dotąd w państwach zza żelaznej kurtyny (demoludów) nie doszło do takiej demonstracji wolności. Odpowiedzialnie mogę powiedzieć - młodzieżowej rewolucji obyczajowej, która wyniosła JAZZ z podziemia na salony. W pochodzie uczestniczył również, 18-letni wówczas, usiłujący grać na trąbce przyszły, wybitny artysta fotografik, Marek Karewicz. Wielki miłośnik i znawca jazzu. Kiedy Krzysztof Komeda i Jan Ptaszyn Wróblewski maszerujący w pochodzie nieśli trumnę z napisem „stare polskie przeboje” władza PRL-u i polityczny establishment mocno się wystraszyli. Miało to ogromne znaczenie na przyznanie Sopotowi pierwszego w Polsce Festiwalu Jazzowego, którą to imprezę współtworzyli Tyrmand, Kisielewski, Kosiński. Premiera tego historycznego wydarzenia miała miejsce w dniu 6 sierpnia (rocznica zrzucenia bomby atomowej na Hiroszimę) 1956 roku. Kiedy w upalną sobotę przed godziną 17.00, stanęliśmy w ogromnym tłumie ludzi przy kościele garnizonowym św. Jerzego a po lewej już nieistniejąca, słynna restauracja Złoty Ul, wszyscy mieliśmy świadomość, że uczestniczymy w wielkim, historycznym wydarzeniu. Z dużą powagą sytuacji, nasza grupa znalazła się wśród wielu notabli miasta, muzyków, sporą liczbą osób, uczestników przemarszu tamtego lata 1956 i ludzi z Fundacji Sopockie Korzenie (prezes Wojtek Korzeniewski, Wiesław Śliwiński czy animator i reżyser XVII Molo Jazz Festiwal Sopot 2014, Marcin Jacobson).

Konferencja prasowa z Markiem Karewiczem i Marcinem Jacobsonem
Na platformie samochodu stali muzycy zespołu Detko Band, grając klasyczne, dixlandowe przeboje z epoki lat 40/50-tych minionego wieku. Gdy tylko ruszyliśmy w dół Bohaterów Monte Cassino w kierunku Mola, zespół Detko Band uraczał wszystkich maszerujących i zebranych wokół tłumów, zwykłych gapiów, najznakomitszymi, światowymi szlagierami jak When The Saints Go Marchin In, Shaine, Down By The Riverside czy Mack The Knife. Kolumnę samochodową prowadził pilot ze Straży Miejskiej, w drugim, odkrytym samochodzie jechał Przemek Dyakowski, za nim platforma z muzykami a tuż za platformą maszerujący tłum, w którym i ja się znalazłem, tworzący szczególny pochód. Wśród zatłoczonego montciaka, wiwatującego na cześć nowoorleańskiego przemarszu, doszliśmy do bijącej w górę potężnym wytryskiem wody - fontanny, gdzie po lewej jej stronie, patrząc na morze, znajduje się muszla koncertowa Molo, na którą to scenę dotarł zespół Detko Band i zgodnie z programem rozpoczął, przy wypełnionej po brzegi widowni, swój cudowny, muzycznie lekki, koncert nowoorleańskiego jazzu. Po prawej stronie fontanny w Letnim Ogródku Let’s Art Cafe zorganizowana była wystawa okładek płytowych (LP) Marka Karewicza. Równolegle z koncertem Detko Band odbyła się tu konferencja prasowa z udziałem Karewicza i Marcina Jacobsona. Marek, znany gawędziarz, jak zwykle uraczał słuchaczy swoimi anegdotami, aforyzmami z bogatego życia fotografa a Marcin Jacobson opowiedział genezę powstania książki Karewicz Big Beat, którą to pozycję, wraz z Karewicza This Is Jazz można była zakupić na kiermaszu płyt jazzowych. Szczęśliwcy, zakupując w/w tytuły, mogli na miejscu otrzymać wpisy od obu autorów. Po zespole Detko Band, zapowiedziane przez Przemka Dykowskiego wystąpili kolejno:  Kwartet Dominika Bukowskiego - „Zaprosiłem muzyków którym w 100% mogłem zaufać: Piotra Lemańczyka, z którym po tylu latach wspólnego grania i nagrywania łączy nas niewidzialna ,,tkanka muzyczna", Przemka Jarosza, którego usłyszałem na Jazz Camping Kalatówki od razu wiedziałem że potrzebuję takiego brzmienia w tym kwartecie; oraz Sri Hanuragę, wybitnego pianistę młodego pokolenia z Indonezji, z którym spotkałem się podczas nagrywania płyty Krystyny Stańko.

Na konferencji prasowej. Rząd pierwszy od lewej: Wojtek Korzeniewski z córką, Antek Malewski 
i Iwona Thierry. Rząd drugi od prawej: Maryla Tejchman, Henia i Czarek Franckowi


Latem 2013 roku wyruszyliśmy na trasę koncertową po Polsce, zagraliśmy 10 koncertów, co bardzo pomogło w zgraniu zespołu, po czym weszliśmy do studia i nagraliśmy materiał. Premiera płyty w gdańskim Żaku to owoc tamtego spotkania” - tak o zespole wypowiedział się jego lider grający na wibrafonie, Dominik Bukowski. "Grzegorz Nagórski - to jeden z najlepszych puzonistów jazzowych w Polsce, kompozytor, który ze swoim kwartetem dał tu, w Sopocie, cudowny koncert przy wypełnionej po brzegi widowni muszli koncertowej Molo. Karewicz, który przez wszystkie dni trwał w swoim wózku przy scenie Mola tak oto do mnie wyraził się o tym muzyku, - Antek musisz wiedzieć, że instrument na którym gra, puzon, jest wbrew pozorom, trudnym instrumentem. Osobiście Grzegorza uważam za najlepszego, gra pięknie jazzowe frazy. Zresztą niezły na puzonie jest tomaszowianin Marek Michalak. Zapewne wzoruje się na tym muzyku i chwała mu za to, w przyszłości może być wielki" oraz Jan Konop Big Band, który na zakończenie drugiego dnia festiwalu dał z zespołem Inner Out w składzie Michał Zienkowski – gitara, Michał Jan Ciesielski – sax tenor, Krzysztof Słomkowski – kontrabas, Sławek Koryzno – perkusja jakże inny, odbiegający od poprzednio występujących zespołów, styl jazzowy. Tak jak miało to miejsce wczoraj, na zakończenie muzycznego maratonu, konferansjer Przemek Dyakowski zaprosił wszystkich do odległego nieopodal Klubu SCENA, w którym tradycyjnie odbyło się jam session, z udziałem muzyków grających wcześniej na muszli koncertowej Molo. Ponownie muzyczna uczta trwała do godziny 1.30 i nasz powrót, muzycznie spełnionych na kwaterę, przez hałaśliwą, zatłoczoną do bólu polską młodzieżą, ulicą Bohaterów Monte Cassino, był koszmarny. Radośni i zmęczeni około 3.00 nad ranem poszliśmy spać.

Sopot. Niedziela 3 sierpnia 2014

Nocny powrót do hotelu po koncercie. Od lewej Ewa Jochan, Antek Malewski, Henia Laskowska,
za nią Maryla Tejchman w głębi Iwona Thierry
Ostatni, niedzielny dzień sopockiego festiwalu zapowiadał się również atrakcyjnie co poprzednie. Zapewne jedną z atrakcji miał być zapowiedziany udział naszego mistrza saksofonu, wielkiego Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Około południa, z dużymi trudnościami ze wstawaniem zebraliśmy się na śniadaniu, które przygotowały nasze kobiety. Przybyli również Marek Karewicz z Wiesiem Śliwińskim. Nie dotarli tylko Franckowie z Gdańska. Kryptonim „śniadanie” to nie tylko sama konsumpcja ale również szczególne rozmowy o jazzie, rock’n’rollu, podsumowujące dyskusje z kończącego się weekendu, a co najpiękniejsze to jak zawsze przy tego typu spotkaniach wymiana dowcipów, anegdot, aforyzmów. Nie będę w tym felietonie opisywał zasłyszanych kawałów ale dwie anegdoty opowiem ze względu na ich oryginalność, inteligentną, zaskakującą pointą i dobrze opowiedziane przez Iwonę Thierry: Pierwszy – Rzecz działa się w PRL-u. Zawsze wyjeżdżający na zagraniczne delegacje nasi prominenci polityczni, sportowcy czy naukowcy mieli ograniczone diety w dolarach i wysłani na w/w formę pobytu w innym państwie, by godnie przeżyć ten okres, zmuszeni byli przemycać w celach handlowych różnego rodzaju towary, gadżety wykazujące rynkowe braki w danym kraju. Tak też było gdy dwaj prezesi firm państwowych wyjechali służbowo do jednego z państw azjatyckich. Zabrali z sobą dwa jednakowe, kryształowe, (bardzo „chodliwe” w tym kraju) duże puchary ze złotymi tabliczkami na łańcuszku z napisem: „Koło Gospodyń Wiejskich w Brzanie Dolnej”. Za nim doszło do już umówionej transakcji, prezesi wystawili je w swoim hotelowym pokoju, gdzie przyglądali się arcydziełu sztuki hutniczej szkła. Nagle jeden z pucharów rozerwał się jak granat na dziesiątki odłamków (na skutek naprężeń wewnętrznych co jest charakterystyczne dla tego typu wyrobów) pozostawiając w tym miejscu tylko złotą tabliczkę na łańcuszku. W tym momencie jeden z prezesów zwraca się do drugiego, - „Jaka szkoda, że pański puchar się rozsypał”. – „A skąd pan wie, że to mój się rozsypał?”. – „Bo jak pan widzi, mój stoi!”.

Jan „Ptaszyn” Wróblewski w akcji na scenie muszli koncertowej MOLO
Drugi dowcip – Prezes i wiceprezes jednej z dużych firm mieli wspólną sekretarkę, która była panną i obaj mieli (o swoich kontaktach z sekretarką dobrze wiedzieli) z nią miłosne przygody. Sekretarka zaszła w ciążę. Kiedy zbliżało się „rozwiązanie”, prezes zwrócił się do swojego zastępcy, - „Panie kolego, by w naszym biurze nie było podejrzeń, które mogłoby wywołać skandal, zlecam panu wyjazd z naszą sekretarką, aż do porodu, do dobrej kliniki w Zakopanem. Mam tam przyjaciela ordynatora. Proszę pana o wszystkim mnie informować telexem”. Po kilku dniach pobytu na „służbowej delegacji” wiceprezes wysyła do swojego szefa informację, - „Szanowny Panie prezesie, nasza sekretarka dziś rano powiła bliźniaki, pragnę również pana poinformować, że moje zmarło”.


Około 16.00 opuściliśmy hotel udając się w kierunku Mola na ostatni dzień jazzowego festiwalu. Kiedy znaleźliśmy się na Bohaterów Monte Cassino to na już zatłoczonej ulicy trwało życie „artystyczne” skupiające wielu gapiów czy ludzi podziwiających kunszt wykonawców. Dwie młode śliczne dziewczyny (najprawdopodobniej uczennice szkoły muzycznej) cudownie grały na skrzypcach Czardasza Montiego, obok klarnecista wydmuchiwał hit Acker Bilka „Stranger On The Shore” a naprzeciw, po drugiej stronie deptaka akordeonista wygrywał francuskie walczyki. Nieco dalej idąc w kierunku morza, ogromne zbiegowisko, grupa młodych chłopaków wykonywała ekwilibrystyczne figury taneczne w break dance. Tuż obok tanecznego zbiegowiska młodzi gimnastycy grupowo wykonywali karkołomne, trudne technicznie ćwiczenia, przy których dłonie same składały się do oklasków. Dalej pożeracz ognia przerażał odwagą gapiów i przechodniów. Ze względu na niesamowity upał zatrzymaliśmy się na chwilę, by ugasić pragnienie, na tarasie Błękitnego Pudla.

Sopot nocą z tyłu hotelu Sheraton. Od lewej – Henia Laskowska, Iwona Thierry, Krzysiek Jochan, Maryla Michowska,  Ania Śliwińska. Na ziemi siedzi jej mąż, Wiesław
Do nas siedzących, spijających chłodne płyny, doszedł i przywitał się z nami John Blues, lokalny miłośnik bluesa, jazzu (z stąd jego pseudonim), który słynie, nie tylko w Trójmieście, z grania ulicznego na harmonijce ustnej, amerykańskiego bluesa. Czyni to doskonale, profesjonalnie. Zagrał dla Marka mały koncert (trzy świetne utwory amerykańskiego południa). – Panie Marku jak tylko spotkam pana w Sopocie, zawsze z wdzięczności zagram najlepiej jak tylko potrafię. Po muzycznym recitalu Johna Bluesa udaliśmy się w kierunku morza. Tak oto doszliśmy na taras ogródka w pobliżu muszli koncertowej Molo, na której to scenie trwały przygotowania, próby do ostatnich sopockich, jazzowych zmagań. Jak w poprzednie dni festiwalu, tak w niedzielne spotkanie na scenie muszli Molo pojawił się Przemysław Dyakowski i zapowiedział zespoły kończące XVII Molo Jazz Festiwal. Kolejno wystąpili: Inner Out, Riverboat Ramblers & Dave Burman i Bernard Maseli Trio. Rozpoczęli mocnym akordem wprowadzając widownię w swingowo taneczną atmosferę. My tymczasem po raz pierwszy oglądaliśmy koncert z pewnego dystansu (około 60 m od sceny), bardziej nastawiliśmy się na słuchanie jazzowych reminiscencji by siedząc przy piwie i innych napojach, rozmawiając, cieszyć się sobą, cieszyć się ze wspólnego spotkania. Pod scenę muszli oddelegowaliśmy tylko wózek z Markiem, bo jak twierdził mistrz fotografii, - Ja bez jazzu, jak ryba bez wody, nie mogę żyć. Nastawiliśmy się na ostatni punkt niedzielnego programu, na oczekiwany z niecierpliwością koncert kwartetu Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Kiedy mistrz Jan Ptaszyn pojawił się na scenie, wszyscy jak jeden mąż, znaleźliśmy się przy niej. Z widowni przywitały go głośne okrzyki, - Ptaszyn, Ptaszyn, Ptaszyn … i gromkie, gorące owacje, zupełnie jak 58 lat temu, podczas przemarszu nowoorleańskiego ulicą Bohaterów Monte Cassino. Jan „Ptaszyn” Wróblewski – blisko 80-letni, wybitny polski muzyk jazzowy, kompozytor, aranżer i dyrygent, dziennikarz, krytyk muzyczny, dobry przyjaciel, człowiek kochający wszystkich ludzi. Nieprzeciętny intelekt, nie tylko muzyczny, cechuje jego osobę.

Ulica Bohaterów Monte Cassino nocą. Po lewo ogródek piwny w Błękitnym Pudlu
Specjalność Jana Ptaszyna to gra na saksofonie tenorowym i barytonowym. Wróblewski założył kilku zespołów jazzowych angażując się w kilkanaście muzycznych projektów. Autor wielu programów jazzowych m.in. Trzy kwadranse jazzu. Członek Akademii Muzycznej Trójki. Uważany za jednego z największych popularyzatorów muzyki jazzowej w Polsce i na świecie. Komponował również muzykę filmową (m.in. do Pan Anatol szuka miliona, Niech żyje miłość) oraz popularne piosenki wykonywane przez Ewę Bem, Marylę Rodowicz, Andrzeja Zauchę, Łucję Prus i dla wielu innych wykonawców. Tworzył również koncerty symfoniczne. Nagrał kilkanaście albumów autorskich, brał udział w nagraniu kilkudziesięciu płyt innych zespołów, wykonawców. Jak przystało na taką osobowość muzyczną, pan Jan nie zawiódł licznie zebranej publiczności, fanów jazzu. Swojemu zespołowi „dał pograć”. Każdy z nich grający na fortepianie, kontrabasie czy perkusji miał swoje wejścia, swoje pięć minut w każdym utworze. Wszystkie instrumentalne solówki, Jan Ptaszyn znaczącym skinieniem głowy, mimiką dawał znak muzycznego wejścia a sam niczym dyrygent wielkiej orkiestry, frontując ku muzykowi czytał jego improwizacyjną solówkę. Każde włączenie tenorowego saksofonu w wykonujący utwór, kwitowane było brawami a mistrz odwzajemniał się improwizacją godną wybitnej postaci w świecie jazzu. Koncert kwartetu Ptaszyna był jedynym podczas festiwalowych zmagań zespołów, w którym wykonawcy dwukrotnie bisowali. Owacje publiczności na stojąco, przez długi czas nie pozwoliły kłaniającym się muzykom zejść ze sceny.

Hania Erez, Ewa Jochan, Maryla Michowska i Krzysiu Jochan
Pomógł im konferansjer Przemysław Dyakowski, który kończąc tegoroczne, trzydniowe, jazzowe zmagania zaprosił wszystkich na ostatnie jam session, do mieszczącego się obok fontanny, po jej drugiej stronie, Ogródka Let’s Art. Cafe. Miejsce, w którym umiejscowiono wystawę okładek płyt (LP) Marka Karewicza. Tu odbyły się ostatnie, jazzowe warsztaty muzyków występujących w niedzielnym koncercie ale bez osobistego udziału Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Około 1.00 w nocy po zakończonym jam session, nasza tomaszowska grupa udawała się do hotelu przez pustoszejący (koniec weekendu) główny, sopocki deptak przy Bohaterów Monte Cassino. Po drodze, szukając jeszcze tanecznej rozrywki, wstąpiliśmy do SPATIF-u, do Błękitnego Pudla (lokal baza Marka Karewicza) czy do Krzywego Domku. Nigdzie, z braku wolnych miejsc przy stolikach czy na parkiecie, w zatłoczonych lokalach nie zagrzaliśmy na dłużej miejsca. Postanowiliśmy pójść, uprzednio dokonując tak zwany zakup właściwy, na swoją bazę noclegową, gdzie na schodkach akademika, do godziny 4.00 rano zrobiliśmy swojską, huczną zieloną noc, o której nie sposób pisać w tym felietonie. Jako pierwszy przybyły w piątek na noclegową bazę, pierwszy poszedłem do łóżka przerywając szaloną, zieloną noc, również jako pierwszy opuściłem budynek Domu Studenta nr.7. Bo już o 8.45 udałem się na dworzec PKP, kiedy wszyscy jeszcze spali. Pociąg do Piotrkowa Tryb. odjeżdżał o 9.40. O tej godzinie pożegnałem się z przyjaznym mi Sopotem, z dręczącą mnie myślą, - Kiedy ponownie będzie mi dane znaleźć się na podobnej imprezie? W przeciwieństwie do koszmarnej jazdy na Wybrzeże, powrotna droga do domu była komfortowa. Do samego Piotrkowa w przedziale znajdowały się tylko trzy osoby, ja i dwoje nastolatków (chłopak i dziewczyna) wracający z wakacyjnych wojaży. Podczas jazdy miałem czas na przemyślenia, na retrospektywny przegląd sopockich wydarzeń, o których jeszcze długo będę rozpamiętywał.

Sopockie Molo nocą
Epilogiem sopockim kończę swoją, pisarską przygodą na portalu „nasz tomaszow”, retrospektywną zabawę, przypominając wszystkim pokoleniom o najpiękniejszych (lata 50/60) dekadach XX wieku które dzięki przenikającemu zza żelaznej kurtyny do Polski, do mojego miasta egzotycznego, stylu muzycznego stylu, zwanym - Rock’n’Roll. Styl, który raz na zawsze zmienił świat w jakim przyszło mi żyć, który w sposób ewolucyjny zwalczył wszystkie totalitaryzmy (amerykański rasizm, komunizm, faszyzm czy szowinistyczny nazizm), który zaraził mnie i moje pokolenie osobistą wolnością, trwającą do dzisiaj. Chciałem także nowym pokoleniom przedstawić tamtą, bardzo ważną epokę, która współtworzyła dzisiejszy świat. Bez niej nie byłoby współczesności. Jeśli patrzysz z przymrużeniem oka na historyczną epokę swoich ojców, dziadków – to zamiast gwizdać - przeczytaj, wysłuchaj. Zakończę swoją Subiektywną Historię Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim znaną, cytowaną w tych felietonach, przepiękną, nostalgiczną sentencją Andrzeja Sikorowskiego z Krakowa, grupy muzycznej „Pod Budą”:

Nim na pożarcie rzucą nas tłumom,
Chcę coś powiedzieć ważnym gościom:
To nie jest tęsknota za PRL- em,
To jest tęsknota za młodością!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz