poniedziałek, 15 grudnia 2014

Sam znalazłem swoją drogę do bluesa - John Mayall w St. Albans (Nowy Czas/JazzPRESS)


Uśmiech Johna Mayalla jest dziś taki sam jak przed laty
Urodził się 29 listopada 1933 roku w Macclesfield w hrabstwie Cheshire, które swoją popularność w dużej mierze zawdzięcza tajemniczemu kotu z "Alicji w Krainie Czarów". Jego ojciec był znanym kolekcjonerem płyt jazzowych. Późniejszy wychowawca gitarowych legend od wczesnej młodości nasiąkał dźwiękami takich mistrzów jak Howlin' Wolf czy Albert Ammons. Pierwszą elektryczną gitarę John Mayall nabył tuż po powrocie z dwuletniej służby wojskowej w Korei. Po przeprowadzce do Manchesteru uczęszczał do szkoły plastycznej, ale jednocześnie bardzo szybko odnalazł się w lokalnych zespołach jako gitarzysta. Mimo, że został dyplomowanym projektantem, większość wolnego czasu spędzał z gitarą, a jego nieprzeciętnym talentem zainteresował się sam Alexis Korner nazywany ojcem brytyjskiego bluesa. To właśnie za jego namową w roku 1963 Mayall przeniósł się do Londynu, gdzie prawie natychmiast powołał do życia The Bluesbreakers - zespół, który stał się prawdziwą wylęgarnią utalentowanych muzyków, którzy z czasem przerośli popularnością swojego mistrza.

                                           Jeden z utworów z pierwszego krążka Mayalla

The Yardbirds z Ericem Claptonem
W marcu 1965 roku grupa The Yardbirds doprowadziła piosenkę "For Your Love" na szczyty brytyjskich list przebojów i mimo, że dwudziestoletni wówczas Eric Clapron oficjalnie już nie był w składzie zespołu, to właśnie jego gitarę możemy podziwiać, gdy słuchając tego przeboju ogarnia nas taneczne szaleństwo. Dlaczego Clapton zostawił zespół w momencie sukcesu? Zakochany w bluesie młody muzyk nie był w stanie pogodzić się z dryfowaniem The Yardbirds  w stronę muzyki popularnej, na co bez większych oporów dali namówić się jego koledzy. Clapton ponadto wyczuwał, że znany z pisania piosenek na zamówienie Graham Gouldman - autor "For Your Love" będzie usiłował iść za ciosem, co dość szybko przełoży się na utratę artystycznej tożsamości zespołu. W marcu 1965 roku "For Your Love" stała się szlagierem, a już w kwietniu Eric Clapton dołączył do szukającej własnej ścieżki formacji Johna Mayalla. Jego znakomita gra u boku zafascynowanego bluesem lidera na albumie Blues Breakers with Eric Clapton nie tylko ustaliła pozycję Claptona w bluesowym światku Londynu, ale spowodowała wśród licznych wielbicieli jego talentu coś w rodzaju amoku. Namalowany na ścianie stacji metra w londyńskim Islington napis "Clapton is God" rozprzestrzeniał się po całym Zjednoczonym Królestwie z prędkością światła, aż w końcu sława wielkiego Erica dotarła za ocean.


John Mayall i Eric Clapton
John Mayall & the Bluesbreakers rozpoczął od grania w londyńskim klubie Marquee. W roku 1964 formacja supportowała nawet gig samego Johna Lee Hookera podczas jego brytyjskiej trasy. Rok później Mayall nagrał swój pierwszy album John Mayall Plays John Mayall. o którym 19-go października podczas koncertu w St. Albans zażartował ze sceny, że już sam tytuł tej płyty musiał być dość podejrzany.

To właśnie w tym samym czasie do zespołu dołączył poszukujący swojej drogi dwudziestoletni Eric Clapton. Owocem współpracy obu muzyków była utrzymana w tradycji chicagowskiego bluesa najsłynniejsza płyta Johna Mayalla Blues Breakers with Eric Clapton, uznana po latach za jeden z najważniejszych krążków w historii światowego rocka. Po premierze tej płyty na ścianie stacji Islington pojawiło się właśnie owo kultowe graffiti "Clapton jest Bogiem". Po ogromnym sukcesie tego wydawnictwa Eric Clapton postanowił jednak opuścić zespół Mayalla i dołączyć do grupy Cream, którą współtworzył później wraz z "Gingerem" Bakeremze oraz ze zmarłym przed kilku dniami Jackiem Bruce'm.


Peter Green
Po odejściu Claptona u boku Johna Mayalla pojawił się niejaki Peter Green, którego gitarę słychać już na wydanym w roku 1967 albumie A Hard Road. Płyta okazała się kolejnym wielkim sukcesem bandu Mayalla, ale nowy gitarzysta podobnie jak jego wielki poprzednik tuż po premierze albumu także postanowił odejść i założyć zespół Peter Green's Fleetwood Mac zabierając Mayallowi jeszcze przy okazji dwóch innych Bluesbreakers'ów - basistę Johna McVie i perkusistę Micka Fleetwooda. Na miejsce Greena Mayallowi trafił się znów niezwykły talent. Mick Taylor miał wówczas dopiero 18 lat i mimo tak młodego wieku jego gitara z powodzeniem zadebiutowała na wydanym w 1967 roku albumie Crusade. Rok później ukazał się ostatni album pod szyldem John Mayall and the Bluesbreakers, który nosił tytuł Bare Wires. W roku 1969 wychowany w położonym niedaleko bliskiego memu sercu St. Albans niewielkim miasteczku Hatfield Mick Taylor postanowił dołączyć do słynnej formacji The Rolling Stones zastępując w niej bardzo już wówczas wyczerpanego rockandrollowym życiem Briana Jonesa.


John Mayall (drugi od lewej) i 18-letni Mick Taylor (trzeci z lewej)
Zniechęcony nieustannymi zmianami składu i szybkim usamodzielnianiem się swoich wychowanków Mayall postanowił przenieść się do Kalifornii, gdzie dzięki eksperymentom polegającym na łączeniu bluesa, jazzu, funku i rock and rolla udało mu się stworzyć zupełnie nowy rodzaj muzyki i dołączyć do panteonu największych legend rocka. Jest takie powiedzenie, że w przyrodzie nic nie ginie. Mówi się także, że czym skorupka za młodu nasiąknie... W 1982 roku los ponownie zetknął Mayalla z jego wychowankami. Wraz z Mickiem Taylorem i Johnem McVie Mayall tryumfalnie objechał świat, co napełniło go takim powerem i entuzjazmem, że dwa lata później reaktywował The Bluesbreakers. Wytrwał przy tej nazwie aż do roku do 2008. Gdy wydawało się, że dla jego bandu nastały wreszcie czasy upragnionej stabilizacji, nieoczekiwanie sam lider uznał, że dusi się w artystycznych ramach, które stworzył i po raz kolejny postanowił zakończyć działalność owianej legendą i licznymi sukcesami grupy oddając się karierze solowej, która szczęśliwie trwa do dziś.


John Mayall w St. Albans Arena (fot. Sławek Orwat)
Kariera solowa nie oznacza jednak dla Johna Mayalla skupiania uwagi jedynie na sobie samym. Potwierdził to koncert, jaki miałem okazję zobaczyć 19-go października w St. Albans będący częścią światowej trasy odbywającej się z okazji 80-tych urodzin tego artysty. Koncert był dla mnie tym bardziej wyjątkowy, że odbywał się w miejscowości, w której od kilku lat mieszkam i w której w każdy poniedziałek zasiadam za "sitkiem" Radia Verulam, żeby nadać kolejną audycję Polisz Czart. Aby ujrzeć światową legendę nie musiałem więc tym razem udawać się - jak miało to niedawno miejsce w przypadku Deep Purple czy Uriah Heep - do stolicy Królestwa. Tym razem to Góra przyszła do Mahometa. Nie tylko sam fakt, że oto za chwilę zobaczę na żywo człowieka, którego kompozycje niczym gąbka chłonąłem we wczesnym dzieciństwie, spowodował u mnie trudną do opisania ekscytację. Dla Polaka przyzwyczajonego do przesiadywania naszych rodzimych gwiazd po garderobach lub w najlepszym przypadku ich kręcenia się po back stage'u, obraz blisko 81-letniej legendy światowego rocka stojącej przy niewielkim, skromnym stoliku i sprzedającej swój najnowszy album wywołał u mnie krótkotrwały stan hipnozy.

Album z podpisem Mistrza
Podchodząc do Johna Mayalla w towarzystwie mojego redakcyjnego kolegi z Nowego Czasu Włodka Fenrycha, za którego namową w tym miejscu się znalazłem, nieśmiało wydobyłem z siebie pierwsze słowa: "Dobry wieczór. Jestem polskim prezenterem Radia Verulam z St. Albans. Czy zgodziłby się pan na krótką rozmowę po koncercie? Nieco zdziwiony ale niezwykle miły artysta odparł: "Myślę, że nie będzie z tym problemu". Mimo, iż kilka pytań przygotowałem sobie już wcześniej, to - szczerze przyznam - nie tylko nie liczyłem na to, że bez jakichkolwiek uzgodnień z organizatorem koncertu uda mi się taką rozmowę przeprowadzić, ale już ewentualność, że uda mi się ją uzgodnić bezpośrednio z samym Johnem Mayallem kupując z jego rąk najnowszy album z autografem nie mieściła się w mojej głowie w najbardziej fantastycznych wizjach. Oszołomiony sytuacją z podpisaną płytą w dłoni udałem się wraz z Włodkiem na balkon St. Albans Arena, aby ochłonąć i poddać się kojącemu działaniu starego, dobrego bluesa.

W barwach Dżemu - polskich muzycznych "dzieci"
 Johna Mayalla  (fot. Włodek Fenrych)
Dowodem na to, że kariera solowa nie oznacza dla Johna Mayalla skupiania uwagi tylko na sobie był - jak już wspomniałem - sam koncert. Gitarzysta Rocky Athas, perkusista Jay Davenport oraz posiadający polskie korzenie rewelacyjny basista Greg Rzab to znakomici muzycy z Chicago, którzy towarzyszą Mayallowi nie tylko podczas jego światowego tournée. Słuchać ich możemy również na jego ubiegłorocznym albumie Special Life. Ich znakomite solówki oraz szczera radość Johna Mayalla ze wspólnych improwizacji i spontanicznych instrumentalnych dialogów, jakimi byliśmy obdarowywani ze sceny niemal nieustannie, stanowiły istotę tego znakomitego widowiska, które mimo iż działo się tu i teraz, przeniosło moje myśli do czasów, kiedy to jako nastolatek regularnie zasiadałem przy radioodbiorniku, aby wysłuchać zapierających dech w piersiach audycji Jana Chojnackiego "Bielszy Odzień Bluesa". Każdy pogram rozpoczynało intro "Help Me/Checkin' Up On My Baby" z repertuaru fińskiej grupy Wigwam będące jedną z wielu wersji standardu Sonny Boy Williamsona II, w której wykorzystany został  riff pochodzący z kompozycji  "Green Onions" grupy Booker T & the M G 's z roku roku 1962.


Koncert Johna Mayalla w St. Albans Arena
John Mayall & the Bluesbreakers zarejestrowali swoją wersję tego utworu w roku 1968 na albumie The Diary of a Band - Volume Two. 19-go października po 46 latach od wydania tamtego krążka blisko 81-letni Mayall wraz ze swoimi chicagowskimi kolegami brawurowym wykonaniem tego standardu przywrócił mi nie tylko najpiękniejsze wspomnienia czasów młodości, lecz przede wszystkim wiarę w to, że wartościowa muzyka potrafi przetrwać w pamięci ludzkiej nawet pół wieku i wciąż tak samo fascynować. I tylko niewielki cień smutku przesunął mi się w tym momencie przed oczami, a dręczące mnie pytanie "co za 50 lat zostanie w pamięci współczesnych nastolatków?" -  aby nie psuć sobie dobrego nastroju - odłożyłem na potem.

Koncert Johna Mayalla w St. Albans Arena
Koncertowy miks największych przebojów Johna Mayalla z kompozycjami z jego najnowszego wydawnictwa pokazał, że mimo upływu czasu, szaleńczego tempa życia czy zmieniających się muzycznych trendów, blues ciągle jest muzyką żywą, atrakcyjną, ponadczasową i taką, która skutecznie potrafi oprzeć się chorej konieczności finansowego sukcesu w dziedzinie sztuki. John Mayall zachwycił zebranych w St. Albans widzów niespotykaną u artystów tej generacji energią, a szybkość z jaką zmieniał organy na gitarę lub wokal na harmonijkę pozostawiając przy tym miejsce na indywidualne popisy swoich znakomitych muzyków świadczyła tylko o jego artystycznej klasie i zasłużonym statusie legendy. Właśnie pochodzący z debiutanckiego albumu John Mayall Plays John Mayall trwający oryginalnie nieco ponad 4 minuty "Chicago Line" został na potrzeby koncertu zaaranżowany w taki sposób, aby widzowie mogli doskonale zapamiętać każdego z muzyków tego widowiska. Popisom i solówkom nie było końca, a czas trwania tej kompozycji tego dnia wyniósł kilkanaście minut.


Rozmowa z Johnem Mayallem to jeden z najkrótszych wywiadów, jakie zostały nagrane na mój dyktafon. Tym razem jednak nie długość tekstu a emocje, jakie towarzyszyły mi podczas tej rozmowy są najważniejszą składową atmosfery, którą chciałbym za pomocą tych kilkunastu zdań oddać.

Dla takich chwil się żyje (fot. Włodek Fenrych)
 - Tak jak Cheshire Cat, pojawiasz się i znikasz z elegancją. Kiedy znów będziemy mogli usłyszeć Cię w St. Albans? I jak podobało Ci się granie tutaj?

 - Dzisiejszy koncert był świetny. Nagłośnienie w sali było dobre i mieliśmy świetną zabawę.

- Jak często grywasz w St. Albans? Przyjeżdżasz co roku?

- Nie, nie zupełnie. Od promotorów zależy organizacja tych wydarzeń. Teraz mamy trasę po Wielkiej Brytanii i ktoś w St. Albans zechciał byśmy tu zagrali.

- Twój tato, Murray Mayall, był wielkim sympatykiem jazzu. Czy to jemu zawdzięczasz swoją fascynację amerykańskim bluesem?

- Nie, on w ogóle nie interesował się bluesem. Dla niego istniał głównie jazz. Sam znalazłem swoją drogę do bluesa.

- Współpracowało z Tobą wielu znanych muzyków, między innymi Eric Clapton, Jack Bruce, Peter Green, John McVie, Mick Fleetwood. To oni znaleźli Ciebie, czy Ty ich?

- To lider zespołu zawsze znajduje ludzi, z którymi chce pracować.

- Jesteś Brytyjczykiem urodzonym tutaj. Dlaczego wybrałeś życie w Laurel Canyon w Stanach?

- W Los Angeles jest piękny klimat.
John Mayall i perkusista Jay Davenportw St. Albans Arena  (fot. S. Orwat)
- Czy będziesz próbował zrobić podobną trasę na swoje 90-te urodziny?

- Jako muzycy niezupełnie możemy sami decydować o tym jak długo chcemy jeździć w trasy. Z tym trzeba będzie poczekać i zobaczyć.

- Grałeś kiedyś w Polsce?

- Byliśmy tam wiele razy.

- Pamiętasz ile?

- Nie pamiętam dokładnie, ale sporo.

- Co sądzisz o Polsce i Polakach jako publiczności?

- To świetna publiczność, zawsze taka była. Pierwszy raz graliśmy tam w 1980 lub 1981.

- Jesteś dumny z Erica Clapton, Petera Greena, bardzo sławnych obecnie gitarzystów?

- Tak, pewnie. Dowiedli swojej wartości, a to mówi samo za siebie.

Na tym kończy się zapis mojej rozmowy z Johnem Mayallem, ale nie sposób pisząc wspomnienie z tego wydarzenia nie napisać choćby w kilku zdaniach o jego najnowszym albumie. Jaka jest najnowsza solowa płyta  legendy blues-rocka? Ostro zagrany i z pazurem zaśpiewany "Speak Of The Devil" ze znakomitą solówką na gitarze przywołuje najlepsze dokonania z czasów John Mayall & the Bluesbreakers. "Floodin' In California" rozczulił mnie do szpiku kości. Dokładnie przy takich bluesowych kołysankach przeżywałem pierwsze uczuciowe uniesienia na prywatkach drugiej połowy lat 70'.  Harmonijka w "Big Town Playboy" rozbujała nie tylko mnie, ale i cały mój pokój, którego ściany nieustannie migały mi przed oczami i uparcie nie chciały się zatrzymać.

John Mayall podpisuje swój album St. Albans Arena
(fot. Sławek Orwat)
 Leniwy "I Just Got To Know" okazał się być najlepszym remedium, aby moje ściany w końcu wróciły na swoje miejsce, a cudowny "Heartache" klimatem przywołał mój ukochany album Petera Greena In the Skies z 1979 roku. Perłę schował John Mayall prawie na sam koniec. "Like A Fool" to mistrzostwo samo w sobie i jest to bezsprzecznie jeden z najlepszych kawałków, jakie w swoim ponad osiemdziesięcioletnim życiu nagrał John Mayall. Nie zamierzam skupiać się nad jakimkolwiek z detali tego utworu, bo jako całość jest po prostu arcydziełem. Kończąca krążek kompozycja "Just A Memory" jest przepiękną nostalgią, którą Johna Mayall zostawił nam na sam koniec po to, abyśmy tęsknili za jego nowymi nagraniami i kolejnym spotkaniem twarzą w twarz. Uwielbienie, jakie zawsze do niego w sercu nosiłem od 19-go października będzie już miało uśmiech i ciepłe spojrzenie człowieka, który zamiast zamykać się w niedostępnych pokojach dla VIP-ów i otaczać uzbrojoną po zęby gwardią ochroniarzy, woli podawać rękę każdemu, kto kocha jego muzykę i patrzeć prosto w oczy swoim wielbicielom. Szacunek, jakim zawsze darzyłem jego i muzyków, których wypuścił spod swoich skrzydeł w wielki świat show biznesu już zawsze będzie mi się kojarzył z moim drżeniem rąk, nad którym w St. Albans Arena w żaden sposób nie potrafiłem zapanować trzymając w nich niczym świętą relikwię dopiero co podpisany album i kartkę z pytaniami.


Na koniec postanowiłem zrobić prezent anglojęzycznym czytelnikom Nowego Czasu i podarować im oryginalną wersję językową mojej rozmowy z Johnem Mayallem i przy tej okazji podziękować mojemu przyjacielowi Mirkowi Chwedziakowi (mieszkającemu w Londynie wokaliście i gitarzyście) za pomoc w przełożeniu oryginalnego zapisu na język polski.

John Mayall, the legend of the blues rock, the original founder of The Bluesbreakers, who is in the UK as part of his 80th birthday celebration tour. I am speaking to John here in St. Albans.

Włodek Fenrych i John Mayall
(fot. Sławek Orwat)
- Just like the Cheshire Cat, you disappear and appear with elegance. When are you going to perform in St. Albans next time? And did you like doing your show here?

- The show tonight was great. The sound was good in the room and we really had a ball.

- How often do you play in St. Albans? Do you come every year?

- No, not really. It's up to the promoters to book a gig. We are having the British Tour now and somebody in St. Albans figured they should make a booking.

- Your dad, Murray Mayall, was a big fan of jazz. Do you owe him your fascination with American Blues?

- Not really. He wasn't into the blues at all, it was mainly jazz for him. I've found my own way with the blues.

- A lot of famous guitarists, Eric Clapton, Jack Bruce, Peter Green, John McVie, Mick Fleetwood to name some that you've worked with. Did you find them or did they find you?

- The band leader always finds the people he wants to work with.

- As a Brit born in here, why did you choose to live the Lauren Canyon in the USA?

- The climate is beautiful there in Los Angeles.

- Will you try and make a similar tour for your 90th birthday?

- As musicians, we don't exactly choose how long we will be touring for. We'll just have to wait and see.

- Have you ever played in Poland?

- We've been there many times.

- Do you remember how many?

- I don't really remember. Loads!

- What do you think about Poland as a nation and as an audience?

- They're great audiences, they always have been. I think the first time we went there was 1980 or 1981.

- Are you proud of Eric Clapton, Peter Green, these now famous guitarists?

- Yes, sure, they've proved themselves, and that says it all.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz