poniedziałek, 15 grudnia 2014

Fletch’s Brew - 39 & 47 (UK 2014) - Fuzja jest poza wszelką definicją (JazzPRESS grudzień 2014)


fot. Monika S. Jakubowska
54-letni Mark Fletcher od lat jest jednym z najbardziej wszechstronnych i rozchwytywanych brytyjskich perkusistów. W związku z nieustannymi propozycjami koncertowania, jakie otrzymywał od wczesnej młodości, nie znalazł - jak twierdzi - czasu na uczęszczanie do szkól muzycznych. "Dzięki koncertom zarabiałem wtedy więcej niż wynosiła miesięczna pensja nauczyciela" - szczerze niedawno wyznał. Mark Fletcher od dziesięcioleci z powodzeniem odnajduje się w jazzie, funku, soulu, fusion i muzyce rockowej. Dzięki wieloletniej współpracy, najbardziej kojarzony jest z takimi artystami jak Liane Carroll, Ian Shaw, The Ronnie Scott Legacy Band, BBC Big Band, Ronnie Scott's Big Band, John Etheridge i Soft Machine. Nie sposób pominąć również jego kolaboracji z tej rangi muzykami jak Dizzy Gillespie, Michel Legrand, David Gilmour, Harry "Sweets" Edison, Tim Garland, Flora Purim, Johnny Griffin, Norma Winstone, Georgie Fame, James Moody czy Cedar Walton.

fot. Monika S. Jakubowska



fot. Monika S. Jakubowska
Począwszy od końca lat 80' aż po dzień dzisiejszy Mark Fletcher należy do stałego składu muzyków grających w prestiżowym londyńskim Ronnie Scott’s - klubie jazzowym działającym nieprzerwanie od 1959 roku. Jego znajomość z Ronnie Scottem rozpoczęła się od bardzo niecodziennej sytuacji. Na wizytówce Fletchera, którą przed laty podał Ronniemu widniał napis: Mark Fletcher, poniżej – perkusista, a jeszcze niżej – daj nam zagrać u siebie sukinsynu! (Give us a gig ya bastard!). Ronnie przeczytał, a po krótkiej chwili wybuchł śmiechem. Kilka dni później zadzwonił. I tak rozpoczęła się trwająca do dziś kariera znakomitego perkusisty, a od końca lat 80' oficjalnego „house drummera” w jednym z najbardziej kultowych klubów na świecie.

Poza tym, że Mark Fletcher jest znakomitym instrumentalistą, znany jest również (podobnie jak i Ronnie Scott) z ogromnego poczucia humoru. Anegdotami potrafi sypać jak z rękawa, strzelając przy tym rozpoznawalnymi w środowisku salwami śmiechu. 

fot. Monika S. Jakubowska
Nienawidząc fałszywej skromności, uwielbia opowiadać o swoich licznych zaletach, co dla postronnego słuchacza może uchodzić za przypadłość niezbyt skromną, ale w jego przypadku jakże uczciwą. Aby za pomocą słowa pisanego choć w niewielkim stopniu oddać niezwykłą osobowość Mr. Fletchera, przytoczę dwie z jego licznych wypowiedzi. Pierwsza dotyczy muzyki: "Perkusista musi być najmocniejszym ogniwem w zespole. Zawsze tak było i nie sądzę, by coś zmieniło się w tej kwestii. Każdy inny instrument może kuleć ale nie gary!", druga dotyka jego poglądów osobistych: "Nigdy nie byłem bezrobotny, nigdy nie brałem zasiłków. Jestem zdeklarowanym anarchistą i przeciwnikiem systemu. Prowadzę cygański tryb życia i nigdzie nie zagrzałem miejsca na dłużej". Oba cytaty zaczerpnąłem z opublikowanego w kwietniu 2013 na łamach JazzPRESS-u wywiadu, jakiego Mark Fletcher udzielił mojej redakcyjnej koleżance Monice S. Jakubowskiej.

fot. Monika S. Jakubowska
W lipcu 2012 Mark Fletcher powołał do życia Fletch’s Brew i wraz ze swoimi muzykami każdą autorską kompozycją i licznymi improwizacjami udowadnia niesłabnącą od lat popularność nurtu fusion. Elementem, który szczególnie wyróżnia tę grupę spośród podobnych stylistycznie brytyjskich bandów jest przywiązanie jej muzyków do niczym nie skrępowanej spontaniczności niezależnie od tego, czy wykonują kompozycje autorskie, czy też opracowują nowe aranżacje należących do światowego kanonu standardów

fot. Monika S. Jakubowska
fot. Monika S. Jakubowska
Styl zespołu oscyluje pomiędzy fusion, funkiem, bebopem i rockiem, a album 39 & 47 jest odzwierciedlaniem muzycznych fascynacji wszystkich grających w nim instrumentalistów. Swoje artystyczne credo Mark Fletcher najpełniej ujął słowami: "Nie zgadzam się na zamykanie fuzji w sztywne ramy definicji z prostej przyczyny, że fuzja jest poza wszelką formą definicji! 


Steve Pearce - bas (fot. Monika S. Jakubowska)
Lubię tak wiele rodzajów muzyki, że ze wszystkiego coś uszczknę ale nigdy na siłę. Żaden z moich pomysłów nie powstaje pod wpływem przymusu, a naturalnych procesów pochodzących z nas samych. Każdy z członków zespołu ma swoje mocne strony, których istnienia pozostali są świadomi. Jednak znalezienie odpowiednich ludzi zajęło mi wieki!" Jakich to ludzi całe wieki szukał Mark Fletcher?

Carl Orr - gitara (fot. Monika S. Jakubowska)
Steve Pearce to jeden z najbardziej cenionych sesyjnych basistów na świecie, a wśród artystów, którzy korzystali z jego umiejętności znajdują się takie nazwiska jak: Van Morrison, Stevie Wonder, Herbie Hancock, Wayne Shorter, Madonna, Elton John, Sting, George Michael, Bryan Ferry, Tom Jones, Al Jarreau, Mark Knopfler, Annie Lennox, Diana Ross, Bob Geldof, Chrissie Hynde oraz... Placido Domingo.

Jim Watson - piano (fot. Monika S. Jakubowska)
Gitarzysta Carl Orr współpracował z takimi artystami jak: Jackie Orszacky, Dale Barlow, Marcia Hines, Steve Hunter, James Greening, Billy Cobham, Randy Brecker, Ernie Watts, Gary Husband i George Duke. Obecnie pracuje nad własną muzyką, a w wolnych chwilach uwielbia kształcić studentów.

Freddie Gavita jest trębaczem, kompozytorem, aranżerem i pedagogiem. Regularnie grywa z the John Dankworth Orch., The Ronnie Scott's Big Band i The Ronnie Scott's All-Stars.

Freddie Gavita (fot. Monika S. Jakubowska)
Występował też z Tthe John Dankworth Orch., The Laurence Cottle Big Band, The London Jazz Orch. oraz The Andy Panayi Big Band oraz Tom Cawley Quartet.

Jim Watson to czarodziej klawiatury i mistrz fortepianowych improwizacji. Jest powszechnie szanowanym muzykiem sesyjnym. Współpracował z takimi artystami jak: Charlie Watts, Chris Difford, Katie Melua, Bobby Watson, Clark Tracey, Alan Barnes, Marti Pellow, Peter King, Jean Toussaint i New Heavies.

Adam Garrie - manager
Saksofonista Julian Siegel w 2007 roku otrzymał nagrodę BBC Jazz dla najlepszego instrumentalisty. Jest laureatem The London Festival Fringe Jazz Award. Wraz ze swoim kwartetem towarzyszył wielu wyróżniającym się artystom sceny brytyjskiej jak choćby pianista Liam Noble, basista Oli Hayhurst czy perkusista Gene Calderazzo.

Dwukrotny gość prowadzonej przeze mnie audycji radiowej amerykański pasjonat muzyki klasycznej, jazzu i rocka progresywnego - manager Fletch’s Brew Adam Garrie wyraził opinię, że krążek 39 & 47 jest czymś więcej niż tylko kawałkiem muzyki. W zamyśle jego twórców jest to koncept album, który opowiada niezbyt często opisywaną historię narodzin brytyjskiego jazzu i roli, jaką odegrali w niej dwaj znakomici saksofoniści - nieżyjący już Ronnie Scott oraz 74-letni aktualnie Peter King, dzięki którym udało się stworzyć w Londynie jedną z najbardziej oryginalnych jazzowych scen na świecie. 


Z Mickiem Boxem (Uriah Heep) i Adamem Garrie na Camden
Na kanwie tej niezwykle pasjonującej historii płyta przekazuje również treści bardziej uniwersalne. Jest opowieścią o wewnętrznej walce artysty z pokusą osiągnięcia materialnego zysku za cenę daleko idących kompromisów oraz o konieczności przebudzenia się współczesnych społeczeństw, które latami karmione codzienną dawką muzycznej tandety, coraz bardziej marginalizują twórcze umysły wybitnych jednostek. Historia ta jest opowiedziana głosem samego Petera Kinga, który pomiędzy utworami czyta fragmenty wiersza Adama Garrie zatytułowanego identycznie jak sam krążek.


Na album 39 & 47 składają się kompozycje autorskie Carla Orra ("Midnight Brew") i Freddiego Gavity ("Yearning"), zespołowe improwizacje ("Kenya Dig It!", "Pete's Hip Op", "Vhuckin'em In", "Charolais") oraz trzy od nowa zaaranżowane standardy ("Beauty And The Beast" Wayne Shortera, "Fat Albert Rotunda" Herbie Hanckocka oraz "Take Me Home " TomaWaitsa.

Otwierająca płytę kompozycja Carla Orra "Midnight Brew" to prawdziwa kwintesencja fusion. Niczym apetyczna przystawka zapowiada smaki, jakimi będziemy się delektować podczas pięciu kwadransów tej muzycznej uczty.  

fot. Monika S. Jakubowska
To niezwykle soczysty, jazzrockowy kawałek, a jego tytuł precyzyjnie oddaje klimat oświetlonych neonami, pełnych artystów magicznych uliczek Soho, gdzie mieści się Ronnie Scott's. Pochodząca z krążka Native Dancer Wayne Shortera funk-rockowa kompozycja "Beauty and the Beast" w wykonaniu grupy Marka Fletchera tylko dzięki początkowym taktom jest bez trudu rozpoznawalna. Pojawiająca się w trzeciej minucie solówka Freddiego Cavity i chwilę później Jima Watsona nie pozostawiają już najmniejszych złudzeń, że stanowiący dla Shortera inspirację brazylijski jazz, nasączony przez muzyków Fletch’s Brew solidną szczyptą psychodelii, może odurzyć niejednego słuchacza, uwalniając w nim głęboko skrywane pokłady fantazji.

fot. Monika S. Jakubowska
Trębacz Freddie Gavita wraz z doskonalą sekcją Fletcher/Pearce w działającej na wyobraźnię kompozycji "Yearning" niczym wytrawni impresjoniści za pomocą gamy różnobarwnych dźwięków precyzyjnie malują czasoprzestrzeń, którą pod koniec poprzedzającej to nagranie improwizacji "Kenya Dig It!" słowami wiersza Adama Garrie wspomina jej naoczny świadek 74-letni Peter King, człowiek który w 1959 roku wraz z Ronnie Scottem wszedł po raz pierwszy do przesiąkniętej zapachem herbaty i gwarem taksówkarzy piwnicy pod 39 Gerrard Street - miejsca, które niczym pogmatwane losy niejednego artysty łączyło w sobie na pozór wykluczające się stany i emocje - piękno i brud, zachwyt i niepokój, krzykliwość i tajemniczość. 

fot. Monika S. Jakubowska
fot. Monika S. Jakubowska
Kompletnie zasłuchany i poddany niemal fotograficznej wizji, ostrym piskiem samplera otwierającego improwizację "Pete's Hip Op" poczułem się gwałtownie zaproszony do degustacji kolejnego - tym razem zdecydowanie bardziej pikantnego - dania. Przez nieoczekiwane nagromadzenie elektronicznych efektów nieodparcie kojarzących mi się z generowanymi przez współczesnych DJ-ów bitami, tym razem karta menu z napisem 39 & 47 wzbudziła u mnie - może niepotrzebnie - skojarzenie bezlitośnie upływającego czasu, a liczby 39 i 47 chyba zbyt mocno w rym momencie wziąłem do siebie, zdając sobie nagle sprawę że kilka miesięcy temu zdmuchnąłem znacznie większą ilość urodzinowych świeczek... Zamykająca album niezwykła kompozycja Toma Waitsa "Take Me Home" pochodząca z jego filmowego albumu One from the Heart, w wydaniu Fletch’s Brew podobnie jak znakomity oryginał jest także utworem wokalnym, a wykonująca go od lat współpracująca z Markiem Fletcherem Liane Carroll, poradziła sobie z tym niełatwym zadaniem znakomicie. Zrobić Waitsa na nowo przy użyciu zupełnie innych środków wyrazu, a jednocześnie równie przekonywająco oddać przeszywający stan wyjącej samotności to dla każdego wokalisty spore wyzwanie. Pełna prostoty i goryczy prośba o wybaczenie wyśpiewana przez Liane Carroll przy akompaniamencie trąbki Freddiego Gavity przeszywa do szpiku kości i na długo po wybrzmieniu ostatnich reggae'owych taktów zapada w pamięć.
  
Ronnie Scott
39 Gerrard Street
Wielkie marzenie Ronniego Scotta i Petera Kinga spełniło się w piątek 30-go października 1959. Tego dnia piwnicznych pomieszczeniach 39 Gerrard Street londyńskiej Soho po latach usilnych starań udało im się w końcu otworzyć pierwszy w Londynie upragniony klub jazzowy oparty na wzorcach zaczerpniętych z najbardziej renomowanych klubów USA. Ich marzenie zaczęło nabierać kształtu około dwunastu lat wcześniej, kiedy to obiecujący saksofonista tenorowy przeznaczył wszystkie oszczędności swojego życia na szaloną wyprawę do Nowego Jorku, by osobiście móc się przekonać czym jest prawdziwa scena jazzowa i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. 

Peter King
Dla młodego jazzmana z Londynu wyzwanie, jakie postawił sobie w niełatwej rzeczywistości powojennej, było już choćby tylko z logistycznego punktu widzenia przygodą dość ryzykowną. Z powodu ówczesnych restrykcji niezwykle wpływowej organizacji skupiającej brytyjskich muzyków, w latach 40' i 50' ubiegłego stulecia nie było szans na sprowadzenie do Londynu najlepszych amerykańskich muzyków jazzowych, w związku z czym możliwość przeżycia koncertów takich gwiazd jak Dizzy Gillespie czy Charlie Parker stanowiła dla szalonego marzyciela bezcenne doświadczenie. Szczególnie niezapomniany był dla Ronniego Scotta wieczór, kiedy to po raz pierwszy ujrzał Charlie Parker Quintet z bardzo młodym Milesem Davisem. Ronnie nigdy wcześniej nie słyszał jazzu wykonywanego w oryginalnej klubowej atmosferze, która dla przeciętnego Amerykanina była codziennością.  

Haley "Zoot" Sims - pierwszy amerykański muzyk w Ronnie Scot's
Rahsaan Roland Kirk
Scott podczas swojej dwutygodniowej nowojorskiej eskapady odwiedził większość klubów. Po powrocie do Londynu jego umysł pełen niezapomnianych wrażeń i nowo zdobytej wiedzy był już w pełni gotowy do realizacji szalonego przedsięwzięcia. Pod 39 Gerrard Street Ronnie Scott zapukał po raz pierwszy 28-go stycznia 1959 w swoje 32 urodziny. Jego serdeczny przyjaciel i znakomity saksofonista Peter King - ten sam, który zaszczycił swoim głosem album 39 & 47, także zaczął rozglądać się za odpowiednim lokalem. 39 Gerrard Street było wówczas miejscem wypoczynku kierowców taksówek i pełniło rolę herbaciarni, w której spotykali się miejscowi muzycy z Soho. Kredyty i załatwianie pozwoleń dla amerykańskich muzyków, to tylko początek trudnej drogi. Wysiłek dwóch pionierów brytyjskiego jazzu nie poszedł na szczęście na marne. 

John Arnold Griffin III
Pierwszym amerykańskim muzykiem, jaki zagrał w nowo otwartym klubie był znakomity saksofonista John Haley "Zoot" Sims, który grywał m.in. z Benny Goodmanem, Woodym Hermanem, Stanem Kentonem, Artiem Shawem i Buddym Richem. Po nim zaczęli pojawić się wszyscy ci, których Scott i King podziwiali najbardziej: John Arnold Griffin III, Lee Konitz, Rahsaan Roland Kirk, Al Cohn, Stan Getz, Theodore Walter "Sonny" Rollin, Edward "Sonny" Stitt, Benny Golson, Benjamin Francis Webster, William John "Bill" Evans, John Leslie „Wes” Montgomery, Frederick Dewayne Hubbard, Arthur Stewart Farmer i Donaldson Toussaint L'Ouverture Byrd II. W Ronnie Scott’s wystąpiło także wielu muzyków brytyjskich jak choćby Edward Brian "Tubby" Hayes i Richard Edwin "Dick" Morrissey. W połowie lat 60' w roli "house guitarist" w Ronnie Scott’s występował znakomity jamajski wirtuoz Ernest Ranglin. W 1965 roku klub przeniósł się do większego pomieszczenia na 47 Frith Street, gdzie trwa szczęśliwie po dziś dzień. 

To właśnie tam 18-go stycznia tego roku miałem szczęście uczestniczyć w niezwykłym koncercie. Tego wieczoru grupie znakomitych instrumentalistów z Fletch’s Brew towarzyszył na pianie młody Tomasz Bura - jedyny polski muzyk, który regularnie występuje w tym prestiżowym miejscu. Na koniec tego bardzo skróconego rysu historycznego londyńskiej świątyni jazzu nie mógłbym nie wspomnieć, że to właśnie w Ronnie Scott's wspólnie z Erikiem Burdonem i grupą War swój ostatni koncert w życiu zagrał Jimi Hendrix.
Tomasz Bura (fot. Monika S. Jakubowska)
Ronnie Scott zmarł 23 grudnia 1996 pozostawiając po sobie pomnik, który jest spełnieniem jego młodzieńczych marzeń i dowodem na to, że tylko szaleni marzyciele zdolni są zmieniać oblicze świata i że dzięki ich odwadze, wyobraźni i determinacji prawdziwa sztuka zdolna jest oprzeć się choremu trendowi mierzenia jej wartości ilością sprzedanych płyt oraz liczbą zer na kontach tych, którzy chcą ją traktować jak pospolity towar z supermarketu. Ilu żyje wokół nas szalonych marzycieli? Ilu utalentowanych artystów mijamy idąc ulicą? Ilu z nich usłyszą tysiące lub choćby setki słuchaczy? Album 39 & 47 jest - jak to określił Adam Garrie - nie tylko uniwersalną opowieścią o wewnętrznej walce artysty z pokusą osiągnięcia materialnego zysku wskutek daleko idących kompromisów. W mojej opinii jest on także zwierciadłem, w które powinniśmy spojrzeć sami i zadać sobie proste pytanie: "bardziej jestem, czy bardziej mam?


Adam Garrie - "39 & 47"

Profound profanity
Cascading on a sea of irrelevance
The crowds don’t glimpse
They look down, as though hopelessly counting or naming the stains.

It started on an ocean-liner
Then graduated to a basement,
Chinese lanterns and tea for cabbies,
Licencing laws and noise abatement.

The two tenors couldn’t possibly afford three
‘Sorry your mates can’t get in for free’,
They had to sell sarnies to avoid the heat
At number 39 things were at times discrete.

I’m not going to name names,
If you have a clue as to what I’m talking about, you already know who they are.
Guns were drawn and pianos were refused
Still it rarely made the news.

Stars from overseas and across the street
Converged where beauty and filth did meet.
Somehow ambition outgrew the tiny doors
And so they moved on from 39.

The side dishes were often billed as the main attraction
Unmarked bags backstage, needles and pins, inedible food.
But that was never anything but dusty mirrors and hazy smoke
Music was all that mattered—it could drive one mad.

Music was the bride, bridegroom, the debt and debt collector
It was the cracked glass ceiling, it was a stone without aim,
She’s still there, music—though her parents are mostly dead
Most went the hard way, volunteers in a war of attrition.

Some try to remember though others try to forget
Others yet simply pretend it didn’t matter, no one would care…
But many do care, although they usually don’t say it,
I suppose music filled the empty silence after all.

Broken dreams are not broken hearts
Broken hearts are for fools, broken dreams are for those who are truly broken
It might look the same
But trust me, it smells different.

Shattered pride cannot be mopped up from dirty of floors
It languishes like a slowly dying beast
It blinds a man to opportunities passing
And soon they are all passed.

Maybe it was a privilege to have been there
To have seen it—to have been a part of it
But memories are always sad.
It’s easier to forget you had a gig than to forget a bad gig.

There’s a story to tell somewhere
But it’s never been written down,
Only said in fits and spurts
Like a wound that isn’t there but still always hurts…

Some get a golden handshake
The people here get a golden sell-by date
No one remembers when you’ve gone off
You just notice that indifference melds into scorn.

There are faces which still conjure fame to strangers
Tears to friends
Record sales to a few
Blank stares for the rest.

But this stuff, these places
It was never for the rest
It never took a rest either
Not until the final rest.

But after the rest comes the downbeat
Doesn’t it?
No one’s listening any more, sometimes it feels like they never did
During worse times it feels as though they never should have done.

Maybe in time the story will be clearer
Something more coherent than the truth.
The truth hurts too much
But it means as much
That’s why it feels necessary.

Did I mention it’s still there at No. 47?
Still there in some form or another,
Stupid faces reflected on clean tables…
What went right?

What went wrong?
Why is everything so falsely beautiful?
Where is the humanity behind the mask?
The wrinkles beyond the grave.

Should we say RIP No. 47?
Or just say RIP to those who once passed through and now passed out,
Some of the few are still there
I hope they know it.

Whilst they are still around
There will always been signs of life and beauty at No. 47,
That’s why I’m still there.
Part of it might be why I’m still here.

But only during opening hours of course.
We all have lives to lead….
So we tell the people who have never been to No. 47 or any place remotely like it.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz