środa, 5 lutego 2014

Clive Nolan - Alchemy. Recenzja musicalu wystawionego 22.02.1013 na deskach Teatru Wyspiańskiego w Katowicach

Mateusz Biegaj - Z zamiłowania muzyk; basista, członek m.in. Pilichowski Band, Wilson Square, Kontrabanda. Z zawodu student dziennikarstwa, obecnie na Uniwersytecie Warszawskim. Prywatnie, ostatnimi czasy, stoi na rozdrożu życia, gdzie jedna droga prowadzi do samodoskonalenia i realizacji artystycznej, a druga do względnej stabilizacji finansowej oraz założenia rodziny. Obie równie atrakcyjne. Fan filmów Kubricka, Braci Coen czy Jima Jarmusha. Wyznawca twórczości Beksińskiego i Kate Bush. Niespełniony filozof, który z nienaganną systematycznością rozbudowuje swoją biblioteczkę z niekłamaną wiarą, że w pewnym momencie będzie miał czas usiąść i spokojnie przeczytać Kanta. Albo Hegla. Najpiękniejszym życiowym doświadczeniem do tej pory jest samotna podróż po wschodnich Stanach Zjednoczonych. Pisze przesadnie patetycznie i pseudointeligencko. Czciciel kultu drogi, tak w sensie fizycznym, jak i meta. Poszukuje swojej własnej ścieżki...


Poniższy tekst zajął 2 miejsce w Jubileuszowym Konkursie bloga "Muzyczna Podróż"



W jakiś nie do końca dla mnie zrozumiały sposób rock progresywny cieszy się w Polsce ogromną estymą. Rock progresywny różnych sortów i jakości. Największym zaś zagłębiem hagiograficznego wręcz podejścia do tej muzyki wydaje się być Śląsk z Katowicami na czele. Czy to wszystko przez SBB…? W każdym razie to właśnie tam, w Teatrze Wyspiańskiego, nagrano pierwsze w historii pełne wykonanie musicalu sygnowanego nazwiskiem Clive’a Nolana o wdzięcznym tytule Alchemy. Show miał miejsce pod koniec lutego 2013, natomiast już od jakiegoś czasu możemy obcować z ultrarozbudowanym zapisem tego wydarzenia za sprawą Metal Mind Productions. Ultrarozbudowanym, ponieważ prócz zapisu samego musicalu na DVD dostajemy także DVD z dodatkami i 3 płyty audio, a wszystko pięknie, luksusowo wręcz opakowane i opisane. Brakuje jeszcze jedynie gadżetu w stylu mapy labiryntu (występującego w fabule), gumowej czaszki czy innego, wątpliwej jakości, imponderabilium… Wszystko byłoby cudownie gdyby nie sama wartość artystyczna tego przedsięwzięcia, która, delikatnie mówiąc, jest niezbyt wysokich lotów. W związku z czym następuję tutaj zakrojone na bardzo szeroką skalę zjawisko przerostu formy nad treścią.


Sam Clive Nolan powiedział (notabene w wywiadzie dostępnym w dodatkach), że tworząc Alchemy chciał jakby skrzyżować musical Phantom of the Opera z cyklem przygód Indiany Jonesa. Dodatkowo chciał napisać musical (nie rock-operę czy progresywny concept album) osadzony w erze i klimacie wiktoriańskiej Anglii i w stylu produkcji z West Endu. Nad tym, razem z poprzednim swoim musicalem „She”, spędził ostatnie 7 lat życia… Założenia programowe zostały właściwie spełnione. Ludzie zgromadzeni w Teatrze Wyspiańskiego dostali w pełni profesjonalnie przedstawioną historię bazującą na dość prostej, sztampowej fabule z mocno rozbudowaną, ewidentnie osadzoną w nurcie neo-progresywnego rocka lat 80. i 90. oprawą muzyczną na pierwszym planie. Pochwalić można w tej kwestii bardzo wdzięczne linie melodyczne bazujące na nieoczywistych harmoniach, ale zarazem przedstawione w przystępny, lekkostrawny sposób.

Łatwo przyswajalne są też instrumentalne przebiegi wypełniające przestrzeń między poszczególnymi scenami. Razi natomiast totalna jałowość, sztampowość i pretensjonalność prezentowanego repertuaru. Momentami czułem się, jakbym uczestniczył w festiwalu piosenki biesiadnej (Tide of Wealth, gdzie pojawiał się niewiarygodnie infantylny, nieprzystający kompletnie ładunkiem emocjonalnym do reszty przedstawienia, śpiewany grupowo na sylabie „la” motyw), w amatorskim przeglądzie domorosłych kabaretów (Quaternary Plan) lub w bardzo słabym przedstawieniu w stylu Tima Burtona; na dodatek na poważnie. Inne melodie przywodziły zaś na myśl kopie bądź to tuzów muzyki progresywnej, jak Genesis czy Marillion (zwrotka z Anzeray Speaks harmonicznie i rytmicznie to właściwie kalka z Dancing with the Moonlit Knight Genesis z albumu Selling England by the Pound, a skądinąd reprezentujący bardzo dobry poziom wokalny fabularny Jagman śpiewa z manierą Fisha), bądź legendarnych już współczesnych musicali, jak Cabaret (demoniczny Konferansjer jako pierwowzór Jagmana?), Cats czy Chess, z których, jeśli chodzi o śpiewanie na głosy i prowadzenie polifonicznych wokaliz, Nolan musiał czerpać garściami.

Nie pomagają także warstwie muzycznej odtwórcze aranżacje po szkolnemu wręcz rozpisane przez Nolana. Po szkolnemu potraktowany jest także zespół grający w tle z szesnastkowymi „kartoflami” na tomach, denerwującymi, gęstymi akcentami na crushu czy robotycznie wręcz kładzionymi akordami na gitarze. Irytujący w tej mierze jest też fakt, że słuchając warstwy muzycznej, często wyróżnić można kwartet smyczkowy w tle czy kilka nałożonych na siebie brzmień padów, co jest rzeczą niewykonalną, mając czterech muzyków na scenie. Dwa klawisze i żadnych smyków. Mistrzostwem tutaj dla mnie było słyszalne brzmienie naturalnej gitary akustycznej i gitarzysta zawzięcie w tym czasie łojący na elektryku. Może się mylę, ale procesory efektów nie są chyba jeszcze tak dobre, żeby zamienić elektryka na akustyka i żeby brzmiało to tak naturalnie… Trzeba jednak pamiętać, że Alchemy to także wokal i fabuła. Odtwórcy głównych ról spisali się bardzo porządnie, radząc sobie z karkołomnymi pasażami słownymi i zwrotami pełnymi górnolotnej, very sophisticated, angielszczyzny. Dynamicznie i emocjonalnie także utrzymano wysoki poziom, niemniej niestety nie byłem skłonny uwierzyć w rozterki głównych bohaterów, ich przeżycia i opowiadane historie, ponieważ był to zbyt odległy plan w stosunku do komicznych nie raz strojów, gestów czy właśnie aranżacji muzycznych. Warto wspomnieć także o tym, że nie zaglądając do książeczki miałbym zerowe pojęcie, o czym właściwie Alchemy traktuje. Dziwi tutaj fakt KOMPLETNEGO pominięcia przez wydawcę możliwości włączenia napisów, nie wspominając już o napisach polskich !


Trzeba jednak oddać honor wszystkim osobom zaangażowanym w tworzenie Alchemy. Produkt finalny dopięty jest na ostatni guzik i utrzymany na bardzo wysokim, światowym poziomie. Poczynając od muzyków, bardzo sprawnie odgrywających swoje partie (nie można znaleźć ani jednej pomyłki!), przez aktorów-wokalistów (świetni Andy Sears i Paul Manzi, w warstwie wokalnej rażący może jedynie twardy, słowiański akcent Agnieszki Świty na tle naszych braci z Wysp), aż po kamerzystów, oświetleniowców, dźwiękowców, technicznych i samą publiczność zgromadzoną tłumnie i reagującą żywiołowo.

Ewidentnym highlightem są tutaj partie wokalne prowadzone na 2, 3, a czasem i 4 głosy, o doskonałym poziomie synchronizacji i wyczucia pozostałych wokalistów (nie można chyba jednak zrobić tego lepiej niż w Chess…). W aspekcie zmontowanego obrazu razić może trochę statyczność kadrów, ale z drugiej strony ciężko byłoby to jakkolwiek zdynamizować… Jeśli chodzi zaś o brzmienie audio, to wydanie DVD udostępnia nam miks stereo i 5.1, oba bardzo rzetelnie zrealizowane. Można przyczepić się do kartonowego, nienaturalnego, cyfrowego i skompresowanego brzmienia gitar czy bębnów i nieco plastykowych, syntetycznych synthów, leadów, padów czy piana, ale znowuż po pierwsze jest to wpisane w neoprogresywną estetykę, a po drugie nie jest to na tyle rażące, żeby to uznawać za błąd w sztuce. Kwestia gustu. Całość jest tak estetycznie dopieszczona, że prawdopodobnie najwięcej czasu nad stroną muzyczną spędził producent nad stołem mikserskim i komputerem w studio... Do wokali można by stroić organy kościelne. Nienaturalnie, zbyt sterylnie, mało dynamicznie ? Może, ale za to ślicznie!


Wśród dodatków na uwagę zyskuje opowieść Nolana o poszczególnych motywach muzycznych wykorzystanych w Alchemy; jak je wymyślił, jaką mają rolę etc. i ewentualnie wywiady. Dla bardziej zainteresowanych mamy materiał „zza kulis”, materiał „z ręki”(tak samo nudne), ascetyczne wykonanie z Holandii, udokumentowany proces nagrywania gitar czy wreszcie 16 dodatkowych utworów w formacie audio, związanych z Alchemy. Moim ulubionym dodatkiem są natomiast prezentacje tak całego musicalu, jak poszczególnych postaci w nim występujących. Trwające kilkadziesiąt sekund spoty wyglądają (o zgrozo!) jak wykonane przez gimnazjalistę na informatyce prezentacje w powerpoincie, a ich poziom oddziaływania na widza jest równie hipnotyczny, co reklam robotów kuchennych w TvMango. To dość smutne, ale zarazem monthypythonowsko śmieszne. I znów, jeśli chodzi o całość wydawnictwa w jego formie fizycznej, to jest ono przepiękne. Wycyzelowane, wypomadowane i wypucowane na błysk.


Alchemy to dla mnie kaprys grubego, podstarzałego rockmana, który znalazł grupę osób gotowych sfinansować jego wątłej jakości artystycznej, nic-niewnoszące przedsięwzięcie. Gdyby mu to zajęło rok, to czapki z głów. Ale 7 lat? Może lepiej było mu zająć się inną dziedziną sztuki? Dostajemy kolejny, bardzo obszernie wydany, w pełni profesjonalnie wykonany produkt. Przedstawia on jednak znikomą wartość artystyczną, a w dzisiejszych realiach naprawdę szkoda czasu na zajmowanie się produktami słabej jakości. Czy ktoś jeszcze pamięta taką grę Heroes of Might and Magic III? Alchemy Nolana doskonale by się sprawdziło jako jej soundtrack. Cytując monthypythonowców; so much for pathos…

Mateusz Biegaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz