fot. Monika S. Jakubowska |
- Jak wiadomo, 25-lecie istnienia zespołu świętujecie podczas trasy koncertowej "FaYrant Tour". W Polsce koncerty dopiero przed Wami, a zaczynacie "świętować" trasą po UK. Wolcie zatem grać w Polsce, czy poza granicami?
- Koncerty za granicą niewiele różnią się obecnie od koncertów w Polsce. I tu, i tam na widowni są głównie Polacy, podobnie reagują na piosenki. Kiedyś ta różnica była większa, emigracja to byli ludzie, którzy wyjechali z Polski na początku lat osiemdziesiątych. Ci ludzie słuchali bardziej Perfectu i Maanam niż Heya. Obecnie Polacy mieszkający w UK to emigracja unijna, to ludzie, którzy dorastali wraz z nami, są z naszą muzyką za pan brat. Jest jeszcze jedna sprawa: w latach dziewięćdziesiątych koncerty za granicą to była szansa wyjazdu do świata, który był bardziej kolorowy. Poznawaliśmy miejsca, w których nigdy nie byliśmy. Dla porównania, w 1995 roku w Polsce byliśmy już dosłownie wszędzie. Teraz mamy rok 2017, w samym tylko Londynie graliśmy już z pięć czy sześć razy, o ile mnie pamięć nie myli. W zasadzie czujemy się tam jak w domu, podobnie jak w Edynburgu czy Dublinie.
- Każdy zagrany przez Was koncert gromadzi tłumy fanów. Wieloletnie doświadczenie grania na scenie daje Wam możliwość oceny polskiej publiczności - konkretnie mam tu na myśli ocenę zarówno publiczności w kraju, jak i za granicą. Czy dostrzegacie między nimi różnicę?
- Kiedyś różnica była bardziej widoczna, obecnie nie jest. To ta sama publiczność. Polska publiczność jest naprawdę wspaniała, ale też graliśmy dla publiczności na wskroś duńskiej czy francuskiej. We Francji w latach 90-tych zagraliśmy dwie pełnowymiarowe trasy, po 14 koncertów każda. Graliśmy też w ciężkim więzieniu we Francji, gdzie publiczność była, że tak powiem, wyjątkowa. Nie mogli klaskać, wstawać z krzeseł, głośno krzyczeć czy entuzjastycznie reagować. I oni - na swój sposób - też byli wyjątkowi, choć zapewne popełnili w swoim życiu rzeczy straszne. Każdy koncert dla każdej publiczności jest ważny, jedyny w swoim rodzaju. Dla każdego ma on inne znaczenie, dla każdego jest wyjątkowy.
fot. Monika S. Jakubowska |
- Te wszystkie rzeczy są bardzo miłe. Wiem, że każde pokolenie ma co najmniej kilka tzw. kultowych zespołów. Dla mnie kultowe były Perfect, Maanam i TSA, dla kogoś innego będzie to Hey, Kult czy T.Love. Pamiętam, że kiedyś, gdy graliśmy wspólny koncert, podszedłem do Stefana Machela z TSA. Powiedziałem mu, że to ogromny zaszczyt dla mnie grać z nim na jednej scenie, gdyż wychowałem się na jego muzyce. Pamiętam jego reakcję, stał przede mną zwykły, skromny człowiek, który był nawet dość zakłopotany całą sytuacją i mówił, żebym nie przesadzał, bo gram w wielkim zespole. Takie sytuacje zdarzają się i mnie - wielokrotnie ktoś podchodzi i mówi, że moja gra na gitarze jest dla niego wspaniała, że zespół w którym gram jest najważniejszy w jej/jego życiu. Traktuję to jak kiedyś Stefan: z pokorą, zaszczytem, wdzięcznością.
- Zaczynaliście grać w czasach, gdy żeby stać się popularnym, nie wystarczył tylko dostęp do internetu. Czy współczesność daje Wam większe możliwości, czy raczej utrudnia utrzymanie się na rynku?
- Może się to wydać dziwne, ale kiedy zaczynaliśmy nie było internetu, przynajmniej w Polsce. Dopiero gdzieś w 1995 TPSA udostępniło słynny numer 0202122, czyli dostęp do sieci przez modem telefoniczny. Nie chcę nikogo deprecjonować ani brzmieć jak stary tetryk, ale wydaje mi się, ze kiedyś wszystko było dużo prostsze: albo grałeś, bo chciałeś grać, albo robiłeś inne rzeczy. Nikt nie miał perspektyw na bycie ‘gwiazdą’, o karierze można było tylko przeczytać w Non Stopie albo w Razem. Graliśmy, bo czuliśmy, że grać musimy. Obecnie jest tak, że te wczesne ideały trochę się zatraciły. Programy typu Talent Show robią ‘gwiazdy’ z ludzi kompletnie do tego nie przygotowanych (poza nielicznymi wyjątkami), dając im pięć minut sławy, a następnie pozbywają się ich w brutalny sposób, bo trzeba dać miejsce nowym. My nie uczestniczymy w tego typu rzeczach, nie opieramy naszej pracy na liczbie kliknięć w internecie. Staramy się robić to, co umiemy najlepiej, pozostając szczerymi wobec nas samych i wobec naszej publiczności.
fot. Monika S. Jakubowska |
- Skład zespołu tak naprawdę zmienił się tylko raz, w 1999 roku. Nie liczę zmian na stanowisku instrumentów klawiszowych, ale nikt z kolegów nie był tak naprawdę członkiem zespołu. Współczesny Hey jest zespołem dojrzałym, nadal ambitnym i pracującym, nie odcinającym kuponów od przeszłości. Konsekwentnie realizujemy jedną rzecz: tworzymy muzykę jaka gra nam w sercach. Nigdy nie kalkulujemy, nie staramy się schlebiać publiczności. Wierzymy w to, że szczerość wobec samych siebie jest gwarantem radości towarzyszącej graniu muzyki, a ludzie to naprawdę czują, odbierają - że tak powiem - podprogowo. Głęboko w to wierzę, że najlepszy czas jeszcze przed nami.
- A jak oceniacie to ćwierć wieku zarówno patrząc pod kątem sfery ekonomicznej w kraju, jak i rozwoju polskiej sceny muzycznej?
- Pod względem ekonomicznym na pewno zmieniło się w Polsce wiele. Widać, jak wyglądają teraz miasta: zniknęła wszechobecna szarzyzna, zbliżyliśmy się trochę do niedościgłego niegdyś zachodu. Wiadomo, że nadal dzieli nas sporo, perspektywy są wciąż gorsze, niż przykładowo w Niemczech czy UK, ale daje się żyć, że tak powiem. Niegdyś scena muzyczna w Polsce była jedna: ona po prostu była, a media pokazywały ją taką, jaką była. Bez cenzury, bez ograniczeń. Do dziś pamiętam koncert Maleńczuka w telewizyjnej dwójce. Nie muszę chyba przypominać co w 1992 roku grał Maleńczuk. Obecnie polska scena muzyczna ma dwa obiegi: ten komercyjny, kształtowany przez stacje telewizyjne i programy łowiące młode talenty, oraz obieg drugi, ten poza telewizją. Znacznie ciekawszy, bardziej prawdziwy, dużo szerszy i głębszy, choć na żadną transmisję telewizyjną nigdy się nie załapie.
- Z okazji jubileuszu, przygotowaliście dla fanów dwupłytowy album "Hey CDN". Co można na nim znaleźć?
- Na płytach jest dwadzieścia sześć piosenek, które były niegdyś singlami. Nagraliśmy je na nowo, na tzw setkę, czyli zespół siada w studio i wykonuje utwory na żywo, grając razem. Część z nich jest w innych wersjach, wszystkie różnią się od pierwowzorów brzmieniem, dynamiką i sposobem zagrania: są po prostu żywsze, może troszeczkę uwspółcześnione. Nagrywanie obu płyt sprawiło nam wielką frajdę. Jedną zrealizował Leszek Kamiński a drugą Marcin Bors. Każda z nich ma swój niepowtarzalny charakter. Mam wielką nadzieję, że spodobają się słuchaczom.
fot. Monika S. Jakubowska |
Katarzyna Nosowska: Nazwę wybraliśmy nie bez powodu, żeby nie dramatyzować, ale rzeczywiście chodzi o zawieszenie działalności. Zespół Hey będzie do zobaczenia tylko na tej trasie, a potem już nie. Podjęliśmy decyzję, że najwyższa pora dać odpocząć od nas ludziom. Jesteśmy wszyscy w zespole już w tym wieku, że to chyba ostatni moment, żeby poczuć, jak to jest ryzykować. Dowiedzieć się, kim jesteśmy bez tego projektu. Nie twierdzę, że to jest definitywny koniec. Po prostu nie wiemy, ile to potrwa. Na pewno nie wrócimy za pół roku, rok, i to nie chwyt marketingowy. Z decyzją nosiliśmy się od prawie roku. Przyznaję się oficjalnie, że inicjatorką tego pomysłu byłam ja. Chłopcy musieli się z tym stopniowo ułożyć.
***
Manuela Chorąży: Muzyka to nieodłączny element mojego życia. Mówiąc czysto po polsku "music is my best friend" (śmiech). Już w szkole podstawowej spełniałam się muzycznie "na scenie". W późniejszym okresie dojrzewania uznałam, że nie jest mi pisane zostać gwiazdą i stąd rozwinęła się moja pasja do dziennikarstwa. I tak oto za granicami kraju mogę połączyć poniekąd jedną pasję z drugą. Wywiady z polskimi gwiazdami to jedno z nielicznych zajęć mojego intensywnego życia. Prywatnie jestem mamą ambitnie rozwijającego się dziecka Pracuje jako Health Care Assistant w SGH i nauczyciel w Polskiej Sobotniej Szkole im. Fryderyka Chopina. Zarówno praca jak i imprezy polonijne, zaangażowanie w akcje charytatywne oraz koncerty pozwalają mi spełniać się społecznie, realizować swoje pasje i oczywiście nie zapomnieć o "korzeniach".
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń