A N T O N I M A L E W S K I
M A R E K K A R E W I C Z
Z Ł O T Y F R Y D E R Y K - 2012
w Tomaszowie Mazowieckim
Człowiek ze Złotym Obiektywem
Złoty Fryderyk 2012
W 19 edycji nadania nagrody FRYDERYKA , Akademia Fonograficzna tym zaszczytnym tytułem za całokształt osiągnięć artystycznych w dziedzinie Muzyka Rozrywkowa przyniosła ZŁOTEGO FRYDERYKA, wybitnemu artyście, fotografikowi, autorowi milionów zdjęć artystów jazzowych, rock’n’rollowych i rockowych oraz setek (ponad 1500) projektów okładek płytowych – MARKOWI KAREWICZOWI. Oprócz Karewicza, w tym dniu, Złote Fryderyki otrzymali muzycy: TOMASZ SATŃKO – trąbka oraz kompozytor WOJCIECH KILAR. Nominację ogłoszono 22 lutego 2012 roku a uroczystości wręczenia nagród odbyły się w dniu 26 kwietnia 2012 roku w Fabryce Trzciny w Warszawie. Uroczystości z wręczenia FRYDERYKÓW transmitowała telewizja polska, TVP-2.
- „Marek to nie tylko imię, to także nazwisko Marka Karewicza. Wystarczyło powiedzieć „Marek”, a każdy wiedział, że chodzi o człowieka, bez którego historia polskiego rocka byłaby niepełna, uboga. Marek zawsze był tam, gdzie jęczały gitary, bas wypruwał wnętrzności, a perkusja wyznaczała rytm serca. Był częścią polskiego rock’n’rolla, jego kronikarzem i sumieniem. Pod obstrzałem Jego obiektywu znalazły się dziecięce lata polskiego rocka, rock’n’rolla, prekursorzy „mocnego uderzenia”, gwiazdy i gwiazdki lat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Towarzyszył narodzinom polskiego rocka, należał do jego obserwatorów i współtwórców. Żadne wydarzenie muzyczne w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych nie uszło Jego uwagi. Szczególną sympatią otaczał jazz i muzykę rockową. I te dwa gatunki muzyki stały się przedmiotem wyjątkowego zainteresowania Jego kamer i obiektywów. „Zatrzymał” tamten czas w swoich FOTOGRAFIACH. Jest bowiem wybitnym artystą fotografikiem, jest autorem setek tysięcy kapitalnych, niekiedy historycznych zdjęć, wykonał ponad 1500 projektów okładek do płyt (LP) gramofonowych”. – Tak o Marku Karewiczu wypowiedział się ojciec chrzestny polskiego rock’n’rolla, pan Franciszek Walicki na łamach swojego ostatniego dzieła, książce pt „Epitafium na śmierć rock’n’rolla”
Człowiek ze Złotym Obiektywem
Marek Karewicz
Złoty Fryderyk 2012 roku w Tomaszowie Mazowieckim
Całą biografię Marka Karewicza, związaną z naszym miastem, i nie tylko, zaczerpnąłem z moich prywatnych spotkań z artystą, tak w jego warszawskim mieszkaniu przy ul. Nowolipki, w warszawskim Jazz Klubie TYGMONT podczas stałych, uroczystych obchodów jego urodzin czy oficjalnych spotkań, prelekcji, odczytów w kraju - Sopot, Gdańsk, Gdynia, Oleśnica czy w Tomaszowie Maz. (Galeria ARKADY, kawiarnia LITERACKA, Biblioteka Publiczna przy Pl. Kościuszki 18 (budynek byłego sądu), Ośrodek PROEM w Zakościelu, restauracja ALABASTRO, Starostwo Powiatowe przy ul. Św. Antoniego, zaplecze księgarni Barbary Goździk przy Pl. Kościuszki 22, dom pp Jochanów we wsi Niebrów, dom Janka Koziorowskiego przy ul. Brzozowej 17) - a także za granicą (wspólny nasz pobyt, wystawa i prelekcja w Domu Polskim w Edynburgu SZKOCJA). Większość tych spotkań organizowałem lub współorganizowałem. Wiele informacji otrzymałem od jeszcze żyjących jego koleżanek i kolegów z lat szkolnych, jak również od sąsiadów (Eugeniusz Ulkowski, nie mylić z Ulikowskim, braćmi Daniel i Sławek Ronek czy Danuta Mec-Wypart) z miejsc, a było ich wiele, w których zamieszkiwali państwo Karewiczowie. Marka wypowiedzi z okresu zamieszkania w naszym mieście są szczególnie ciepłe, przekazywane z pietyzmem i nostalgią, niekiedy z załzawionymi oczami i drżącym głosem. Na trwale wszystkie zapisywałem na płycie DVD. Stąd czerpię dzisiaj, między innymi, wiedzę o życiu Marka, jego uczuciach do grodu zwanego, Tomaszów Mazowiecki. Bardzo sobie cenię nasze spacery po ulicach miasta (już w inwalidzkim wózku), którymi przemieszczał się codziennie (przez okres blisko 11 lat – bo tyle zamieszkiwali Karewiczowie w Tomaszowie) przyszły, światowej sławy, nasz artysta fotografik. Zawsze, gdzieżby nie przebywał (często z nim uczestniczyłem) wracał sentymentalnie do swoich dziecięcych i młodzieżowych korzeni, wypowiadając słowa, - „Wszystko co związane z moim artystycznym zawodem zawdzięczam Tomaszowowi Mazowieckiemu. To w tym mieście, tak naprawdę, wszystko się zaczęło …”. Stanowią dla mnie niezwykły dokument o Marku Karewiczu. Zainspirowany Jego osobą, życiowymi przygodami, zawodowych podróżach po świecie (zawsze tam gdzie brzmi muzyka) napisałem pracę (Marek Karewicz – Złoty Fryderyk 2011 w Tomaszowie Mazowieckim – 30/31 marca 2012r), przeznaczoną i wyróżnioną w konkursie IV Edycji „Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla” w Sopocie. Organizowany jest cyklicznie przez Fundację Sopockie Korzenie. Do w/w pracy załączyłem zmontowany blisko 1,5 godzinny film z pobytów Karewicza w naszym mieście pod tym samym tytułem. We wszystkich finałowych konkursach (brały w nich udział moje trzy publikacje z Tryptyku Tomaszowskiego, dwie części Subiektywnej Historii R&R w Tomaszowie czy wymieniona wyżej praca o Złotym Fryderyku, w każdej z nich opowiadałem o Jego życiu w naszym mieście), wspólnie uczestniczyliśmy (na sześć odbytych) w pięciu. Marek zawsze ze wzruszeniem wypowiadał słowa, - Dziękuję Ci Antku, że w każdej swojej publikacji dotykasz okresu mojego życia z miasta, które kochał będę do końca życia. Zawsze kiedy jestem w Tomaszowie mam ucisk serca a łzy same pchają się do oczu.
Antoni Malewski
* * * *
Lewobrzeżna Warszawa, wrzesień/październik 1944 roku. Upadek Powstania Warszawskiego zastał stolicę i ich mieszkańców, w płonących ruinach i zgliszczach. Nie istniały w tym pięknym mieście ulice, na ich miejscach całe zwały zbombardowanych budynków, budowli a pośród nich wolnostojące, rozstrzelone kikuty ścian. Jedno wielkie cmentarzysko. Pośród tych zgliszczy zmęczeni, smutni, wędrujący warszawiacy z całym swoim dobytkiem na plecach czy ciągnących za sobą wózkach. Jedni opuszczali nieistniejące miasto pod niemiecką kontrolą w kierunku pobliskiego Pruszkowa (obóz przejściowy) a jeszcze inni uciekali z miasta, „na własną rękę”, przed wchodzącą „wyzwoleńczą” Armią Czerwoną, na Zachód Polski. Wśród tych ludzi znalazła się również, uciekająca z płonącej stolicy, rodzina Karewiczów. Pan Julian, pani Bronisława, ich 6-letni syn Marek (urodzony w 1938 roku) oraz ukochana przez Marka, babcia Julia. Po dwóch dniach, dwóch nocach wędrówki dotarli do miasta Tomaszów Mazowiecki. Tu, w dzielnicy Starzyce (murowany, po prawej stronie w kierunku Łodzi, ich pierwszy dom przy ulicy Ujezdzkiej 2, stoi do dzisiaj) zmęczony do granic wytrzymałości Marek, rzekł do ojca, - Tato dalej nie idę.
Taki krajobraz towarzyszył rodzinie Karewiczów opuszczających stolicę w 1944 roku |
Tak oto Karewiczowie jesienią 1944r znaleźli się w naszym mieście. Pozwolę sobie wymienić ich wszystkie miejsca zamieszkania. Pierwsze ich lokum było w/w domu przy Ujezdzkiej 2. Spędzili w nim dwie czy trzy noce. Następnie zamieszkali w centrum miasta w Alejach Piłsudskiego 15 (w tym domu urodził się jeden z najznakomitszych polskich piłkarzy, Antoni Szymanowski, kadry Kazimierza Górskiego) róg ulicy Krzyżowej. Jak mówił Marek, - Było to najpiękniejsze mieszkanie w jakich przyszło mi mieszkać w Tomaszowie. Miało tylko jeden mankament, nie było dachu. Zmiotła go bomba. Pan Julian załatwił wojskową plandekę, którą zadaszali pomieszczenia mieszkalne kiedy zachodziła taka konieczność (deszcz, śnieg). Przetrwali tu kilkanaście dni po czym przenieśli się na ulicę św. Antoniego do budynków plebanii, parafii kościoła Zbawiciela. Tu również mieszkała rodzina Meców (Bogusław i Danuta z rodzicami). Przez ponad rok Karewiczowie byli sąsiadami tej rodziny. Kolejne mieszkanie to Willa Landsberga (byłe przedszkole nr.16) przy ul. Konstytucji 3-go Maja. Na tej ulicy znajduje się również kamienica (Konstytucji 3-go Maja 18) vis a vis sklepu Biedronka (dawny sklep meblowy), w której Karewiczowie spędzili ostatnie 9 lat (mieszkali tu najdłużej ze wszystkich zakwaterowań) pobytu w naszym mieście. Pod koniec 1954 roku powracają do odbudowującej się z wojennej pożogi, Warszawy.
Otwarcie wystawy projektów okładek w tomaszowskim Starostwie Powiatowym |
Marek będąc 7/8 letnim chłopcem zostaje sierotą. Umiera jego ukochana, schorowana mama Bronisława. Jej ciało wystawione było w kościele św. Trójcy przy Pl. Kościuszki. Do dziś Marek czuje szczególny sentyment do tego miejsca, - Tu po raz ostatni widziałem jej przepiękną i szlachetną twarz. Nigdy nie zapomnę tego miejsca, zawsze do niego wracam sentymentalnie kiedy tylko jestem w Tomaszowie i do budynku obok, bo tu znajdowała się zakrystia kościoła św. Trójcy (dzisiejsze pomieszczenia księgarni pani Basi Goździk przy Pl. Kościuszki 22). Do dziś w moim warszawskim pokoju, na honorowym miejscu widnieje na ścianie duża fotografia formatu A3, fragmentu tej części miasta. Po przeprowadzce do Warszawy prochy pani Bronisławy zostały przeniesione na cmentarz w Warszawie. Wychowaniem małego Marka zajęła się babcia Julia. Kiedy dorastał, gdzieś w połowie nauki w szkole podstawowej (5/7 klasa) pan Julian, ojciec Marka, częściej zabierał z sobą syna na różne spotkania towarzyskie i prywatne. Marek, z przyczyn obiektywnych, stawał się bardziej niż inni jego rówieśnicy, „dorosłym” i bardziej samodzielnym młodzieńcem, utrwalając swoją miłość do ukochanych osób, do babci i ojca.
Pan Julian Karewicz był jednym, z pierwszych, powojennych dyrektorów Fabryki Skór, przy ul. Wesołej, późniejszy SKOGAR (dawna Hanki Sawickiej, dziś Konstytucji 3-go Maja) oraz prezesem Towarzystwa Sportowego „TUR” (z którego powstał późniejszy klub RKS Spójnia, dziś RKS Lechia). Boisko piłkarskie tych klubów znajdowało się w Hrabskim Ogrodzie (popularne Hraby), dziś na tych terenach mieszczą się (od 1964r) najpiękniejsze płuca miasta w postaci Parku XX-lecia (dziś „Solidarność”).
Kościół św. Trójcy przy Pl. Kościuszki. To w tym kościele Marek po raz ostatni widział twarz swojej, przedwcześnie zmarłej matki |
Najbliżsi przyjaciele pana Juliana to pracownicy zakładu, działacze sportowi klubu „TUR” oraz tak zwana „śmietanka towarzyska” miasta. Jednym z nich był najsłynniejszy w tamtych latach, fryzjer Mieczysław Bąk. Jego zakład mieścił się w samym centrum miasta, w kamienicy pana Śpiewaka, na parterze u zbiegu, na łuku ulic Jerozolimska/św. Antoniego (część byłych „Delikatesów”) vis a vis pomnika T. Kościuszki. W tym zakładzie od 6.00 rano do 21.00 odbywały poza strzyżeniem, goleniem klientów spotkania najzagorzalszych kibiców (szczególnie piłki nożnej) miasta. Zakład pana Bąka to sportowy bank informacji i innych wydarzeń, plotek. Ojciec Marka bardzo często zabierał go z sobą do zakładu pana Bąka. Słuchając przychodzących kibiców, fanów, młody Karewicz stał się zagorzałym kibicem TUR-u (jak twierdzi, uczestniczył we wszystkich meczach rozegranych na płycie boiska w Hrabskim Ogrodzie). Znał takich piłkarzy jak bracia Wątróbscy, bracia Gadajowie, obrońcę Paradę, jednak był największym i najwierniejszym fanem bramkarza Zdzisława, popularnego „ISIA”, Komara. Jak twierdzi, - „ISIU” był najwybitniejszym bramkarzem jakiego, dla porównania, oglądając mecze warszawskich zespołów Polonii, Legii, Gwardii czy kadry Polski, miałem okazję w swoim życiu spotkać. Drugim ważnym miejscem dla Marka przyszłości, jak się okazało po latach, były odwiedziny u przyjaciela pana Juliana, Tadeusza Ulikowskiego (w latach 50/60-tych słynny tomaszowski fotograf) w jego Zakładzie Fotograficznym przy ul. Św. Antoniego (znajdował się pod słynnym tomaszowskim kasztanem, pod którym nasze pokolenie miało punkt „zborny”, dziś vis a vis DT TOMASZ). To w tym zakładzie, mały Marek poznawał sztukę robienia zdjęć, trudne techniki i tajniki (wywoływanie fotografii) „zarażając się” FOTO sztuką. Często w swoich rozmowach, wywiadach, Karewicz wypowiada znamienne dla naszego miasta, słowa, - „ … to tak naprawdę wszystko związane z moim, życiowym zawodem, zaczęło się w tomaszowskim atelier, pana Tadeusza Ulikowskiego”.
Marek wśród swoich przyjaciół, muzyków grających na JEGO cześć ukochany JAZZ |
Marek zaprzyjaźnił się o 2 lata młodszym od siebie synem pana Tadeusza, Andrzejem. Pan Andrzej (zm. w 2011r) po śmierci ojca przejął po nim „schedę” i jeszcze długi czas prowadził zakład fotograficzny. Już jako dorosły, znany w kraju i za granicą artysta fotografik Karewicz, za każdym pobytem (jeszcze sprawny fizycznie) w naszym mieście często, sentymentalnie odwiedzał miejsce zawodowej inspiracji.
Marek rozpoczął naukę w szkole podstawowej nr. 2 na końcu Alei Piłsudskiego (późniejsza szkoła o nazwie „ćwiczeniówka”). Tu ukończył dwie klasy po czym przeniósł się (ze względu na zmianę zamieszkania) do szkoły nr. 4 przy skwerze ul. Barlickiego. Tę szkołę podstawową ukończył i zdał egzaminy do Liceum Ogólnokształcącego (dziś I LO) przy ul. Mościckiego. W LO zaliczył pierwszą klasę (8) i w połowie drugiej (9) Karewiczowie wyprowadzili się do stolicy. Kiedy był uczniem końcowych klas w podstawówce (nr. 4) nauczyciel przyrody zlecił (praca domowa miała symbolizować jesień) do wykonania coś w rodzaju płaskiej makietyz liści klonu. Marek nabytą wiedzę w Zakładzie u pana Ulikowskiego postanowił, jak to się mówi, „przelać na papier”. Zakupił papier światłoczuły (fotograficzny), zasłonił okna (parter, trzy pierwsze okna od ul. Warszawskiej w domu przy ul. Konstytucji 3-go Maja 18) kocami, prześcieradłem i domowym sposobem, naświetlając ów papier liśćmi klonu, wykonał swoją pierwszą fotografię (odbitki) bez użycia aparatu fotograficznego. Jak sam mówił, - „Jeszcze w pierwszych latach XXI wieku robiąc domowe porządki, w swoich szpargałach znalazłem swoją pierwszą pracę w dziedzinie fotografia. Przyznam, że wzruszyłem się bardzo. Przed oczami stanął zakład pana Tadeusza Ulikowskiego w moim ukochanym Tomaszowie, a w oczach miałem „świeczki”. Nie zniszczyłem tej pracy, jeszcze gdzieś w moim domowym bałaganie leży i można ją odnaleźć.
Wejście główne do I LO (liceum) w którym naukę rozpoczął Marek Karewicz |
Jedną z po lekcyjnych atrakcji w podstawówce, były zakłady uczniów, zakończone pytaniem, - Jakiego koloru dzisiaj są wody rzeki Wolbórka? Kolor wody zależał od koloru farbowania tkaniny w zakładach „Mazovia” (Piesha) przy Barlickiego czy dywanów w Fabryce Dywanów „Weltom” (Millera) w dzielnicy Rolandówka. Po lekcjach wszyscy chłopcy biorący „udział” w konkursie szli na most przy Warszawskiej (Bulwary) by wyłonić zwycięzcę, - Jeżeli znalazł się taki, który odgadł kolor wody z naszych składek stawialiśmy mu „duże” lody w cukierni pana Dreznera, mieściła się w centrum miasta przez ścianę z zakładem pana Bąka. Była to wielka frajda, o której często w swoich gawędach wspominam.
Z czasów nauki w podstawówce Marek często w swoich opowieściach, wspomina jak na Pl. Kościuszki budowano Gwiazdę Wdzięczności - Pamiętam jak ją budowano. Przychodziliśmy tu z chłopakami z klasy. Pracowali przy jej budowie również jeńcy wojenni, żołnierze niemieccy. Byli bardzo wygłodzeni, przemarznięci, a był to miesiąc styczeń/luty. Z kolegami z klasy uzgodniliśmy, że drugie śniadanie, kanapki, przygotowane przez rodziców, będziemy „podrzucać” robotnikom pracującym przy budowie monumentu (pracowali nie tylko żołnierze niemieccy). Było to bardzo skomplikowane przedsięwzięcie gdyż robotnicy byli szczególnie
Dziś nie istniejąca, słynna „upiększająca” centrum miasta Gwiazda Wdzięczności |
pilnowani przez żołnierzy Armii Czerwonej i innych z KBW czy pracowników UB. Często nas, dzieci, przeganiano. Przy podawaniu robotnikom kanapek, a była to karkołomna kombinacja, używaliśmy przeróżnych forteli by ją zrealizować. Nie zawsze nam się to udawało. Były też przypadki, że przekazane nasze, drugie śniadanie, pilnujący żołnierze wyrywali kanapkę robotnikowi i wyrzucali ją. Bywało też, że często sami ją zjadali. Pamiętam też dzień oddania Gwiazdy mieszkańcom miasta. Przywołano na „siłę” młodzież szkolną i pracowników zakładu. Było to wydarzenie z organizowane z wielką pompą, z udziałem władz miasta, województwa, przedstawicieli Armii Czerwonej i LWP. Orkiestra dęta „rżnęła” marsze wojskowe, było wiele przemówień a w kuluarach mówiło się, że miał na tę uroczystość przybyć osobiście, co okazało zwyczajną plotką, Prezydent PRL Bolesław Bierut z Ministrem MON, marszałkiem Rokossowskim.
Pana Karewicza, poznałem, choć jeszcze nie osobiście, w Galerii ARKADY (lata 80-te ub. wieku), zaproszony, jako były tomaszowianin, znany artysta fotografik, przez pp Sobańskich. Był to wysoki (ok. 1,90 wzrostu), przystojny mężczyzna ze stałym rekwizytem na ramieniu (przewieszony na krótkim pasku aparat fotograficzny) w kurtce i spodniach dżinsowych a na głowie tak charakterystyczny dla pana Marka, kapelusik (a’la wędkarski). Pamiętam, ja już byłem w pomieszczeniu, jak wszedł do lokalu Galerii, długim sprężystym krokiem i głośno o silnym tembrze głosu wypowiedział słowa znamienne:
Stare „Końskie jatki” i dzisiejsza, poniżej odrestaurowana Galeria ARKADY z ogródkiem piwnym na zewnątrz lokalu
|
- Witam kochanych rodaków przybyłych na spotkanie ze mną. Po czym zasiadł tuż przy arkadowej scence, na wcześniej przygotowanym foteliku ze stolikiem. Po gromkich i długich brawach rozpoczął swoją gawędę:
O Boże gdzie ja tu jestem, co się stało z moją „końską jatką”. Ale się tu wszystko zmieniło. Zawsze będę pamiętał jak moja kochana babcia Julia, wysyłała mnie do „jatek” po najsmaczniejszą na świecie kiełbasę, mortadela. „Jatki” to tomaszowskie sukiennice. Tu gdzie siedzę, na tej wysokości, często przychodziłem do cukierni pani Schabowej na smaczne napoleonki, a gdzieś tu, po środku tego lokalu zakupywałem wędliny to znaczy mortadelę. Ileż to kilometrów, wysyłany po zakupy, pokonywałem mieszkając w Tomaszowie, z ul. Wesołej (dziś Konstytucji 3-go Maja), mostem na Wolbórce, skręcałem w ul. Tkacką i przeskokiem ulicy Rzeźniczej do „jatek” a dziś mam zaszczyt przebywać z państwem w przepięknej scenerii, z przepięknymi obrazami na ścianach, lokalu. Do Tomaszowa do moich „końskich jatek” zawsze wracał będę jak w sentymentalną podróż do najbardziej ukochanych miejsc, sąsiadów, przyjaciół, z którymi spędziłem tyle wspaniałych, radosnych, młodzieńczych chwil, nad Pilicą, Wolbórką czy w pobliskich grotach z pilnującym swojego łoża, Madejem.
Kolejne spotkanie z Karewiczem, bardzo ważne dla mnie i mojej działalności związane z muzyką, z rock’n’rollem, ze spotkaniami z cyklu Herosi Rock’n’Rolla, miało miejsce również w Galerii w dniu 4 grudnia 2009 roku (imieniny Barbary), podczas którego, po gawędach Marka Karewicza, odbyła się tomaszowska prapremiera filmu „Człowiek ze Złotym Obiektywem”. Spotkanie współorganizowała pani Danuta Mec Wypart (siostra Bogusława) za kadencji prezydenta Zagozdona, gdzie w kuluarach korytarza UM (I piętro) pani Danuta zorganizowała wystawę z cyklu, Tomaszowianie tomaszowianom, prac pana Karewicza pt Galeria w Ratuszu (wystawa dotyczyła kilkunastu foto postaci, światowych, wybitnych jazzowych muzyków i projektów okładek płytowych (LP). Wystawa trwała 20 dni, cieszyła się przez mieszkańców miasta, dużą oglądalnością.
Nazajutrz w sobotę, doszło do spotkania na zapleczu księgarni pani Barbary Goździk przy Pl. Kościuszki 22, w którym uczestniczył pan Marek Karewicz, jego opiekun Wiesław Śliwiński, pani Barbara gospodyni księgarni, Zygmunt Dziedziński, redaktor Jan Pampuch, nasz, tomaszowski muzyk Marek Michalak (grał na puzonie dzień wcześniej w ARKADACH na spotkaniu z Karewiczem) i moja skromna osoba. Mogę dziś zdecydowanie powiedzieć, że na zapleczu księgarni Basi Goździk, w dniu 5 grudnia 2009 roku zaczęła się moja wielka przyjaźń z panem Karewiczem, która to trwa do dnia dzisiejszego. Pani Barbara Goździk jest wydawcą i dystrybutorem moich książek, w tym czasie na półkach księgarni znajdowało się „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”. Basia sięgnęła dwa egzemplarze tych publikacji, prosząc bym wpisał dedykację dla obu panów (Marka i Wiesia). I tak oto zaczęło się, książka trafiła do konkursu w Sopocie „Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla” (była to II Edycja konkursu). Do dzisiaj brałem udział we wszystkich, pięciu Edycjach. Stałem się VIP-em dla Fundacji Sopockie Korzenie i zapraszany na wszystkie imprezy, które Fundacja organizowała tak w Sopocie czy Gdańsku. Piszę o tym tylko dlatego, że we wszystkich brał udział Marek Karewicz wystawiając w postaci rollapów, fotogramów, projektów okładek płyt (LP), swoje najpiękniejsze, artystyczne dzieła, twarze grających muzyków (krajowych, światowych) jazzu, rock’n’rolla. Pierwsze co następowało, na każdym naszym spotkaniu, to szereg pytań zadawanych przez Marka, od których uciec nie mogłem, - Antek co tam słychać w Tomaszowie? Co u Basi Goździk? Czy istnieje nasz klub w księgarni Basi? Czy byleś u księdza Pawlasa? Czy Danusia Mec jeszcze pracuje w kulturze UM? Czy ARKADY już odremontowane? Jak przeżyli pożar pp Sobańscy? Czy Pl. Kościuszki zrewitalizowany i czy jest już dojście do księgarni? Czy …? Czy …?
Markowi, przy każdym naszym spotkaniu zmuszony byłem relacjonować wszelkie „nowości dziejowe” o naszym mieście i ludziach, których znał z okresu zamieszkania w Tomaszowie i tych, których poznał podczas odwiedzania naszego grodu. Tych spotkań było wiele, tak oficjalnych jak również prywatnych, które sam organizowałem czy współorganizowałem [dwukrotnie wystawa w nowo otwartym budynku Starostwa Powiatowego, dwukrotnie (kawiarnia LITERACKA, Zakościele) na „Spotkaniu po latach”, w „Herosach Rock’n’Rolla” w SCh PROEM, na spotkaniu w kinie Włókniarz podczas obchodów „80 urodzin Elvisa Presleya”, na swoich 75 urodzinach, które połączyłem z 100 spotkaniem mojego cyklu „Herosi R&R” w OK TKACZ, promocja książki „Karewicz Big Beat” w Centrum Dialogu (były sąd) przy Pl. Kościuszki 18 oraz wiele spotkań prywatnych u Janka Koziorowskiego przy ul. Brzozowej czy u państwa Jochan (Ewa i Krzysztof) we wsi Niebrów - otwarcie „Galerii we wsi Niebrów”].
Spacer-ulicami-miasta Jedno z najpiękniejszych dla mnie wydarzeń, spotkań w naszym mieście z Karewiczem, to planowany przez niego retrospektywny, sentymentalny spacer ulicami miasta jego młodości. Dzięki Markowi poznawałem miejsca, wiele już nie istniejących, z lat 40/50-tych wcześniej mi nieznanych. Spacerowy start zawsze zaczynał się z pod księgarni Basi Goździk przy Placu Kościuszki (tu na zapleczu była baza, na której można było się posilić i ogrzać przemarznięte ciało, a był to miesiąc marzec). Marka w wózku inwalidzkim na zmianę pchaliśmy z Wiesiem Śliwińskim. Pierwsze miejsce, przy którym się zatrzymaliśmy, to tuż obok księgarni kościół św. Trójcy. Tu Marek w dużym skupieniu, w ciszy rozmyślał o przedwcześnie zmarłej mamie. Następny punkt to pobliskie ARKADY („Końskie Jatki”) i schody ul. Rzeźniczej po czym udaliśmy się obok sklepu „Siódemka” gdzie Marek wskazał nam miejsce obok sklepu, w którym zaopatrywał się w materiały fotograficzne (papier światłoczuły), następnie w dół do ul. Tkackiej,- Tą ulicą dochodziłem na skróty do Rzeźniczej, która wiodła do „jatek” po moją smaczną mortadelę. Nieco dłużej zatrzymaliśmy się na moście przy Warszawskiej, Marek w skupieniu patrząc z góry w dół, rzekł, - Oto Wolbórka, rzeka mojego dzieciństwa i młodości, codziennie z kolegami, idąc ze szkoły, sprawdzaliśmy jakiego koloru jest woda w rzece.
Na tarasie domu Jochanów, ta pani stojąca najwyżej obok Krzysztofa, gospodarza, to Magda
Piskorczyk, razem trzymają duże FOTO z wizerunkiem Marka Karewicza
|
Następny przystanek to budynek przy skwerze ulicy Barlickiego 4, - Tu mieściła się moja szkoła podstawowa, to w niej nauczyciel od przyrody, nazwiska nie pamiętam, zlecił mi wykonanie makiety liści klonu gdzie użyłem po raz pierwszy w życiu papieru światłoczułego i bez użycia aparatu fotograficznego wykonałem odbitkę liści. Zaowocowało doświadczenie wyniesione z zakładu pana Ulikowskiego.
Willa fabrykanta Landsberga. Byłe przedszkole nr.16 tu przez pewien czas zamieszkiwała rodzina Karewiczów
|
Na moment zatrzymaliśmy się na dziedzińcu BPH (za moich czasów restauracja Jagódka) przy ulicy Warszawska 10, - Tu na piętrze była duża sala, którą zarządzały zakłady włókiennicze. Odbywały się tu przeróżne imprezy, akademie z okazji świąt ale jako chłopak w okresie świąt Bożonarodzeniowych otrzymywaliśmy paczki. Często wyświetlane były filmy dla dzieci, bajki, również amerykańskie. Pamiętam wyświetlane tu filmy Walta Disney’a, jego słynną ”Myszkę Mickey”. Kiedy często, służbowo jeździłem z Warszawy do Opola (festiwale), Katowic czy Wrocławia (Jazz nad Odrą) jadąc w jedną czy drugą stronę, zawsze Jagódka była dla mnie sentymentalnym, planowanym zatrzymaniem się na przysłowiowy odpoczynek, posiłek czy małego drinka. Niejednokrotnie wracając do Warszawy z przyjaciółmi zabarłożyliśmy tu na dłużej. Pamiętam dancingi, na których przygrywał do tańca nieźle grający zespół dixielandowy (DIX-61 pana Zdzisia Piwowarskiego). Pamiętam tu pracującego pana Jana Janowskiego (szef kuchni, również piosenkarz), którego wcześniej poznałem osobiście, zamieszkując w Tomaszowie. Ale to już historia, do której warto wracać.
W drodze powrotnej, pokonując skwer skręciliśmy w ulicę Konstytucji 3-go Maja gdzie doszliśmy do Willi Landsberga (byłe przedszkole), - W tej Willi na parterze, z widocznym tarasem, jakiś czas mieszkaliśmy. Po prawej stronie widoczna brama wjazdowa do zakładu Fabryki Skór, w której mój ojciec dyrektorował, a w budynku za portiernią (parter biurowiec, piętro mieszkania dla „cywilów”) mieszkał fotograf, przyjaciel naszego domu, pan Ulikowski. Za łukiem ulicy szliśmy nadal Konstytucji 3-goMaja w kierunku ul. Warszawskiej zatrzymując się przy posesji nr. 18, w której Karewiczowie mieszkali najdłużej, blisko 9 lat,- W tych trzech oknach na parterze mieszkałem (vis a vis dzisiejszej „Biedronki”) i tu wykonałem zasłaniając okna, odbitki liści klonu na światłoczułym papierze. Zeszliśmy nieco w dół ku rzece Wolbórka na podwórze gdzie codziennie tętniło życiem chłopców z kamienicy pod nr. 18, - A to nasz plac zabaw, podwórze gdzie zawsze było nas pełno, przychodzili tu chłopaki z sąsiednich domów a w mojej kamienicy mieszkali Gienek Ulkowski, Daniel Ronek i jego młodszy brat Sławek. Ta czwarta komórka od lewej, to moja. Służyła jako bramka kiedy graliśmy w nożną a na tym obok studni trzepaku, graliśmy w siatkówkę, w prawo 20 metrów do rzeki, z której „wyciągaliśmy” sporo ryb jak płotki, brzany, okonie, karasie czy ryby których dzisiaj się nie uświadczy w tej rzece, kiełbie. Tu Marek w skupieniu i ciszy rozglądając się wokół z cieknącą łzą po policzku, po kilku minutach drżącym głosem, wyszeptał, - To były piękne dni, było się młodym. Wielka szkoda, że to wszystko tak szybko minęło.
Wracając do centrum ulicą Warszawską, jeszcze raz na moment zatrzymaliśmy się na moście. Jeszcze jedno spojrzenie na rzekę. Gdy szliśmy pod górkę (przy Mc Donaldzie) Marek zagaił,-Tu na zakręcie ul. Św. Antoniego była restauracja Mazowianka (dwa budynki, oszklony pod kasztanem pawilon i cztery, konsumpcyjne altanki). W jednym z budynków, na krótko mieściło się biuro Towarzystwa Sportowego TUR. Często przebywałem z ojcem. Tu poznałem wiele ważnych osobistości ze świata sportu, administracji tak z miasta jak i województwa. Później powstał klub TUR-u w parterowym budynku na dziedzińcu (dziś Muzeum) Pałacu Ostrowskich z wejściem w dół, skarpą do Ogrodu Hrabskiego. Było tu boisko piłkarskie (dziś teren Parku „Solidarność”). Nie pamiętam czy kiedyś opuściłem jakiś mecz piłkarski? Grała tu również mecz towarzyski reprezentacja Polski z naszą drużyną, przebywała wówczas na obozie w Spale. Wystąpili wtedy Gerard Cieślik a w bramce stał Wyrobek, ojciec Bogusława byłego piłkarza i trenera Ruchu Chorzów. Przegraliśmy wówczas, pamiętam ten wynik - 13:1.
Pałac Ostrowskich (dziś Muzeum) na dziedzińcu Pałacu istniał kiedyś parterowy budynek,
w którym mieścił się klub sportowy TUR, przeistoczony w RKS Spójnia (dzisiejsza Lechia)
|
Nasza wędrówka pomimo chłodu przemieściła się, pokonując ul. POW przy UM na ulicę Mościckiego, gdzie Marek spojrzał na mury I LO i wypowiedział sakramentalne słowa, - O Boże, nic się nie zmieniło. Wejście do szkoły, schodki takie same jak za moich czasów. Nigdy nie zapomnę wspaniałych dziewczyn i chłopaków i nasze, wspólne wyprawy do nagórzyckich grot. Nie zawsze były to wagary szkolne. Umawialiśmy się często w piaskowcach grot w okresie ferii czy wakacji a później piesze powroty wzdłuż brzegów rzeki Pilicy. Jeśli buło to latem, to również w planie były kąpiele w okolicach Rajcha przy lodowcu (bardzo zimna woda w jeziorku) i radosne powroty przez Brzustówkę do domu.
Kolejny, sentymentalny przystanek miał miejsce około 150 metrów, bliżej centrum, od I LO przy ZDK Włókniarz. Zatrzymaliśmy się przed budynkiem Domu Kultury, - Na I piętrze tego budynku, za namową mojej babci Julii chodziłem na lekcję gry na skrzypcach, nie pamiętam czy ta przygoda z tym instrumentem trwała dwa czy trzy lata, a może dłużej ale dziś mogę powiedzieć, że ten okres zainteresował mnie i przygotował muzycznie, że stałem się wielkim fanem, miłośnikiem jazzu. Pamiętam słowa mojego nauczyciela muzyki, - „Zapamiętaj mój Mareczku, że jak będziesz dobrze grał to zawsze wezmą cię do gry na weselach. A to jest bardzo intratny i popłatny zawód”. Próbowałem jeszcze gry na kontrabasie i trąbce za nim zawodowo zająłem się fotografią. Ba, grałem nawet w zespole jazzowym, ale kiedy zadecydowałem, że zajmę się fotografią, pozostałem wierny tematowi, to znaczy muzyce, jazzowi. Tak jak zawdzięczam Tomaszowowi swoją przygodę i zawód fotografa, tak mogę śmiało dziś powiedzieć, że również w tym mieście zaraziłem się poprzez naukę gry na instrumencie, jazzem.
Spacer ulicami miasta tak bardzo, sentymentalnie związany i zapamiętany przez Karewicza z okresu jego zamieszkania w Tomaszowie, zakończyliśmy przy ul. Św. Antoniego przed bramą wejściową do kościoła Zbawiciela, - Tu również mam ciepłe wspomnienia z dzieciństwa. W tym parterowym z czerwonej cegły budynku przez pewien okres po wojnie, mieszkaliśmy. Były to moje najbardziej beztroskie lata spędzone w ogrodach otaczające budynek kościoła. Gonitwy, skakanie po drzewach na zawsze utkwiły w mojej pamięci a szczególnie surowego i niezadowolonego z naszych „rozrabiań” zabaw, księdza Gastparyego. Zawsze nas chłopaków przeganiał na drugą stronę ulicy do Parku obok Willi Rodego. Wiesław obrócił wózek o 180 stopni a Marek zagaił,- Tu w Parku Rodego była prawdziwa uczta dla nas, rozrabiających chłopaków, dużo szczelnie rosnących krzewów, nie tak „łyso” było jak dziś, dużo starych drzew, za którymi chowaliśmy się bawiąc w berka czy chowanego. Naprawdę, to było wielkie dziecięce eldorado. Kiedy tylko myślę o swoim dzieciństwie, o Tomaszowie, to zawsze sentymentalnie wracam do Parku Rodego, do ogrodów przy kościele Zbawiciela i tak już pozostanie do końca moich dni.
Tak się złożyło, że obok terenu kościoła Zbawiciela wybudowano nowy budynek Starostwa Powiatowego. Na uroczyste otwarcie tej instytucji, za sprawą Starosty Piotra Kagankiewicza i Sekretarza Powiatu Jerzego Kowalczyka zorganizowałem wystawę (30.03./14.04.2012r) prac Karewicza, na którą przybył osobiście autor tych dzieł. Było to wydarzenie, o którym, nie tylko lokalne media mówiły, ale również wojewódzkie i centralne.
Po ponad trzygodzinnym retro spacerze, lekko przemarznięci, przynajmniej Marek. Był w samej marynarce, nie pozwolił ubrać się w płaszcz, taki właśnie był Karewicz, bardzo uparty. Wiesław, który opiekuje się artystą był mocno poddenerwowany do tego stopnia, że przez większość „trasy turystycznej podróży” sam pchałem wózek z Karewiczem, do momentu, aż Wieśkowi przeszło. Tak doszliśmy do księgarni Basi Goździk zasiedliśmy na zapleczu księgarni popijając gorącą herbatę a Marek zaczął soją kolejną gawędę,- Basiu, chciałem ci powiedzieć dlaczego za każdym przyjazdem do Tomaszowa Mazowieckiego pierwsze kroki skierowuję do Twojej księgarni. Otóż jak dobrze wiesz, w tych pomieszczeniach była zakrystia kościoła św. Trójcy. Przychodziłem tu z rodzicami gdy jeszcze żyła moja mama i tutaj przyszło mi widzieć ją w trumnie po raz ostatni. Stąd taki sentyment do tych pomieszczeń i przyjaźń z księdzem Pawlasem, od którego wynajmujesz pomieszczenia na księgarnię. Ja miałem 7/8 lat, byłem chłopcem, więc bardzo przeżyłem jej śmierć i pustkę po jej odejściu. Nigdy o tym nie zapomnę i kiedy tylko będę w Tomaszowie moje ciało i serce zawsze tu dotrze.
Zakościelowe-retro-wspomnienia
Z wielu spotkań, nie tylko muzycznych, na jakie zapraszałem Marka Karewicza do naszego miasta, najbardziej cenił sobie, wyrażając swoją wdzięczność za zaproszenie, Spotkania po latach. Z organizowałem dwa, jedno w kultowej kawiarni LITERACKA w ZDK Włókniarz, w którym uczestniczyło wielu znajomych Karewicza (np. Wojtek Szymański z NYC z okresu kiedy mieszkał w Warszawie) a drugie spotkanie „BIS” w weekend wrześniowo/październikowy w pobliskim Zakościelu n/Pilicą (okolice Spały, Inowłodza) w ośrodku SCh PROEM. Ośrodek ten jako obiekt wypoczynkowy, w PRL-u należał do zakładów ZWCh WISTOM. Wistomowcy na zalesionym załomie rzeki, wykupili ten przepiękny obiekt od dwóch starszych pań, sióstr mieszkających w willi modrzewiowej na tym terenie, do którego to domu na letnisko (przed wojną i po wojnie) przyjeżdżał z Łodzi nasz wielki poeta, Julian Tuwim.
Trzydniowe spotkanie w Zakościelu dla Marka to sentymentalny powrót do przeszłości, do okresu, w którym artysta fotografik zamieszkał w Tomaszowie a dla nas, uczestniczących w jego gawędach to wspaniałe wzbogacenie w wiedzę, nawet dla nas tomaszowian, bliżej nieznaną o swoim regionie. Jedną z atrakcji naszego pobytu było wynajęcie Kolei Carskiej. Ten wehikuł to obudowany ciągnik na wzór XIX wiecznej lokomotywy amerykańskiej znanej z filmowych westernów, z doczepionym wagonem na wzór salonek z tamtej epoki. Właścicielem tego wehikułu jest Benek Myłek gospodarz spalskiej restauracji „Pod Żubrem”, który na telefon przyjechał do Zakościela uatrakcyjniając nam pobyt w ośrodku. Wszyscy uczestnicy „Spotkania po latach BIS” odbyli po miejscowościach Puszczy Spalskiej (Spała, Inowłódz, Konewka, Królowa Wola, Teofilów) niezapomnianą podróż. Po powrocie do ośrodka spotkaliśmy się przy ognisku na recitalu piosenek, jednego z uczestników spotkania, Włodka Votki (songi z repertuaru m.in. Wysockiego, Okudżawy, Grechuty), a Marek Karewicz swoimi przerywnikami słownymi, relacjonował swoje uczucia, doznania z sentymentalnej wycieczki po Puszczy Spalskiej, a zaczął słowami skierowanymi do mnie, - Antek, jadąc do ciebie na kolejne spotkanie nigdy nie przypuszczałem, że przygotowałeś taką wspaniałą dla mnie frajdę. Kryptonim „Zakościele” na początku nic mi nie mówiło, nie kojarzyłem tej miejscowości ale kiedy tylko tu się zjawiłem, okazało się, że na przełomie lat 1940/50-tych bywałem wielokrotnie w tym dworku z moim ojcem u starszych pań, właścicielkami tej posesji. Ojciec z przyjaciółmi z Tomaszowa przyjeżdżał na przepiękny załom Pilicy wędkować, ryby w rzece było w bród. Tu poznał osobiście przebywającego na letnisku w modrzewiowym dworku, Juliana Tuwima, swojego imiennika.
Wehikuł czasu właściciela Benka Myłka, „Kolej Carska”. Spalska atrakcja pobytu na „Spotkaniu po latach” zaproszonych gości (piątek30.09/sobota,niedziela1/2.10.2011r) w Zakościelu |
Kiedy Marek łapał przysłowiowy oddech, przed dalszymi opowieściami, Włodek śpiewał kolejne swoje songi Okudżawy „Modlitwę”, Włodka Wysockiego „Balladę o miłości” po czym kolejny utwór Okudżawy „Dopóki ziemia kręci się” wprowadzając słuchających w cudowny nastrój. Tymczasem Marek, po ponownym złapaniu oddechu, powrócił do swoich relacji z wycieczki, - Kiedy znaleźliśmy się w Spale powróciły wspomnienia, często z ojcem tu bywałem i pamiętam zgliszcza pałacu Mościckiego okradzionego przez miejscową ludność a później za zgodą bolszewików podpalony. Bo obok tego pałacu stał odlany spiżowy spalski żubr, symbol Spały, przy którym były słynne, tenisowe korty. Pamiętam rozegrane, wielkie mecze tenisowe pomiędzy panem Kobyłeckim a panem Wojtkiem Pacakiem czy Dziubałtowskim. Było na co popatrzeć, ich gra to prawdziwy majstersztyk. Zresztą cała trójka to przyjaciele mojego taty, często w naszym domu bywali. Pan Pacak, świetny pingpongista był wtedy trenerem kadry Polski w tenisa stołowego. Odwiedziliśmy na Konewce trudno dostępną na zalesionym terenie słynną „gierkówkę” I Sekretarza PZPR, towarzysza Edwarda a pamiętam, że mniej więcej na tym terenie przyjeżdżałem z kolegami na grzyby. Były to bardzo grzybowe lasy, ale często obok grzyba było mnóstwo amunicji wszelkiego kalibru. Od pocisków pistoletowych, karabinowych do armatnich. Niektórzy moi koledzy, znajomi zamiast grzybów do domów przywozili amunicję. Wspomnieniami wracałem do słynnych hitlerowskich bunkrów, dzisiaj dostępne dla wszystkich a za moich czasów spędzonych w Tomaszowie, było tu sporo straży wojskowej, cywilnej czy UB-owców, przez co trudno było się do nich zbliżyć (tajemnica wojskowa). Przyjeżdżałem tu często na rowerach z kolegami na Konewkę, bawiąc się ze strażnikami w tak zwane „podchody”. Nie raz bywało, że się zbliżyliśmy na kilka kroków od bunkra w mawiając sobie swoją męskość i odwagę. Sentymentalną podróż zakończyliśmy w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich przemieszczając się pieszo na powycieczkowy odpoczynek połączony z przekąską w kawiarni/restauracji przy spalskiej Carskiej Wieży. Włodek Votka po zakończonej gawędzie Karewicza na pożegnanie zaśpiewał „Korowód” Marka Grechuty oraz dwie piosenki Wysockiego „Konie” i „Moskwa-Odessa” i Okudżawy „Piosenka o piechocie”, „Wańka Morozow” po czym w dobrych nastrojach rozeszliśmy się do miejsc zakwaterowania na spotkanie z Morfeuszem.
Marek Karewicz - (ur. 28 stycznia1938r w Warszawie) - polski artysta fotografik specjalizujący się w zdjęciach muzyków jazzowych i rockowych. Również dziennikarz muzyczny, autor radiowy i telewizyjny, prezenter muzyki jazzowej, animator jazzu. Jako nastolatek Karewicz grywał na trąbce i kontrabasie w zespołach jazzowych. Wyłącznie fotografią zajął się od końca lat 50. za namową Leopolda Tyrmanda. Ukończył liceum fotograficzne na ul. Spokojnej w Warszawie (u Mariana Dederki), następnie studiował na Wydziale Operatorskim w PWSF w Łodzi . Marek, już po wyprowadzeniu się z Tomaszowa, jako 18-letni chłopak brał udział, z trąbką w ręku, w słynnym, „rewolucyjnym” marszu nowoorleańskim ulicą Bohaterów Monte Casino w Sopocie, latem w 1956 roku. Nocował, jak sam opowiada, w słynnym Grand Hotelu w pokoju 406, to znaczy na plaży pod hotelem w koszu o tym numerze. Ten młodzieżowy happening związany z „zakazanym owocem” przez rządzący establishment, organizowali Franciszek Walicki i Leopold Tyrmand. Marsz ten był protestem polskiej młodzieży, który zapoczątkował w naszym kraju niespotykany szał muzyczny, erę jazzu i rock’n’rolla.
Od ok. 1964 prowadził warsztaty fotograficzne i kursy laboratoryjne fotografii w Pałacu Kultury i Nauki gdzie pomiędzy sesjami zdjęciowymi w studio fotograficznym pracował nad okładkami do płyt. Karewicz wykonał zdjęcia składające się na archiwum 2 milionów negatywów. Fotografował m.in. ostatnią trasę koncertową Milesa Daviesa i europejską trasę koncertową Raya Charlesa. Jest autorem ok. 1500 okładek płytowych, m.in. serii Polish Jazz oraz uznawanej za przełomową w historii polskiego rocka płyty Blues zespołu Breakout, gdzie sfotografował Tadeusza Nalepę prowadzącego za rękę swojego syna Piotra. Przygotował też okładki płyt Ewy Demarczyk, Niebiesko Czarnych, Czerwonych Gitar, Ireny Santor, Sławy Przybylskiej, Maryli Rodowicz, Stana Borysa i Jerzego Połomskiego. Jest członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików (numer legitymacji 07), odznaczony też został honorowym tytułem La FIAP: Federation Internationale de l’art. Photografique.
Działał w Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym. W telenoweli Klan grał epizodyczną rolę właściciela klubu jazzowego. Przez wiele lat związany był z warszawskimi klubami muzycznymi: Hybrydy, Remont oraz (współzakładał) Jazz Club Tygmont. Był jego pierwszym dyrektorem. W klubie Tygmont znajduje się stała wystawa fotografii Karewicza. W lutym 2009 ukazał się album This Is Jazz zawierający 160 zdjęć światowych i polskich artystów jazzowych autorstwa Marka Karewicza.
Marek Karewicz miał wiele państwowych i instytucjonalnych odznaczeń. Pozwolę sobie wymienić te najważniejsze, które jak gdyby charakteryzują, określają jego osobowość i charakter to: „Człowiek ze Złotym Obiektywem”, „Złoty Fryderyk”, „Fenomen” czy „Dąb Lutra” nadany przez kościół Zbawiciela w Tomaszowie Mazowieckim.
Tomaszowscy przyjaciele, rodzina
Jochanów w niedzielę (2 sierpnia 2015) oraz Ewa Czapnik odwiedzili Marka
Karewicza w ośrodku rehabilitacji w podwarszawskim szpitalu w
miejscowości Wycześniak
|
Marek od 11 lat zmaga się z ciężką chorobą, która przywiązała go do inwalidzkiego wózka i uniemożliwiła mu wykonywanie zawodu. W miesiącu lipcu tegoż roku (2015) spotkało go kolejne, wielkie nieszczęście. Złamał „chorą” nogę i obecnie, kiedy piszę ten felieton, jest w szpitalu. Czeka go długa droga rehabilitacji. Wracaj Marku jak najszybciej do ZDROWIA.
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to poznał Wojtka "Szymona" Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście. Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim",
***
Antoni Malewski urodził się w sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś. Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce, która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie. Miał 12/13 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał termin rock’n’roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki - stałego korespondenta PAP w USA jeszcze bardziej zwiększyła – jak wspomina - nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Starszy o 3 lata brat Antoniego na jedynym w domu radioodbiorniku Pionier słuchał nocami muzycznych audycji Radia Luxembourg, wciągając autora „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” w ten niecny proceder, który - jak się później okazało - zaważył na całym jego życiu. Na odbywającym się w 1959 roku w tomaszowskim kinie „Mazowsze” pierwszym koncercie pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego Rhythm and Blues, Antoni Malewski znalazł się przypadkowo. Po roku w tym samym kinie został wyświetlony angielski film „W rytmie rock’n’rolla” i w życiu młodego Antka nic już nie było takie jak dawniej. Później przyszły inne muzyczne filmy, dzięki którym Antoni Malewski został skutecznie trafiony rock'n'rollowym pociskiem, który tkwi w jego sercu do dnia dzisiejszego. Autor „Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” wierzy głęboko, że rock’n’roll drogą ewolucyjną rozwalił w drobny pył wszystkie totalitaryzmy tego świata – rasizm, faszyzm, nazizm i komunizm. Punktem przełomowym w życiu Antoniego okazały się wakacje 1960 roku, kiedy to poznał Wojtka "Szymona" Szymańskiego, który posiadał sporą bazę amerykańskich płyt rock’n’rollowych. W jego dyskografii znajdowały się takie światowe tuzy jak Elvis Presley, Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley, a każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla Antoniego wielką ucztą duchową. W lipcu 1962 roku obaj wybrali się autostopem na Wybrzeże. W Sopocie po drugiej stronie ulicy Bohaterów Monte Casino prowadzającej do mola, był obszerny taras, na którym w roku 1961 powstał pierwszy w Europie taneczny spęd młodzieży zwany Non Stopem, gdzie przez całe wakacje przygrywał zespół współtwórcy Non Stopu Franciszka Walickiego - Czerwono Czarni. Młodzi tomaszowianie natchnieni duchem tego miejsca zaraz po powrocie wybrali się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym istniała kawiarnia Literacka i opowiedzieli mu swoją sopocką przygodę. Na ich prośbę dyrektor zezwolił do końca wakacji na tańce, mimo iż oficjalne stanowisko ówczesnego I sekretarza PZPR Władysława Gomułki brzmiało: "Nie będziemy tolerować żadnej kultury zachodniej". Taneczne imprezy w Tomaszowie rozeszły się bardzo szybko echem po całej Polsce, a podróżująca autostopem młodzież zatrzymywała się, aby tego dobrodziejstwa choć przez chwilę doświadczyć. Mijały lata, aż nadszedł dzień 16 lutego 2005 roku - dzień urodzin Czesława Niemena. Tomaszowianie zorganizowali wówczas w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście. Wśród przybyłych znalazł się również Antoni Malewski. Spotkał tam wielu kolegów ze swojego pokolenia, którzy znając muzyczne zasoby Antoniego wskazali na jego osobę, mając na myśli organizację obchodów zbliżającej się 70 rocznicy urodzin Elvisa Presleya. Tak oto... rozpoczęła się "Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim",
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz