czwartek, 6 lutego 2014

Tomek Janiszewski - Sława, wolność, pieniądze - rozterki debiutanta


Tomek Janiszewski zaczynał swoją muzyczną przygodę jako totalny samouk. Pierwszych akordów gitarowych uczył się od Metalliki, Guns'n'Roses, Malmsteena i Megadeth. W dzieciństwie regularnie lubił wstawać o 4 nad ranem i grać przed wyjściem do szkoły. Zamiast jednak uczestniczyć w lekcjach, niejednokrotnie grywał na gitarze w klubie ucznia w X LO w Toruniu. Szkołę jednak szczęśliwie ukończył. Grał praktycznie w każdej wolnej chwili. Aby zostać inżynierem oprogramowania, postanowił wyjechać na studia do Poznania. Nastąpiła długa, trwająca ponad 10 lat przerwa w muzykowaniu. Całkowicie pochłonęła go praca, nauka i kolejne wyzwania informatyczne. W 2000 roku w Waszyngtonie zdobył wspólnie z kolegami z Politechniki Poznańskiej III miejsce na świecie w konkursie projektowania systemów komputerowych CSIDC 2000. Potem były kolejne doświadczenia, wzloty i upadki, które doprowadziły go na powrót na łono muzyki. Pewnego dnia Tomek został zaproszony przez muzyka zespołu GoodWay Marcina Daronia do zagrania w koncercie. Miał zastąpić gitarzystę, który nie mógł tego dnia wystąpić. Zagrał i został. Z czasem pojawiły się jego pierwsze kompozycje i teksty. Postanowił nauczyć śpiewać i grać na gitarze. Niedawno Tomek zadebiutował wraz zespołem Emoticase.

Poniższy tekst zajął 1 miejsce w Jubileuszowym Konkursie bloga "Muzyczna Podróż"


"Śpiewać każdy może" - skutecznie przekonywał kiedyś Jerzy Stuhr w fantastycznej interpretacji piosenki Stanisława Syrewicza. Wiele lat później tę samą mantrę powtarzał nawet pewien szeroko uśmiechnięty osioł w towarzystwie zielonego ogra. Wydaje się, że potwierdza to tylko głęboki sens i ponadczasowość tych prostych słów. Każdy może - pełna zgoda, ale czy każdy powinien? W szczególności czy powinien tylko dlatego, że może? Wyjątkowo trafnie zabrał głos w tej kwestii Julian Tuwim: "Błogosławieni ci, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie oblekają tego faktu w słowa".


Jak dziś, pamiętam z lat młodzieńczych uczucie skrępowania, strachu i paraliżującego wstydu, jaki towarzyszył mi na samą myśl o tym, że miałbym wyśpiewać choćby dwie nuty. Gdyby ktoś powiedział mi wówczas, że będę nie tylko śpiewał, ale jeszcze dodatkowo będę pisał muzykę i teksty, a potem odważę się jeszcze je komukolwiek pokazać, to rozbawiłby mnie do łez. Dziś na kilka dni przed swoim debiutem, sam nie potrafię do końca zrozumieć jak do tego doszło, ale pamiętam, że coś faktycznie narastało we mnie przez długie lata w miarę zdobywania doświadczeń życiowych.

Jakiś czas temu zauważyłem, że moje myśli i obserwacje zaczęły samowolnie przybierać formę fragmentów tekstów, a skrawki muzyki, których nigdy wcześniej nie słyszałem rozbrzmiewały natarczywie po drugiej stronie ucha i stawały się mi bliskie, rozpaczliwie broniąc się przed zapomnieniem. Zdałem sobie sprawę, że dalsze duszenie tego w sobie kosztuje mnie więcej niż jakikolwiek strach czy wstyd. Dzisiaj jestem przekonany, że jeśli tylko śpiewanie wynika z wewnętrznej potrzeby, jest pasją, daje radość i satysfakcję, to nie ma żadnych powodów, aby tego nie robić. Nie zamierzam nigdy więcej się dusić, a wręcz przeciwnie, zamierzam czerpać tyle głębokich oddechów świeżego powietrza, ile tylko dusza zapragnie, a płuca będą w stanie wykonać. Kwestie techniczne, takie jak barwa i rodzaj głosu, oraz aktualny stan umiejętności nie mają żadnego znaczenia - zbudowanie warsztatu to tylko kwestia czasu i monotonnych ćwiczeń, ale nie powinno to być przeszkodą dla nikogo, kto nie tylko wie, że chce, ale również wie dlaczego.

W trakcie pracy nad swoimi piosenkami odkrywałem przed kolejnymi osobami moje szalone plany. Spotykałem, się z różnymi reakcjami, ale przeważały sympatyczne docinki z przymrużeniem oka, że będę teraz gwiazdą rocka, że czeka mnie sława, pieniądze, dziewczyny i czerwone dywany... Nie pozostawało mi w takich sytuacjach nic innego, jak tylko się uśmiechnąć i z radością przyjąć dobre życzenia na przyszłość. W duszy jednak rodziły się kolejne pytania i wątpliwości, aż pewnego dnia popuściłem wodze fantazji i wyobraziłem sobie siebie jako sławnego muzyka u szczytu kariery. Szybko się przekonałem, że moja wizja przyszłości dalece odbiega od stereotypu.


Zdecydowanie nie chciałbym za życia być sławny. Kiedy już odejdę z tego świata, będzie mi to w zasadzie obojętne, ale nie potrafię dzisiaj przewidzieć żadnych przeciwwskazań. Jeśli ktoś uznałby, że warto pamiętać o mnie po śmierci - bardzo proszę - moim dzieciom będzie prawdopodobnie miło to usłyszeć. Sława, wbrew powszechnym opiniom, moim zdaniem nie jest żadną wartością. Jaką bowiem korzyść dla mojego codziennego życia miałyby przynieść miliony bezimiennych, oddanych fanów, żyjących z dala ode mnie, w innych krajach i z którymi nigdy nie będzie dane mi się spotkać?

Ktoś mógłby zauważyć, że mając tylu fanów na całym świecie mógłbym odczuwać satysfakcję i zadowolenie, "pompować swoje ego". Nic bardziej mylnego. Wiem, że ktoś, kto ma dziesięciu prawdziwych fanów i zdobywa jedenastego faktycznie może być bardzo szczęśliwy i wpłynie to na niego pozytywnie, ale jestem przekonany, że ta sama osoba wpędzona w machinę sławy przy poziomie miliona fanów, nie dość, że nie jest w stanie dostrzec tych nowych, to zaczyna dodatkowo odczuwać frustracje z powodu ich zbyt wolnego przyrostu. Gdy ogromna popularność staje się codziennością zmienia się mocno punkt widzenia i myślę, że można już raczej tylko tracić.

Ktoś mógłby zasugerować, że sława przynosi też pieniądze, ale tutaj również mam obawy. Owszem, pojawiłyby się pieniądze, ale niestety moje codzienne życie, które miałoby się dzięki nim zmienić, przestanie istnieć. Jeśli miałbym zarabiać super pieniądze to wiązałoby się to z wyjeżdżaniem w trasy koncertowe i wpisywaniem się w precyzyjne kalendarze działań marketingowych. Moim zdaniem muzyk w obecnych czasach zarabia duże pieniądze tylko wówczas, gdy ktoś zarabia na nim jeszcze więcej (wytwórnia, organizator koncertów itd.). Ogromnym problemem staje się wówczas naturalna dla biznesu presja na zysk. Wydaje mi się, że automatycznie stałbym się produktem, który ma przynieść jak najwięcej korzyści w jak najkrótszym czasie. Moje życie miałoby marginalne znaczenie, a dodatkowo byłbym rozdarty dylematami moralnymi. Przecież gdyby pojawiły się takie możliwości, to musiałbym być niespełna rozumu, gdybym nie chciał z nich skorzystać, prawda? Tym samym stałbym się nie tylko niewolnikiem sławy, ale również niewolnikiem swojej "słabszej strony mocy". Mam wrażenie, że czasem warto jednak pójść pod prąd i "stracić głowę" po to, by ją zachować ...

Teoretycznie pieniądze, które mógłbym zarabiać, poświęcając swoje życie osobiste, mogłyby posłużyć moim dzieciom, ale wiem, że każde z nich po kilku miesiącach, oddałoby wszystko z nawiązką, aby tylko spędzać ze mną więcej czasu. Żadne pieniądze nie zastąpią przecież taty, prawda?

"Panie Tomaszu .. nie chcesz Pan kasy, nie chcesz Pan sławy, to gdzie się Pan pchasz? O co Panu chodzi? Z jakiej choinki żeś się Pan urwał?"


Dasz mi Pan kasę, to chętnie przyjmę, ale nie za cenę sławy! Mógłbym przekonywać, że robię to dla siebie, z wewnętrznej potrzeby, ale to tylko część prawdy. Muzyka nie może być tworzona do szuflady, bo nie ma to najmniejszego sensu. Z innymi dziedzinami sztuki byłoby pewnie prościej. Zbudowałbym sobie, jedyną w swoim rodzaju, ręcznie zdobioną komodę, namalował arcydzieło i wyrzeźbił różne kształty, a następnie mógłbym nimi udekorować moje mieszkanie i mieć je tylko dla siebie. W przypadku muzyki sam proces jej nagrywania i aranżowania sprawia, że słucham jej tysiące razy. Dlatego samemu słuchać swojej muzyki dla przyjemności zwyczajnie się nie da. Co innego zagrać ją dla kogoś i widzieć jego reakcję - bezcenne! Podobnie z tekstami - jeśli są odzwierciedleniem moich myśli i doświadczeń, to raczej przeczytanie ich samemu sobie niewiele zmieni w moim życiu. Muzyka musi być dla innych, bo bez nich jest niczym.


"Aaaaa ... czyli jednak chcesz Pan być sławny! Czyżbyś Pan otarł się o hipokryzję?"

Wręcz przeciwnie. Zależy mi wyłącznie na fanach realnych a nie wirtualnych. Zdecydowanie wolę mieć dziesięciu takich, z którymi mogę porozmawiać, dostać informację zwrotną na temat tego co robię, zobaczyć jak moja muzyka na nich wpływa, niż miliony o których nic nie wiem. Pamiętam jak duże wrażenie, zrobiło na mnie, gdy dowiedziałem się przypadkiem, że moja piosenka "Marzenia", którą napisałem dla zespołu GoodWay, odmieniła i być może nawet uratowała życie pewnej Pani. Tego uczucia nie da się opisać. Jestem przekonany, że sprzedanie miliona płyt nie mogłoby się z tym równać. Pochwała w cztery oczy, z ust odbiorcy mojej muzyki, dodaje niewiarygodnych skrzydeł i niesamowitego kopa do dalszej pracy. Krytyka i reprymenda zaś, dają ogromnego kopa w tyłek, kopa z przekazem, że powinienem bardziej się postarać. W każdym z tych scenariuszy kończę w domu myśląc o kolejnej piosence, a gdybym sprzedawał miliony płyt, miałbym z pewnością zgoła odmienne sprawy na głowie i obawiam się, że nie miałyby one nic wspólnego z radością tworzenia.


Czego zatem oczekuję w związku z tworzeniem muzyki? Najbardziej zależy mi na wolności, ale nie oznacza to, że chciałbym fruwać niczym błękitny ptak. Ważna jest nie tylko wolność twórcza, ale również organizacyjna. Zależy mi na odczuwaniu radości z ciężkiej pracy, osiąganiu celów, które sam sobie wyznaczam i czerpaniu satysfakcji z faktu, że komuś się podoba to, co robię i mogę z nim o tym porozmawiać.

Zamiast "sławy globalnej" i rzeszy anonimowych fanów zdecydowanie wolę zwykły "lokalny szacunek" ludzi, którzy mnie otaczają. Szacunek za to, co robię i szacunek za to, kim jestem. Wydaje mi się, że dzięki temu uda mi się stworzyć doskonałe warunki do realizowania pasji, tworzenia i zachowywania właściwej równowagi w Życiu.

2 komentarze: