Niezapomniane spotkanie w przeddzień występu na London Jazz Festival |
- Zrozumienie talentu zawsze przychodzi z dwóch stron. Pierwsza, to podejście osobiste. Czy czuje się, że powinno się to robić? Czy sprawia to przyjemność i czy ma się ochotę to rozwijać? Druga, to odbicie relacji z odbiorcą i z ludźmi, którzy są autorytetami i mogą coś na ten temat wiedzieć i powiedzieć młodemu muzykowi, a ten weźmie sobie to do serca. W moim przypadku były to relacje z nauczycielką muzyki, która wraz z moją rodziną wierzyła w mój talent. Pokazały go także konkursy muzyki klasycznej i moje osobiste przeświadczenie o tym, że to jest droga, która powinienem iść, że kocham, to co robię i że chcę to robić.
- Dlaczego skrzypce?
- Jest to pytanie bardzo trudne. Nie pamiętam momentu, kiedy podejmowałem tę decyzję. To była decyzja zarówno moja, jak i osób, które były blisko mnie, czyli mojej rodziny, która mnie zaprowadziła do szkoły muzycznej. Myślę, że jest to instrument, który był mi pisany. Skrzypce mi się podobały. Mój pradziadek też na tym instrumencie grał i wydaje mi się, że o skrzypcach usłyszałem jeszcze w dzieciństwie. W pewnym momencie stwierdziłem, że chciałbym spróbować na nich grać.
- Posiadasz dyplom z wyróżnieniem Instytutu Jazzu i Muzyki Estradowej Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Byłeś stypendystą Berklee College of Music w Bostonie. Czym naraziłeś się swoim nauczycielom, że usunęli Cię ze średniej szkoły muzycznej?
- Był taki moment, kiedy buntowałem się przeciwko klasycznym zasadom wychowania młodego muzyka, przeciwko zasadom ubioru, a nawet sposobu trzymania skrzypiec. Do dnia dzisiejszego gram na tym instrumencie techniką znacznie odbiegającą od tej, jaką stosują muzycy klasyczni. Najlepszym przykładem jest prawa ręka i sposób trzymania smyczka. To coś, za co wielokrotnie obrywałem w szkole muzycznej, natomiast jest to niezwykle istotna rzecz dla mojego brzmienia i z perspektywy wiem, że w bardzo naturalny sposób dopasowałem ją do własnych potrzeb chodź odbiegało to od kanonu. Już wtedy grałem muzykę jazzową i kroczyłem niejako swoją własną drogą. Mimo, iż wierzyłem, że wszystko to robię w sposób naturalny, jednak na tyle naraziłem się swoim nauczycielom, że ostatecznie podjęli decyzję o osunięciu mnie ze Szkoły Muzycznej. Mogłem oczywiście walczyć o pozostanie w niej, ale musiałbym wtedy poświęcić się muzyce klasycznej, a ja już wówczas wiedziałem, że chcę improwizować, wiedziałem, że chcę grać swoją muzykę, że grają we mnie dźwięki, które są moje i chcę je rozwijać. Miałem już wówczas swój zespół Up To Date, z którym koncertowałem, wygrywaliśmy konkursy i stwierdziłem, że lepiej będzie jeśli zaufam swojej intuicji i poddam się tej decyzji, skończę spokojnie liceum i powalczę o dobre studia.
- Czy to prawda, że po latach poprosiłeś dyrekcję szkoły o dokument potwierdzający usunięcie Cię, aby oprawić go sobie w ramki i powiesić na ścianie?
- Tak (śmiech). Pani z sekretariatu nie spełniła jednak mojej prośby. Znalazła bowiem rozporządzenie dyrekcji, które mówi, że jeśli uczeń nie podszedł do egzaminu końcowego - a ja przecież nie mogłem podejść do takiego egzaminu, ponieważ wcześniej zostałem usunięty - to nie może on uzyskać takiego dokumentu. Ciągle mam nadzieję, że kiedyś mi się to jednak uda, bo pięknie byłoby powiesić sobie taki dokument obok dyplomu ukończenia Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach (śmiech).
- Myślałeś o tym, aby zaprosić kiedyś Dyrekcję szkoły na jeden ze swoich koncertów?
- Muszę Ci powiedzieć, że przychodzą na moje koncerty. Wymieniamy nawet spojrzenia. Od tamtej pory upłynęło sporo czasu. Nigdy nie czułem urazy. Dziś podchodzę do tego, jak do czegoś, co musiało się wydarzyć, abym zrozumiał, że jeśli chce się walczyć o swoje marzenia, to czasami trzeba ponieść konsekwencje upierania się przy swoim, aby udowodnić sobie i ludziom, że marzenia są warte tego wszystkiego.
- Leszek Możdżer nagrał niegdyś utwory Chopina w wersjach jazzowych. Podobno od lat jesteś zafascynowany kompozycjami Wieniawskiego? Nie myślałeś, aby zaaranżować je w podobny sposób?
- Wieniawski był geniuszem, który wytyczył polską linię skrzypków. Fortepian i skrzypce to instrumenty, które mają w Polsce szczególną tradycję. Wieniawski był wirtuozem bardzo niepokornym, dzięki czemu jego muzyka znaczy dla mnie tak wiele. Obecnie wspólnie z Royal Street Quartet oraz DJ-em Adre’N’Alinem - Igorem Szulcem pracujemy nad muzyką Lutosławskiego. Kompozycje Lutosławskiego będziemy traktować jako inspirację do tworzenia zupełnie nowej muzyki. Myślę, że muzyka klasyczna jest ostatnio dla mnie nawet większą inspiracją, niż muzyka jazzowa. W jazzie natomiast odnalazłem improwizację, która dała mi wolność wypowiedzi i to jest coś, co skłoniło mnie, aby go grać. Czuje tę tradycję klasyczną w sobie i myślę, że chyba będę nawiązywał do niej w swojej twórczości coraz częściej.
- Podobno bardziej lubisz słuchać muzyków jazzowych, którzy wybrali inny instrument niż skrzypce. Czy wynika to z tego, że nie chcesz sugerować się ich sposobem interpretacji, czy po prostu pracujesz nad adaptacją na skrzypce kompozycji napisanych na inne instrumenty?
- Kompletnie nie potrzebuję przeróbek. Prawdą jest natomiast, że nie chciałbym naśladować drogi skrzypków, którzy wyznaczali ją dla siebie. Czuję, że mam w sobie głos, który potrafię przez skrzypce wydobyć i nie chciałbym sugerować się brzmieniem kolegów. Skrzypce to wciąż instrument dość unikalny dla muzyki jazzowej, i dlatego bardzo łatwo jest podświadomie zapożyczyć dźwięki innych skrzypków. Wolę pójść drogą odkrywania skrzypiec dla siebie kompletnie na nowo. Skrzypków czasami też słucham, ale o wiele większe inspiracje znajduję słuchając pianistów, gitarzystów, saksofonistów, czy trębaczy oraz wirtuozów spoza kręgu jazzu. Słucham dużo współczesnej muzyki elektronicznej, R&B, muzyki rockowej, przedstawicieli wielokulturowej, przez co niezwykle kreatywnej sceny nowojorskiej. Nie chcę zamykać się tylko na muzykę jazzową, chociaż to właśnie muzyka jazzowa jest dla mnie najważniejszym nurtem, w którym chciałbym tworzyć.
- Wraz z zespołem Up To Date, który współtworzyłeś z Rafałem Stępniem, Kubą Cywińskim, Bartkiem Rojkiem i Waldemarem Rudą wszedłeś w nowe tysiąclecie. To właśnie wtedy narodziłeś się dla muzyki improwizowanej. Czy dziś wspominasz ten zespól jak swoje pierwsze muzyczne dziecko?
- Dokładnie tak go wspominam. Mam do tego zespołu ogromny sentyment. Tworzyli go muzycy, którzy do dnia dzisiejszego są moimi przyjaciółmi. Wszyscy współpracowaliśmy wtedy ze sobą nad tworzeniem brzmienia tego zespołu jak równy z równym. To był cudowny czas.
- Jednego z Twoich kolegów z Up To Date miałem okazję poznać osobiście.
- Kuba Cywiński mieszka w Londynie już jakiś czas. Pod koniec października spotkaliśmy się na festiwalu Wrocławski Sound, na którym także grałem. Kuba jest do dnia dzisiejszego muzykiem, który cały czas kreatywnie odkrywa dla siebie nowe brzmienia i mam wielką nadzieję, że będzie jeszcze niejedna okazja, aby wspólnie zagrać. Poznaliśmy się podczas warsztatów jazzowych w Chodzieży. Pochodzimy z dwóch różnych krańców Polski. Kuba jest z Tarnowa, a ja z Gorzowa Wielkopolskiego. Pamiętam, że aby móc wtedy z Kubą grać, musiałem dwa razy w tygodniu spędzać 12 godzin w pociągu. Dla mnie jest to dowód na to, że gdy czuje się, że powinno się razem pracować, to jeśli jest taka konieczność, trzeba przejechać nawet całą Polskę, aby to robić. Nie wyobrażałem sobie wówczas, aby grać z kimkolwiek innym, nawet jeśli byliby to muzycy z Gorzowa, Poznania, czy Łodzi. Wsiadałem do pociągu o godzinie szóstej rano, aby o szóstej wieczorem być w Tarnowie, gdzie odbierali mnie koledzy z zespołu. Następnie trzy dni pracowaliśmy nad muzyką i graliśmy koncert. Na pewno był to rodzaj poświęcenia, ale też i wspaniała przygoda.
- Dziesięć lat od sukcesów Up To Date spotkaliście się ponownie z Kubą przy nagrywaniu Twojego albumu „Magical Theatre”. Co się przez te dziesięć lat w Was zmieniło?
- Dojrzeliśmy artystycznie. Każdy z nas w ciągu tych lat próbował wielu gatunków, rozwijał się i szukał swojej muzyki. Kuba jest świetnym instrumentalistą i mogę zapraszać go do wielu projektów, które obecnie realizuję. Jest to tylko kwestia dostępności i odrobiny szczęścia. Obaj dużo jeździmy po świecie. Kuba dużo czasu spędza w Anglii, ja w Niemczech, Nowym Jorku i Skandynawii. To wszystko sprawia, że bardzo trudno jest się spotkać na jednej scenie. W studio świetnie nam się razem współpracowało. Później zagraliśmy wspólnie kilka koncertów. Było to dla mnie niesamowitym przeżyciem, że mogę z kolegą z mojego dawnego składu spotkać się ponownie i znów wspólnie tworzyć muzykę, chociaż już kompletnie inną od tej jaką wcześniej graliśmy.
- Kojarzysz takie wydawnictwo sprzed około trzech lat "Live in Yavorkee"? Prawdopodobnie dziś już nie do zdobycia.
- Kojarzę, ale niestety nie mam go w domu.
- Przyznasz, że Muzyczna Owczarnia w położonych niedaleko Szczawnicy Jaworkach to chyba jedyne takie miejsce w Polsce, a może nawet w Europie. To tam powstała formacja Squad, w której miałeś swój udział?
- Squad funkcjonował przez około trzy lata. Był to zespól mojego przyjaciela i wspaniałego gitarzysty Marka Radulego. Squad współtworzyliśmy z Wojtkiem Pilichowskim na basie, Wojtkiem Olszakiem na instrumentach klawiszowych, Tomkiem Łosowskim na perkusji. Up To Date koncertował swego czasu w Muzycznej Owczarni i to właśnie tam Marek Raduli mnie zauważył, a następnie zaprosił do Squadu. My natomiast zaprosiliśmy Marka do udziału w nagrywaniu albumu „Imagination” Up To Date i w taki właśnie sposób wszyscy się dobrze poznaliśmy. Squad był to kwintet, z którym zagraliśmy na wielu festiwalach i tak naprawdę to Marek Raduli wprowadził mnie na scenę jazzrockową. Przy okazji gry w Squadzie miałem także okazję spotkać się właśnie w Jaworkach z Nigelem Kennedym.
- Niezwykle ważnym jak sądzę dla rozwoju Twojej kariery artystycznej momentem było spotkanie Piotra Żaczka. Najpierw znalazłeś się w składzie jego projektu Mutru, a rok później zaprosiłeś go do udziału w Twoim Damage Control.
Osobista dedykacja Adama - bezcenna pamiątka |
- Z Up To Date wszedłem na scenę, jako młody i dobrze zapowiadający się muzyk jazzowy. Squad dał mi szansę aby pokazać się w gronie znakomitych muzyków jazzrockowych. W Mutru natomiast poznałem muzykę z przeróżnymi inspiracjami, w której dużo się eksperymentowało. Pierwszy koncert Mutru w Sali Kongresowej jest powszechnie uznawany za mój poważny ogólnopolski debiut na dużej scenie. Rzeczywiście w tym projekcie mogłem się wiele nauczyć, poznać świetnych muzyków, a następnie z nimi współpracować. Z racji tego, że z Piotrem Żaczkiem po prostu nam się dobrze grało, postanowiłem zaprosić go do mojego zespołu Damage Control. Z czasem moje brzmienia zaczęły coraz bardziej przyjmować formę akustyczną. Ostatnio coraz częściej gram z kontrabasistami. Nie tak dawno graliśmy w Trójce koncert, w którym Piotr Żaczek znakomicie sprawdził się w mojej nowej muzyce akustycznej i myślę, że będzie jeszcze wiele okazji, aby razem grać.
- Twoje pierwsze poważne próby grania akustycznego i wyjścia poza fusion wiążą się z projektem Storyboard. Dodatkowo wraz ze zbliżeniem się do formy akustycznej, rozpoczęło się także Twoje zainteresowanie Polskimi korzeniami muzycznymi?
- Świetne stwierdzenie. Rzeczywiście tak było. Tam po raz pierwszy pojawiły się moje kompozycje, które miały background zakorzeniony w Polskiej kulturze, która stanowiła dla mnie inspirację w poszukiwaniu akustycznego brzmienia poprzez zetknięcie z orkiestra smyczkową i tym samym ponowne w moim życiu nawiązanie do muzyki klasycznej. To był jednak tylko impuls. Później znów nastąpiły eksperymenty elektryczne, a „Magical Theatre” był już materiałem w połowie elektrycznym, w połowie akustycznym. Wyraźnie słychać na tym krążku zetknięcie moich starych i nowych inspiracji oraz zapowiedź kolejnych. Jest to płyta, na której można rzeczywiście dostrzec przemianę, która we mnie w tym momencie nastąpiła.
- „Nie mogę się doczekać chwili, gdy stanę na jednej z ulic Nowego Jorku, posłucham tego zgiełku oraz poddam się swojej intuicji”. To Twoje słowa sprzed lat. Naoglądałeś się filmów Woody Allena? (śmiech)
- Po pierwsze naczytałem się biografii Milesa Davisa, nasłuchałem się płyt nagrywanych w nowojorskich studiach i wiem jak na mnie wpływają miejsca w których przebywam. Znając muzykę, która wywodzi się z Nowego Jorku, wiedziałem, że musi być to niesamowite miejsce, które dużo jest w stanie zmienić w człowieku i tak też stało się ze mną. Tam naprawdę wystarczy być i nie trzeba nic więcej robić. Po prostu być w tym miejscu, poruszać się metrem, przemykać między ludźmi, wejść do paru klubów, wejść do paru knajp, spędzić tam kilka nocy i czujesz, jak coś się w tobie zmienia i nie wiadomo dlaczego tak się dzieje. To miejsce ma coś magicznego w sobie i polecam je każdemu.
- To stąd wziął się tytuł „Magical Theatre”?
- Magical Theatre to bardziej ukłon w stronę teatru i powieści Hermana Hessego „Wilk stepowy”, której akcja dzieje się właśnie w teatrze magicznym. Główna postać przeżywa tam rodzaj halucynacji i przemiany. Jest to manifest Hessego na temat tego, kim powinien być artysta i na temat jego wyobcowania w świecie. Teatr dał mi spostrzeżenie tego, jaką siłę odgrywa poszczególny dźwięk. Kocham pisać muzykę, która przynosi obrazy dlatego myślę, że będę kiedyś kompozytorem muzyki filmowej. To jest coś, co mnie bardzo interesuje.
- Co można było już w pełni dostrzec nieco później na Imaginary Room. W moim odbiorze jest to bardzo filmowa muzyka. Pisząc recenzję tego albumu pozwoliłem sobie właśnie na ową wizualizację, o jakiej przed chwilą wspomniałeś. Słuchając tej płyty, wyobraziłem sobie, żyjący swoim nieuchwytnym dla zmysłów życiem pokój, ze sprzętami odgrywającymi w nim określoną rolę. Być może pozwoliłem sobie na nadinterpretację, ale właśnie tak podziałała na mnie ta muzyka. Dla mnie jest to mistrzostwo relaksu. Czy tak miało być?
- Spokój i przestrzeń jest bardzo istotną cechą tej płyty. Chciałem, żeby ludzie mogli posłuchać tej płyty kilka razy od początku do końca odkrywając ją i żeby nie byli nią zmęczeni. Koncert to jest moment, na który chcę, żeby ludzie przyszli i dostali taką dawkę emocji, że wracając do domu nie będą w stanie już nic zrobić, lub puszczają sobie jeszcze coś, aby dobić się do końca. Ta płyta ma być czymś takim, co potrafi krążyć, aby można było przy jej słuchaniu wejść niejako w głąb siebie, odkryć pewne pokłady emocji i wyciszyć się tak, żeby nabrać ochoty na to, by zobaczyć to wszystko od nowa na scenie. Płyta i koncert to dla mnie dwie nieco różne płaszczyzny ekspresji.
- O ile „Magical Theatre” jest albumem niezwykle ekspresyjnym, o tyle „Imaginary Room” jak już wspomnieliśmy, jest bardzo wyciszony i zaskakująco łagodny. Co Cię skłoniło, aby w tak krótkim odstępie czasu zrealizować dwie tak bardzo różniące się w klimacie płyty.
- Myślę, że po prostu dość szybko dojrzewam do różnych rzeczy. To był czas, kiedy połowę roku spędziłem w Nowym Jorku, a Nowy Jork i jego tempo życia powoduje, że żyjąc tam można znaleźć takie inspiracje i zrealizować takie projekty, które w innych okolicznościach zajmują kilka lat. Właśnie możliwość pracy z tak wspaniałymi artystami, jakich tam można spotkać, wyzwoliła u mnie dojrzewanie do nowej wizji i wydaje mi się, że tak jak „Magical Theatre” była w pewnym stopniu zapisem tego, co robiliśmy na koncertach, to już krążek „Imaginary Room” potraktowałem bardziej koncepcyjnie i chciałem na nim zachować pewien konkretny klimat. Na koncercie oczywiście daję z siebie bardzo dużo i tam emocji jest zdecydowanie więcej, natomiast tym razem płytę chciałem potraktować bardziej zachowawczo, pozostawić miejsce na trochę więcej „powietrza”, miejsce na pewien rodzaj niedopowiedzenia, tak aby koncertem móc skontrastować emocje, które są we mnie i żeby dopiero koncert plus płyta były pełnią mojej wypowiedzi. Uważam obie te sfery za bardzo ważne i nie chciałbym, żeby płyta była tylko zapisem tego co robię na koncertach, ponieważ jest to tylko jedna z form mojej wypowiedzi, przez co ma prawo być nieco inna niż występ przed publicznością.
- Czy zaproszenie muzyków skandynawskich do nagrania „Imaginary Room” miało wpływ właśnie na taki kształt tego albumu? Nie jesteś jedynym polskim jazzmanem, który zaprosił do współpracy muzyków z tej części Europy. Czynili to chociażby Leszek Możdżer, czy Tomasz Stańko. Co takiego wyjątkowego jest w skandynawskim jazzie, że polscy artyści tak chętnie tworzą z nimi muzyczne kolaboracje?
- Wydaje mi się, że mamy trochę inne osobowości. Polacy bardziej ogniste i niepohamowane, oni bardziej stonowane. Często połączenie takich dwóch żywiołów wypada bardzo dobrze i te dwa światy doskonale potrafią się uzupełniać. Słyszałem nawet takie opinie, że Skandynawowie na moje płycie brzmią polsko i że to jest fenomen tej płyty. Jest to dla mnie niezwykle miłe stwierdzenie, bo być może mam siłę, aby ich niejako pociągnąć za sobą. Oni zresztą także wyzwolili we mnie pewien rodzaj emocji i z tego powodu uważam, ze ta płyta jest dla mnie czymś niezwykle ciekawym i wyjątkowym. Właśnie to, że mogliśmy się tak artystycznie poprzeciągać i nawzajem inspirować, dało taki, a nie inny klimat tej płyty. Ważnym elementem płyty jest to, że spotkaliśmy się po raz pierwszy w studio tuż przed nagraniami. To coś co uwielbiałem w Nowym Jorku, nigdy nie wiedziałem co zaraz się wydarzy i to budziło we mnie emocje. Tego samego chciałem od tej płyty i dlatego zrealizowałem ją w taki właśnie sposób.
- Przed czterema laty miałeś okazję koncertować z bardzo cenionym pianistą Jimem Beardem. Jak wspominasz te występy?
- Było to moje spełnienie marzeń. Wspominam je wyjątkowo, ponieważ był to czas kiedy jeszcze studiowałem, a jeden z występów mieliśmy zaplanowany także na Akademii Muzycznej przed gronem moich profesorów, gdzie to właśnie ja byłem wtedy liderem zespołu do którego został zaproszony zdobywca nagrody Grammy, który zresztą do dnia dzisiejszego jest jednym z moich największych guru. Wystąpić wśród swoich profesorów i kolegów z Akademii w roli kogoś, kto coś kreuje z tak wspaniałym artystą, to był dla mnie kolejny wiatr w skrzydła i dowód na to, że można osiągnąć wszystko, jeśli się tylko tego bardzo chce.
- Rok później spotkałeś się na scenie z Leszkiem Możdżerem i Larsem Danielssonem.
- Tak. Koncert z Leszkiem Możdżerem i Larsem Danielssonem był bardzo ważnym momentem dla mnie. Wspólnie pracowaliśmy nad muzyką do niemego filmu podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty. Graliśmy tam między innymi moje kompozycje. Zawsze bardzo szanowałem zarówno Leszka jak i Larsa i cieszę się, że dziś mogę nagrywać dla tej samej wytwórni.
- Po tym spotkaniu Leszek Możdżer polecił Cię wytwórni ACT, a to miało duży wpływ na wzrost Twojej popularności.
- Jestem wyznawcą poglądu, że pewne rzeczy dzieją się w życiu człowieka wtedy, kiedy jest on gotowy na to, aby w stu procentach mógł wykorzystać szansę, która się właśnie pojawia. Uważam, że dobrze się stało, że nie trafiłem do ACT zbyt wcześnie, chociaż przyznam, że Siggy Loch miał w swoich rękach już płytę Magical Theatre. Wtedy szef wytworni ACT powiedział, że chce posłuchać mnie na żywo, a ja wyleciałem do Nowego Jorku. Po roku nieobecności pojawiłem się w Berlinie, grając na Berlin Jazz Fest, który odbił się sporym echem wśród niemieckich dziennikarzy. Wówczas wszystko potoczyło się niejako w sposób naturalny. Tuż przed kontraktem z ACT Music nawiązała się także moja współpraca z managerką Kasią Werner i wszystko to razem było w moim odczuciu sprzężeniem bardzo ważnych sytuacji dziejących się w jednym momencie po to, żeby nadać mojemu rozwojowi odpowiednie tory. Wierzę w to, że wszystko dzieje się nie bez przyczyny.
- W tym momencie pozwolę sobie przytoczyć wypowiedź znanego dziennikarza Frankfurter Allgemeine Zeitung Ulricha Olshausena, która padła właśnie tuż po Berlin Jazz Fest: "Bez wątpienia Adam jest najbardziej rozwiniętym technicznie skrzypkiem żyjącym w naszych czasach. Możemy spodziewać się po nim wszystkiego". Nazajutrz po festiwalu podpisałeś kontrakt z ACT Music.
- Jedna recenzja nie robi wszystkiego. Jest to tylko kolejne dowartościowanie mojej pracy i tych wszystkich lat, kiedy chciałem ćwiczyć i rozwijać się. Moja technika jest doceniana nie od dziś, ale w moim odczuciu to nie jest najważniejsza cecha, jaką mam do zaoferowania jako muzyk. Technika pozwala jedynie w błyskotliwy sposób dotrzeć do szerszej publiczności, a potem bardziej zaczyna liczyć się już dojrzałość i sama muzyka. Owszem, takie stwierdzenie jest niezwykle miłe i bardzo się z niego cieszę. Uważam jednak, że, że stać mnie na znacznie więcej niż tylko na bycie najbardziej technicznie rozwiniętym skrzypkiem.
- Podobnie jak my w Londynie mamy swoje jazzowe środowisko, zapewne i w Nowym Jorku można spotkać wielu świetnych artystów jazzowych z Polski. Mnie zawsze Nowy Jork kojarzył się z Grażyną Auguścik, której nagrania uwielbiam. Niedawno podczas pobytu w Polsce kupiłem sobie jej dwupłytowy album „Personal Selection”, gdzie znalazły się także jej duety z Paulinho Garcią. Wiem, że miałeś okazję z nią występować.
- Tak. Wielokrotnie.
- Jak wspominasz te spotkania?
- Wspaniale. Jest to moja bliska przyjaciółka. Jest to osoba, którą uwielbiam prywatnie, wyśmienita wokalistka i najwspanialszy głos, z którym przyszło mi pracować. Graliśmy w Chicago, Minneapolis wspólnie z Paulinho Garcią. Występowaliśmy również w Polsce. Uwielbiam z nią współpracować.
- Czy udało Ci się zarazić amerykańskich muzyków Polską do tego stopnia, że przyciągnąłeś ich na koncerty do naszego Kraju?
- Tak. Udało mi się zaprosić do Polski mojego dobrego kumpla Dana Hawkinsa oraz trębacza Josha Lawrence’a, który nagrał ze mną „Magical Theatre” i z którym do dziś, jeśli tylko mamy okazję, wspólnie grywamy. Dana Hawkins to z kolei wyśmienity bębniarz, z którym gram w moim nowojorskim kwintecie Synthdrom. W tym zespole gra także znakomity kontrabasista John Benitez – artysta który w roku 1997 otrzymał nagrodę Grammy za płytę „Crisol Habana” nagraną z Royem Hargrove, pianista Joel Holmes, który z Royem Hargrove koncertuje na stałe oraz trębacz Igmar Thomas z zespołu Esperanzy Spalding.
- Jutro wystąpisz na London Jazz Festival. Jak doszło do tego, że zostałeś zaproszony?
- Nawiązałem współpracę ze znakomitym fińskim pianistą Iiro Rantalą, który jest zdobywcą nagrody Echo, będącą niemieckim odpowiednikiem amerykańskiej Grammy lub polskiego Fryderyka. Jest to muzyk, który podobnie jak ja i Leszek Możdżer również nagrywa dla wytwórni ACT. Iiro zaprosił mnie jakiś czas temu do udziału w swoim trio oraz do występów w duecie. Zagraliśmy wspólnie kilka miesięcy temu na Montreux Jazz Festival w Szwajcarii. W planach mamy też trasy koncertowe w wielu krajach Europy, a jutro zagramy na London jazz Festival.
- Sporo czasu spędziłeś w Nowym Jorku. Masz okazję współpracować z muzykami, którzy muzycznie wychowywali się w ojczyźnie jazzu. Na czym polega ponoć łatwo rozpoznawalna dla znawców tematu amerykańska szkoła skrzypiec?
- Po pierwsze Amerykanie korzystają dużo bardziej niż ktokolwiek z naleciałości bluesowych, które są tam nieodzowną składową muzyki jazzowej. Jazz amerykański, to w dużej mierze swing i blues. Muzycy, którzy tam się wychowują, mają to we krwi i łatwo można rozpoznać, że muzyk, który tak gra jest właśnie stamtąd. Wydaje mi się jednak, ze dużo bardziej rozpoznawalnym sposobem gry na skrzypcach jest nurt francuski. Didier Lockwood, Jean Luc Ponty, czy przede wszystkim Stéphane Grappelli. Polacy, to naród, który także potrafił stworzyć swój własny styl. Polski nurt jest dość szeroki. Zbigniew Seifert i Michał Urbaniak, to zupełnie dwa inne światy. Moim zdaniem Polacy mają otwarte głowy na to, żeby poszukiwać swojego brzmienia. Każdy ze znanych polskich skrzypków czuje się indywidualistą, który szukał latami swojej własnej drogi. Ja także taką filozofię wyznaję. Seifert robił dokładnie to samo, a Urbaniak robił to w szczególności.
- Kto w Twojej opinii jest na chwilę obecna najlepszym skrzypkiem jazzowym na świecie?
- Nie ma kogoś takiego, bo każdy gra inaczej. Muzyka to nie jest sport i dlatego trudno jest na takie pytanie odpowiedzieć. Jest wielu skrzypków, którzy stworzyli coś niezwykłego. I których cenię za to co robią. Nie umiem wskazać kogoś, o kim mógłbym powiedzieć, że jest najlepszy i to bez względu na to, czy są to skrzypce, fortepian, czy saksofon. Jest wielu wyśmienitych artystów i dlatego są wspaniali, ponieważ są inni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz