Mój październikowy artykuł z okazji piątego jubileuszu Nowego Czasu, otwierają słowa: „Wszystko zaczęło się od Włodka Fenrycha”. Stwierdzenie to jest jak najbardziej prawdziwe, ale tylko w odniesieniu do kontaktów ze środowiskiem skupionym wokół Teresy i Grzegorza. Mój emigracyjny NOWY CZAS rozpoczął się znacznie wcześniej, a w tym wymiarze wszystko zaczęło się od… Marysi.
Po pierwszych trudnych miesiącach adaptacji w maleńkim Hatfield, wczesną wiosną 2005 roku postanowiłem odnaleźć katolicką parafię. Kościół pod wezwaniem św. Piotra na Bishops Rise już od wejścia zrobił na mnie miłe wrażenie, a krzątające się tuż przy wejściu panie uśmiechały się życzliwie. Jedna z nich podała mi parafialny biuletyn informacyjny, a ja nieco zakłopotany zapytałem: -Przepraszam. Od niedawna jestem w Anglii. Gdzie mógłbym nabyć tekst mszy? -Skąd jesteś? – usłyszałem pytanie. -Z Polski. -To się dobrze składa. Jest tu jedna Polka. Zaraz ją zawołam.
Po chwili ujrzałem niewysoką kobietę o jasnych włosach z ciepłym uśmiechem na twarzy i szczerym spojrzeniem. W trakcie mszy zwróciłem także uwagę na długowłosego wysokiego mężczyznę, grającego na gitarze w parafialnym zespole i śpiewającego z wyraźnie słyszalnym słowiańskim akcentem. Godzinę później w przykościelnej kawiarence dowiedziałem się, że są małżeństwem. W domu Marysi i Włodka bywałem bardzo często. Poznałem ich dzieci, sąsiadów i znajomych. Przed każdym wspólnym posiłkiem zawsze na kilka sekund chwytali się za ręce, a zwyczaj ten przekazali wraz z polską mową urodzonej już na angielskiej ziemi trójce dzieci. Marysia mimo wieloletniej walki z chorobą zawsze była niezwykle pogodna, a swoje cierpienie znosiła ze spokojem i godnością. Po raz ostatni zobaczyłem ją 13-go maja w ich domu. Resztką sił udało się jej posiedzieć kilkanaście minut przy stole. Była już bardzo słaba, ale jeszcze zdążyła opowiedzieć mi historię, jak to z Teresą z „Nowego Czasu” przygotowywały flakoniki na kwiaty przed mszą beatyfikacyjną Jana Pawła II w Katedrze Westminster w Londynie.
9-go maja pożegnałem Marysię w drzwiach małego kościoła św. Piotra - dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed laty ujrzałem ją po raz pierwszy. Na emigracji bliskość nie mierzy się więzami krwi. Od lat traktowałem ich jak rodzinę w wymiarze duchowym, a tamto pierwsze spotkanie z Marysią było zarazem moim emigracyjnym „wyjściem z mroku”, które tym wspomnieniem chciałbym ocalić od zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz