czwartek, 16 marca 2017

Wszystko wychodzi, wszystko idzie w dobrą stronę, a najważniejsze jest to, że czujemy muzykę i jest satysfakcja - z muzykami londyńskiej grupy WeathersouL rozmawia Sławek Orwat

fot. Monika S. Jakubowska


Najtrudniej robi się wywiady z... rodziną. Bo jak inaczej mam nazwać zespół WeathersouL? Pomijając już fakt, iż od początku istnienia kapeli o nazwie Mick Chwedziak Band - bezpośredniego przodka, z którego na drodze ewolucji wykreował się WeathersouL - aż do dnia dzisiejszego szczęśliwie sprawuję funkcję managera sympatycznych muzyków z Londynu, to jeszcze dodatkowo, a właściwie przede wszystkim od lat jestem w bardzo bliskich związkach przyjaźni z Mickiem Chwedziakiem i jego rodziną. Właściwie to w całym swoim dziennikarskim życiu miałem do dziś na swoim koncie tylko dwie aż tak "rodzinne" rozmowy. Pierwsza z nich to wywiad z bliskim memu sercu wrocławskim zespołem Katedra tutaj, a druga to rozmowa z jednym z najwybitniejszych polskich zespołów na świecie - londyńskim Gabinetem Looster tutaj. Bezpośrednią przyczyną niniejszej rozmowy jest zbliżające się wydanie pierwszej płyty zespołu WeathersouL oraz jakże ważny dla tego bandu koncert inaugurujący to wydarzenie, podczas którego gościnnie wystąpią od lat dobrze znany słuchaczom Polisz Czart Transparent Human Creatures z mojego Herdfordshire oraz znakomita choć jeszcze niezbyt znana w środowisku Magda Czuła z zespołem. Na koncert w imieniu muzyków WeathersouL i własnym już teraz wszystkich fanów dobrej muzyki serdecznie zapraszam do londyńskiego klubu Nambucco w dniu 7 kwietnia o godz. 19:30


Mick Chwedziak (fot. Monika S. Jakubowska)
- W jaki sposób docierałeś do każdego z muzyków podczas budowania zespołu, który w założeniu miał grać twoje kompozycje?

Mirek: Szukanie muzyków, z którymi można byłoby grać, nie było wcale takie proste. Scena polskich muzyków w Londynie jest dosyć wąska, a jednak od początku była we mnie taka wizja, żeby przede wszystkim spróbować dotrzeć do naszej ojczystej publiki. Myślę, że to, że udało nam się najpierw odnaleźć, potem spotkać w takim gronie i w końcu muzycznie zrozumieć, jest wynikiem szczęścia, iż miałem kiedyś przyjemność styczności z zespołem Blueberry Bush, z którego wywodzi się dwóch instrumentalistów grających w naszym zespole - Marek i Kuba. Ich styl grania od początku, od tego pierwszego razu, kiedy ich usłyszałem, bardzo przypadł mojemu sercu i kiedy się z nimi zdzwoniłem próbując zbudować ten skład, obydwaj wyrazili chęć i dalej wszystko samo się już potoczyło.


Łukasz Mikusiewicz, Mick Chwedziak i Andrzej Miechowski (fot. Monika S. Jakubowska)
Trudniej było z perkusistą i tu znowu moje szczęście i nasze szczęście, że mamy w Londynie kilku polskich perkusistów grających na przyzwoitym poziomie, a jest też paru takich jak nasz Andrzej, którzy grają na bardzo wysokim i jest to dla nas prawdziwe błogosławieństwo, że mogliśmy się spotkać i wspólnie grać. Myślę, że ten trzon ukształtował pierwotne brzmienie zespołu a to, że będziemy szukać klawiszowego wypełnienia, nie było dla nikogo jakąś szczególną tajemnicą. Któregoś razu przydarzyło się tak, że na próbie pojawił się Łukasz i od razu poczuł tę muzykę i myślę, że od tego właśnie najwięcej zależało. Przede wszystkim budowanie składu opierało się na tym, czy jesteśmy w stanie ze sobą współpracować, czy mamy podobne wibracje i czy mamy radośc wspólnego tworzenia tej muzy i wydaje mi się, że doszliśmy do takiego momentu, kiedy możemy stwierdzić, że razem potrafimy pisać piękną muzykę.

Sławek Bednarski
- Wszystko zaczęło się dla ciebie jednak od Sławka Bednarskiego, Jak myślisz, czy gdyby Sławek nie opowiedział mi kiedyś o twojej twórczości, to WeathersouL w obecnej postaci nigdy by nie powstał?

Mirek: Myślę, że można byłoby zaryzykować takie stwierdzenie. Wpływu Sławka nie można nie docenić jak i tego, że jest on znacznie większy, niż wielu naszych obecnych słuchaczy jest w stanie to sobie wyobrazić. Przede wszystkim ważna na tamtym etapie była jego zachęta i potwierdzenie, bo każdy z nas artystów, a szczególnie tych młodych, początkujących szuka tego potwierdzenia, że jego twórczość podoba się i że ma jakiś odbiór. Sławek jako osoba, która pokręciła się trochę w świecie organizowania koncertów oraz jako miłośnik muzyki to potwierdzenie mi dał i do dziś jestem mu wdzięczny, że mnie z tobą skontaktował, przez co znalazłem się najpierw na play liście, a potem już na liście przebojów programu Polisz Czart, bo dalej już wszystko samo się potoczyło.

- Sytuacja ta jest dla mnie nieco podobna do dwóch innych faktów ze świata bliskiej mi muzyki. Sławek Bednarski dla WeathersouL jest dla mnie trochę kimś takim jak kiedyś Mirek Bogusz dla Gabinetu Looster, który opowiedział mi wiele lat temu o istnieniu tego zespołu, co w konsekwencji doprowadziło go potem pod opiekuńcze skrzydła Buch IP. Druga sytuacja dotyczy już kapeli ze znacznie wyższej półki. Zapytałem kiedyś Wojciecha Waglewskiego, czy gdyby nie projekt I Ching, to nie byłoby Voo Voo. Odpowiedział mi wówczas, że jest to dla niego trudne pytanie, bo jakieś tam Voo Voo pewnie by powstało, ale faktycznie to właśnie I Ching był konkretną okazją, bo dzięki niemu właśnie miał okazję poznać prawie wszystkich muzyków, którzy się wtedy w Polsce liczyli, co w konsekwencji spowodowało, iż uwierzył, że... a nuż uda mu się jakąś orkiestrę poprowadzić. Po czym dodał: „także rzeczywiście jest coś na rzeczy, że to ten I Ching spowodował, że w konsekwencji pojawił się zespół Voo Voo”.


fot. Artur Grzanka
Mick Chwedziak (fot. Artur Grzanka)
Mirek: Myślę, że zawsze jest ileś tam czynników, które mają wpływ na to, jaki jest rozwój wydarzeń, a jak dobrze wiemy, okazje pojawiają się często w sposób nieprzewidziany, nieoczekiwany i nieraz zdarzają się tylko kilka razy w życiu i dlatego trzeba umieć je wykorzystać. Myślę, że ingerencja Sławka była dla mnie właśnie tą szansą, na którą czeka się często latami i do nas należy wówczas założyć tej okazji lejce i ruszyć do wyścigu o realizację swoich marzeń.

- Używając bliskiej Sławkowi Bednarskiemu terminologii chrześcijańskiej, Bóg wysyła nam czasem swojego posłańca, a od nas zależy, czy tę Jego ingerencję potrafimy dostrzec, czy też nie.

Mirek: Można i tak to ująć.

Andrzej: Skoro wspomniałeś o Voo Voo, to myślę, że z polskich zespołów właśnie ta grupa gra od lat najbardziej zbliżoną muzykę do tej, jaką my tworzymy. Mam tu na myśli przede wszystkim mieszanie akustycznych rzeczy z cięższym graniem.

- Skoro Andrzej dotknął waszych podobieństw i inspiracji, pozwólcie, że przytoczę pewną dość istotną wypowiedź Mirka: „Słuchanie Deep Purple, Scorpionsów i innych tego typu kapel było nieodłącznym elementem mojego pierwszego etapu dorastania”. Mam wrażenie, że chyba cały skład WeathersouL utożsamia się z brzmieniem tamtych czasów. Jaka muzyka faktycznie stanowi wasz wspólny mianownik i czy jest coś, co ewidentnie was różni?


fot. Sławek Orwat
Kuba Łabanowski (fot. Monika S. Jakubowska)
Mirek: Myślę, że wszyscy jesteśmy zwolennikami muzy, która wywodzi się z tamtych czasów z prostych powodów. Była to muzyka organiczna i instrumentalna. Wszyscy jesteśmy w miarę podobnym wieku i to też ma duży wpływ na to, na czym wychowywaliśmy się. Jeśli natomiast chodzi o nasze wpływy artystyczne i to jak ukształtowały one nasze granie, to każdy z nas ma jakieś swoje indywidualne ulubione brzmienia, kapele czy style, a razem udało nam się wyłonić z tego mieszankę, która jest osadzona częściowo w latach 90-tych i 80-tych, a częściowo sięgająca - jak zresztą każda kapela z tamtych czasów - do mistrzów z lat 60-tych i 70-tych grania gitarowego, grania organicznego i grania jak najbardziej surowego, ale nie uciekająca od piękna, które było rozwojowe w latach 90-tych.

Kuba: Myślę, że wszyscy mamy korzenie wyrastające z muzyki klasycznej, czyli z soulu, bluesa i rocka. Każdy z nas tego słuchał, przez co siłą rzeczy nawet nieświadomie wzorujemy się na jakichś zespołach, tyle że Andrzej np. na Dream Theater, a ja na B.B.Kingu.


Mick Chwedziak z synem Kubą oraz dwaj prezenterzy Listy Przebojów Polisz Czart
Marek Funkas (fot. Artur Grzanka)
Andrzej: Jesteśmy zbiorem indywidualności i tego, co każdy z nas potrafi. Jeden więcej przegrał czegoś tam, a drugi więcej osłuchał się z czymś innym

- Czy można powiedzieć, że nauczyliście się czegoś jeden od drugiego?

Wszyscy: Cały czas się uczymy!

- W ostatnich miesiącach aranżacyjnie WeathersouL wszedł w mojej opiniii na zupełnie nowe poziomy wrażliwości muzycznej. Jak porównalibyście to, co było pierwotnym pomysłem spółki Chwedziak/Rayski z waszym aranżem pierwszych kompozycji Mirka i czy faktycznie zmierzacie do jego ulubionej stylistyki Dave Mathews Band, czy też kreujecie coś kompletnie swojego?

Marek: Ja osobiście raczej uciekam od stylu Dave Mathews Band, a od produkcji Chwedziak/Rayski uciekam jak najdalej.


Andrzej Miechowski (fot. Monika S. Jakubowska)
Łukasz Mikusiewicz (fot. Monika S. Jakubowska)
- W jakim kierunku?

Marek: W naszym (śmiech).

Mirek: Ze spółki Chwedziak/Rayski zostały nam tak naprawdę tylko dwie aranżacje: „Sen”, który wszyscy znają i gramy go dlatego w tym samym kształcie, ponieważ jest on już utworem znanym naszej publiczności oraz „Still here”, który był po prostu ładnie, bluesowo zaaranżowany i dlatego tej aranżacji do dziś się trzymamy.

Kuba: Spotkali się tu ludzie o różnym backgroundzie muzycznym i różnych doświadczeniach i wydaje mi się, że to co razem tworzymy to mix naszych umiejętności i pomysłów. Co do Dave Mathews Band, którego klimat Mirek w jakimś stopniu stara się wprowadzać, to na pewno coś z niego jest, tyle że jest to już przez nas tak zmiksowane, że ja nie myślę o naszym efekcie końcowym jako o stylu jakiegoś konkretnego zespołu, a raczej o czymś, co powstało na podstawie tego, co mamy w głowach i co kreujemy, czyli o jakimś własnym wypracowanym stylu.

Marek: Wydaje mi się, że to jest właśnie to, na czym polega budowanie zespołu.


Lider WeathersouL Mick Chwedziak podczas jamu z jednym ze zwycięzców Listy Polisz Czart Jarkiem "Jarusiem" Górewiczem (z lewej) oraz gitarzystą i wokalistą Black Birds' Theatre Mariuszrm Kabelisem - gospodarzem jamu
- Czy można zaryzykować stwierdzenie, że jesteście unikalnym polskim zespołem i że poza wami nikt więcej takiej muzyki nie tworzy?

Marek Funkas
Kuba: Wiesz, co ci powiem... ja np. nie myślę o tym czy to, co gramy - jak to Andrzej zauważył - przypomina Voo Voo, czy być może przypomina jeszcze coś innego. Mnie to kompletnie nie interesuje. To, co tu się dzieje, to jest właśnie nasza kreatywność i nie wsuwam tego w jakąś półkę nazywając, że to jest to, czy tamto. To jest po prostu nasze.

Marek: Ja się z naszą muzyką dobrze czuję, bo jak zagram niektóre dźwięki, to często włosy na rękach stają mi dęba i to jest właśnie to.

Mirek: Wzorujemy się na pewno na innych zespołach w kwestii chemii, którą czasami obserwujemy. Chemia sceniczna, chemia tworzenia pewnych zespołów i to, jak ci muzycy potrafią ze sobą współpracować i tworzyć piękną muzykę. To jest taką naszą główną inspiracją. Jeśli natomiast chodzi o dźwięki, to na pewno szukamy swoich. Mamy oczywiście jakąś podstawę i myślę, że zarówno te piosenki, które do tej pory ja napisałem jak i te, które razem teraz tworzymy, posiadają bluesową podstawę.


Mick Chwedziak oraz legendarny wokalista Ike'a Turnera, a obecnie Mark Olbrich
Blues Eternity - Jimmy Thomas (fot. Sławek Orwat)
Andrzej Miechowski (fot Artur Grzanka)
Andrzej: Blues jest podstawą wszystkiego. Każdy musi umieć grać bluesa, żeby w ogóle grać. Motyw przewodni po prostu jest taki, że Mirek przenosi na gitarę akustyczną piosenki „ogniskowe”, a my rozpisujemy to potem na zespół.

Kuba: Przychodzi Mirek na próbę, śpiewa utwór, gra na gitarze i pyta „co z tym robimy?” i wszyscy zaczynamy nad tym pracować.

- Pytanie, jakie teraz wam zadam zrodziło się we mnie na gorąco, podczas słuchania waszej próby. Czy perfekcjonizm, jaki w was jest, jest waszą siłą, czy też czymś, co może utrudnić wasze współistnienie? Zauważyłem, że jesteście bardzo wymagający od samych siebie jak i od siebie nawzajem. 

Marek: (śmiech) To nie jest żaden perfekcjonizm. My po prostu jesteśmy na takim etapie, że tylko tak będziemy już grać. Nawet prostego bluesa będziemy grać ładnie po to, żebyś go posłuchał.


Łukasz Mikusiewicz (fot. Monika S. Jakubowska)
Mirek: Szukamy jakości. Wszystko ma być zagrane równo i przejrzyście.

Andrzej: W garażu możesz grać wszystko, a my chcemy z tego garażu wyjść.

Marek: Należy pamiętać, że jesteśmy już muzykami na pewnym poziomie i to jest już zupełnie inne granie, niż granie muzyków, którzy dopiero zaczynają. Mirek zebrał ekipę, w której każdy już od dawna gra, każdy ma jakieś nagrane płyty i my po prostu inaczej nie potrafimy już grać. Andrzej jak gra na perce, to gra tak, jak powinno być, jak Kuba gra na gitarze, to gra tak, jak trzeba, a Łukasz potrafi wszystko „roztrzepać” tak, jak chcemy. Tu wszystko gra tak, jak powinno być. My już jesteśmy na takim etapie muzykowania.

Sceniczny debiut Mick Chwedziak Band - 18 czerwca 2016 w londyńskiej Jazz Cafe POSK (fot. Marek Jamroz)
Mick Chwedziak (fot. Monika S. Jakubowska)
- 18 czerwca ubiegłego roku w londyńskiej Jazz Cafe POSK u boku Mark Olbrich Blues Eternity z legendarnym Jimmy Thomasem - wieloletnim wokalistą Ike'a Turnera po raz pierwszy publicznie zaprezentował się Mick Chwedziak Band. Jak wspominacie tamto wydarzenie i czym różni się obecne granie WeathersouL od brzmienia, jakie udało wam się osiągmąć pod tamtym szyldem?

Mirek: Jest rozwój, idziemy do przodu, szukamy i bardziej siebie rozumiemy. Zespół obecnie brzmi bardziej jako wypadkowa wszystkich jego członków niż na początku, kiedy było to jeszcze szukanie tego, jak chcemy brzmieć.


Andrzej Miechowski (fot. Sławek Orwat)
- Co tak naprawdę zdecydowało o zmianie nazwy i jak na tę decyzję spoglądacie z perspektywy czasu?

Andrzej: Kiedyś był to projekt Mirka, który nas ze sobą połączył. W pewnym momencie zaufał nam, że dalej chcemy robić to już jako zespół, a nie jako solowy projekt z przygrywającym mu zespołem.

- Wraz z Jarkiem Sadowskim jako jedyni znani mi polscy wirtuozi rytmu ukończyliście Szkołę Perkusji w Londynie. Czym różni się edukacja muzyczna w Polsce i UK i czego ta szkoła nauczyła cię najbardziej?

Andrzej: Najbardziej nauczyłem się słuchać, patrzeć jak robią to inni muzycy współcześni, dzięki czemu nauczyłem się techniki i stylów, czego w taki sposób jak tutaj nie wykłada się w Polsce. Poza tym preferuje się tam jak najwięcej grania.

Andrzej Miechowski podczas trasy z Arianą Sayed
Andrzej Miechowski (fot. Sławek Orwat)
- Jesteś w stanie zagrać każdy gatunek muzyczny?

Andrzej: W muzyce rozrywkowej tak.

- Przed WeathersouL grałeś w wielu zespołach i projektach muzycznych jak choćby reggae'owo-punkowa Czapa, objeżdżałeś Pakistan z muzykami nurtu chrześcijańskiego, uczestniczyłeś w przeróżnych kolaboracjach i występach gościnnych. Świadomie wybrałeś tę różnorodność, aby sprawdzić swoją wszechstronność?

Andrzej: Chciałem się jak najwięcej nauczyć. Każdy nowy zespół to nowi ludzie, nowy gatunek i wyzwanie, aby nauczyć się czegoś nowego, poszerzyć swoje możliwości i nie stać w jednym miejscu.

 

- Czy to, co osiągasz teraz z Mirkiem i kolegami w tym zespole jest spełnieniem twoich marzeń? Czujesz, że dotarłeś na szczyt tej drabiny twojego rozwoju muzycznego?

Andrzej: Dzięki temu, że byłem w szkole i że poznałem Hamada Bailey - rodowitego Pakistańczyka, z którym miałem przyjemność grać trasę koncertową z zespołem chrześcijańskim w jego kraju, dało mi to możliwość grania na dużych deskach z takimi gwiazdami muzyki pop jak np. Ariana Sayed z Afganistanu i poczucie bycia na szczycie, a teraz robię to, co lubię robić.


Nie chcę ograniczać się tylko do grania zawodowego, grania w zespołach typu function band. Kiedyś tylko jeździłem po tego typu koncertach, a teraz tego nie robię. Teraz wolę grać swoje rzeczy, niż robić tylko „robotę”. Szczęście każdego muzyka – i tego dowiedziałem się w szkole – to granie w swojej kapeli. To jest właśnie najlepsze granie, a granie z gwiazdami, jeżdżenie, latanie, to tylko „robota”.

- Nie tak dawno zagrałeś w składzie wspomnianego Mark Olbrich Blues Eternity podczas ich trasy w Polsce. 


Andrzej: Tak, poleciałem z nimi do Polski, ale graliśmy też i tutaj na miejscu. To jest właśnie robota do wykonania. Nie ma cię. Jesteś tylko dla potrzeb takiego zespołu, lecisz z nimi samolotem, jedziesz do hotelu, idziesz do restauracji, potem na próbę, znowu do hotelu i w końcu robisz im robotę i ponownie wsiadasz do samolotu. Zero funu. Czasem masz np. dwa dni wolnego i kiedyś podczas takich dni, kiedy latałem po Europie z Arianą Sayed, zwiedziłem Oslo. Wychodziłem, kiedy tylko nadarzała się taka możliwość, podczas gdy reszta zespołu tego nie robiła, ponieważ oni nie lubią spędzać wolnego czasu podczas trasy w taki sposób.

- Marku poznałem cię jako basistę Blueberry Bush. Obecnie równolegle z WeathersouL grasz także w brytyjskim Born Healer. Przybliż proszę swoje wcześniejsze i obecne bandy i opowiedz krótko, od kiedy grasz na basie i dlaczego wybrałeś właśnie ten instrument. 


Marek Funkas
Marek Funkas (fot. Monika S. Jakubowska)
Marek: Na basie gram od 1987 roku. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: bo nikt nie chciał grać na basie, więc stwierdziłem, że ja będę się do tego nadawał i posmakowałem już w moim pierwszym zespole.

- Mark Olbrich powiedział mi kiedyś, że dlatego wybrał kiedyś bas, bo była to najdłuższa gitara (śmiech).

Marek: A ja lubię dźwięk basowy.

- Ile kapel przewinęło ci się po drodze?

Marek: Nie aż tak dużo, bo ja jestem raczej długodystansowy. Lubię grać w zespołach i nie lubię zmian. Przed Blueberry Bush grałem w czterech, może pięciu kapelach w Polsce.

- Czyli, że Blueberry Bush był pierwszym twoim zespołem w UK?


Z markiem Funkasem przed występem Micka Chwedziaka w londyńskim White Lion w roku 2014
Marek Funkas i Kuba Łabanowski jeszcze
w barwach Blueberry Bush
Marek: Nie. Pierwszym był DNA – zespół działający kiedyś w POSK-u. Był to projekt, którego koncerty trwały po 2, 3 godziny i były to w zasadzie roztańczone przedstawienia teatralne, do których my jako zespół przygrywaliśmy. Super rzecz! Andrzejowi mogłoby się to spodobać. Próby niedzielne potrafiły trwać np. od godziny 8:30 rano do 11:00 w nocy (śmiech), bo zespół cały czas musiał być – super! (śmiech). Grałem tam dwa lata, a później projekt zaczął się rozchodzić i trafiłem do Blueberry Bush też w Londynie. Potem, kiedy Blueberry Bush rozpadł się, dostałem się do Born Healer, który jest zespołem bluesowo-rockowym i jestem z nimi już około 2 i pół roku. Gramy dużo koncertów. W tamtym roku 70 sztuk, a w tym roku – mamy teraz połowę lutego, a ja już zagrałem 15 (śmiech)!

- Born Healer jest więc zespołem, dzięki któremu jesteś bardzo zajęty.

Marek: Tak i jest to jeszcze ciągle zespół, z którym grywam znacznie więcej koncertów niż z Weathersoul.


Marek Funkas (fot. Monika S. Jakubowska)
Marek Funkas (fot. Monika S. Jakubowska)
- Znając jednak potencjał Weathersoul głęboko wierzę, że ilość koncertów może się wkrótce zmienić na korzyść właśnie tego zespołu. Nie uważasz?

Marek: Jest taka możliwość. Może tak się stać, bo kiedy słucham muzyków, z którymi tutaj gram, podejrzewam, że to właśnie tu jest możliwość osiągnięcia czegokolwiek więcej. W Born Healer jest jednak ciągle to ograniczenie, które ja już tam po prostu mam i gdzie najbardziej  jestem ograniczony czymś, co potrafię robić...

- Czyli twoim zdaniem jako zespół nie osiągniecie już tam zbyt wiele więcej?

Marek: Muzycznie tak, bo jako zespół możemy odnieść jeszcze większy sukces i jeszcze więcej grać, ale muzycznie w znaczeniu mojego rozwoju jako muzyka, to raczej więcej już tam nie osiągnę.


Z Kubą Łabanowskim spotkanie "wieki temu"/
Kuba Łabanowski (fot. Sławek Orwat)
- “Moja przygoda z muzyką i moja pasja muzykowania zaczęła się od gitary” - powiedział mi kiedyś Mirek. Jak to jest kiedy solidny i posiadający niemałe doświadczenie gitarzysta dostaje nagle w darze od losu – i tu znów użyję Mirku twoich słów – lepszego wioślarza od siebie? Jak wygląda wasze współistnienie na scenie?

Mirek: Ja się z tego bardzo cieszę, bo nie uważam siebie za wirtuoza gitary, ale - powiedzmy - o gitarze mam pojęcie, gdyż był to zawsze mój pierwszy instrument i zawsze marzyło mi się, żeby grać z kimś, kto przede wszystkim czuje bluesa, kto czuje granie z groovem, kto czuje granie kreatywne i kto nie jest tzw. „miejscowym Satrianim” (śmiech) [sarkastyczny termin używany do określenia gitarzystów o tendencji do głośnego łojenia, aż wióry z gryfu lecą, bez większego ładu i muzykalności – przyp. red.]. Kuba zdecydowanie przerósł wszelkie moje oczekiwania i jestem bardzo zadowolony z tego powodu. Nie pcham się do gitarowania i chociaż czasami chcę być...


Kuba: …Satrianim (śmiech)

Kuba Łabanowski (fot. Marek Jamroz)
Kuba Łabanowski i Mick Chwedziak (fot. Monika S. Jakubowska)
Mirek: …(śmiech) uwzględniony w twórczości i kreatywności gitarowej w swoim zespole, to jednak główne pole zajmuje tutaj Kuba i tylko w taki sposób odnajdujemy się razem na scenie.

Kuba: Co ja mam do powiedzenia na ten temat? Wszystko wychodzi, wszystko idzie w dobrą stronę, a najważniejsze jest to, że czujemy muzykę i jest satysfakcja.

- A jak współistniejecie jako gitarzyści?

Kuba: Bardzo dobrze. Czasami mamy wspólne pomysły, a czasami jeden drugiego wysłucha i akceptujemy wspólnie podjęte decyzje.

- Najlepiej znasz się z Markiem, ponieważ graliście razem w poprzednim waszym zespole – Blueberry Bush i to wasze wspólne przetarcie doskonale słychać.


Kuba: Tak, bo przede wszystkim jest to z naszej strony ten sam wspólny klimat i podobne nastawienie na muzykę

Marek: Lubimy podobną muzykę i podobne klimaty, przez co dobrze się dogadujemy.

- Gdybyś mieszkał w Polsce, należałbyś z pewnością do krajowej czołówki wirtuozów gitary. Jak to się stało, że tej klasy instrumentalista musiał wyjechać na emigrację? Czy aż tak trudno jest wybić się w Polsce posiadając tak ogromny talent?

Kuba: Dlaczego wyjechałem? Oczywiście tak jak wszyscy – za chlebem.

- To jest dla mnie zrozumiałe, ale moje pytanie dotyczy innej kwestii. Mnie interesuje, dlaczego musiałeś wyjechać za chlebem posiadając tak ogromny talent?

Kuba: Polska jest bardzo trudnym miejscem, aby się wybić. Klimat dla kapel rockowych jest tam bardzo ciężki. Ja wcześnie wyjechałem. W Polsce oczywiście kilka zespołów u mnie było, było też kilka sukcesów i trochę fajnych ludzi, ale nie sądzę, że w Polsce byłoby mi łatwo być „Santaną” (śmiech), bo takich ludzi jest tam teraz od cholery i naprawdę trzeba mieć tam przede wszystkim bardzo dużą determinację i trzeba walczyć z całych sił, żeby się wybić. To nie jest tak, że dzięki temu, że grasz i wymiatasz, to zaistniejesz. Musisz mieć jeszcze siłę przebicia samą w sobie, a poza tym, ja mieszkam tutaj i nigdy tak naprawdę nie myślałem o jakiejś karierze w Polsce. To tu jest moje życie.

Marek: Tak samo jak i moje.


Mirek: Prawda jest taka, że dobrych, indywidualnych muzyków jest teraz od groma, ale nie na tym rzecz polega, aby być dobrym, indywidualnym muzykiem. Sztuką jest, aby te indywidualności potrafiły zejść się razem i stworzyły coś dobrego.

Łukasz Mikusiewicz (fot. Monika S. Jakubowska)
Łukasz Mikusiewicz (fot. Monika S. Jakubowska)
- Łukaszu, ciebie znam najmniej z was wszystkich, gdyż tylko ciebie nigdy nie spotkałem przed WeathersouL i dlatego przede wszystkim zapytam cię o to, jak znalazłeś się w tym składzie, gdzie grałeś wcześniej i przede wszystkim o to jak odnajdujesz się z tymi muzykami?

Łukasz: Bardzo fajnie mi się gra z chłopakami i bardzo się cieszę, że mogę brać udział w takim projekcie. W ogóle to zanim tu trafiłem, miałem przyjemność przez krótką chwilę grać w pewnym coverowym składzie z Andrzejem i dlatego właśnie tu jestem, ponieważ Andrzej znał mnie już wcześniej.

Mirek: Na którymś z moich spotkań z Andrzejem, pojawił się niejaki Piotr Kuchta, któremu bardzo spodobała się nasza muzyka i który chciał znaleźć się na naszej próbie i to on właściwie zapytał, czy mógłby przyprowadzić swojego kolegę, który jest klawiszowcem i który szuka zespołu.

Łukasz: Wcześniej przeważnie grywałem w zespołach coverowych, ale zawsze w tyle mojej głowy było, aby zrobić coś swojego. Nigdy nie byłem jednak na tyle odważnym, aby samemu zacząć coś tworzyć i dopiero przebywanie tutaj po raz pierwszy dało mi tę odwagę, aby dawać coś od siebie.

Łukasz Mikusiewicz (fot. Sławek Orwat)
Łukasz Mikusiewicz (fot. Artur Grzankat)
- Spełniasz się? 

Łukasz: Bardzo!

- Czy WeathersouL jest dla ciebie pierwszym aż tak ważnym składem.

Łukasz: Zaryzykuję stwierdzenie, że będzie tym najważniejszym.

- Wróćmy na chwilę do 13 października 2014. Przybyłeś wówczas do St. Albans, aby po raz pierwszy w życiu zasiąść w radiowym studio. Zawsze z dumą będę wspominał, że twój radiowy debiut miał miejsce właśnie podczas programu Polisz Czart, który w tamtych czasach nadawany był z anteny Radia Verulam. Wcześniej grywałeś bardziej pasjonacko niż z jakąś sprecyzowaną myślą o karierze artystycznej. Pamiętasz może moment, w którym uwierzyłeś, że twoja muzyka jest na tyle atrakcyjna, że powinieneś pokazać ją światu?

Historyczny moment. Zapowiadam pierwszy koncert Mick Chwedziak Band w Jazz Cafe POSL w Londynie
Mick Chwedziak (fot. Monika S. Jakubowska)
Mirek: Myślę, że to nie był jeden moment. Moja opinia jest taka i moje doświadczenie jest takie, że w życiu muzyka jest ileś takich sytuacji, które potwierdzają jego muzykę i które dają mu motywację do tego, żeby iść dalej. Takich sytuacji, takich – można powiedzieć – kamieni milowych w moim życiu było kilka. Jednym z nich było podzielenie się jednym z moich starszych utworów z najbliższymi przyjaciółmi i ich bardzo pozytywny odbiór, jaki dostałem, który dał mi zachętę do tego, żeby dalej pisać i tworzyć. Kolejnym był występ u Sławka Bednarskiego i potwierdzenie, które z tym się wiązało. Potem była emisja „Weathered Soul” u ciebie w Polisz Czart i jej bardzo ciepły odbiór potwierdzony licznymi głosami na twoją listę przebojów. Kolejnym punktem, myślę, że tym ostatnim i najważniejszym, była emisja moich utworów w radiowej Trójce.

Historyczny wywiad Red. Tomasza Żądy z Programu 3 Polskiego Radia z Mickiem Chwedziakiem podczas BUCH Fest
- Przypomnę może w tym momencie sympatykom twojego talentu, że podczas ubiegłorocznego Buch Fest-u zupełnym przypadkiem znalazłeś się akurat we właściwym miejscu i czasie, dzięki czemu miałeś okazję udzielić krótkiego wywiadu dla Programu III Polskiego Radia. Konsekwencją tego zdarzenia była kilkukrotna emisja twoich nagrań przez redaktora Tomasza Żądę. Powiedz mi, co czuje wchodzący dopiero na poważną drogę muzyk, kiedy tuż po skromnym programie Polisz Czart, słyszy nagle swoje kompozycje w tak kultowej rozgłośni radiowej?

Mirek: Dumę i radość. Pamiętam ten moment i pewnie nigdy go nie zapomnę. Jedno z najważniejszych przeżyć w moim życiu z powodu legendarnego statusu tej stacji i na pewno kamień milowy. Otworzyłem wtedy bardzo drogą butelkę whisky (śmiech).

- Podobnie jak ty, ja także byłem wówczas mile zaskoczony, gdyż – przypomnijmy – był to program poświęcony w całości Buch Fest-owi, czyli wydarzeniu, w którym nie uczestniczyłeś jako artysta, a powodem twojego pojawienia się w okolicach londyńskiego Forum była chęć spotkania kolegów z zespołu Gabinet Looster. Pojawiłeś się tam dokładnie w momencie, w którym Tomek przeprowadzał akurat z muzykami tej grupy radiowy wywiad, czego miałem szczęście być świadkiem. Nie odmówiłem sobie wykorzystania tej okazji i zaproponowałem sympatycznemu dziennikarzowi Trójki przedstawienie twojej osoby.

Mirek: Twoje niestandardowe i awangardowe podejście do sytuacji zawsze działa takie cuda (śmiech).

- „Nawet najsmutniejsza piosenka, którą stworzyłem, zawsze zawiera w sobie iskrę nadziei” podkreśla często Mirek. Jak odnajdujecie się w takim, a nie innym przekazie tekstowym i czy zawsze utożsamiacie się z przesłaniem tak bardzo osobistych tekstów jakie, które rodzą się w duszy Mirka?

Mirek: W d... to mają (śmiech).

Andrzej: Dokładnie to chciałem powiedzieć.

Wszyscy: (śmiech)

Marek: Każdy ma swoją działkę do zrobienia. Mirek ma napisać tekst, który będzie podobał się ludziom i który potem zaśpiewa, a my mamy zrobić do tego taką muzę, żeby to wszystko płynęło.

Kuba: My na razie skupiamy się na muzyce. Może jak wszystko będzie już dotarte, to zaczniemy wdrażać się w teksty.

Marek: Dokładnie, a na tę chwilę nie mogę powiedzieć ci ani jednego słowa na temat tego, o czym Mirek śpiewa (śmiech).

Andrzej: Ja pamiętam może ze dwa słowa, gdyż uczestniczyłem w nagraniu jednego z chórków podczas pracy nad naszą płytą...

wszyscy (śmiech)

- Niedawno robiłem wywiad ze zwycięzcą jednego z notowań Polisz Czart – gdańskim zespołem Setin, gdzie autorką tekstów jest ich wokalistka Milena. Kiedy zapytałem o teksty, najzabawniej odpowiedział na to pytanie basista, który szczerze wyznał, że ogólnie to nie interesuje go tekst dodając, że śpiewanie o dupie Maryni byłoby jednak bez sensu (śmiech).

Wszyscy (śmiech).

Mick Chwedziak z ikoną wrocławskiej sceny rockowej Ivarem
Mirek: Jako autor tekstów mogę zapewnić, że o dupie Maryni nie śpiewam...

Andrzej Miechowski i Mick Chwedziak (fot. Marek Jamroz)
Marek: A ja ze swej strony pragnę dodać, iż bezgranicznie ufam Mirkowi, że nie śpiewa głupich tekstów, gdyż kiedyś na Facebooku czytałem trochę, co Mirek czasem tam wypisuje i wydaje mi się, że robi to z sensem, także myślę, że to co pisze jako tekst do muzyki także musi robić z sensem. Nie wiem wprawdzie o czym śpiewa, ale ufam, że są to mądre przemyślenia, a nas tak naprawdę w tekście najbardziej interesuje jedynie taka intonacja wyrazów, aby pasowała do muzyki.

Łukasz: Klucz do sukcesu jest taki, że wszystko musi zaczynać się od refrenu, tak jak w Aerosmith.

Wszyscy (śmiech).

Mirek: A muszę wam powiedzieć, że potrafię napisać kur...sko dobry refren! A tak poważnie, to mam jedynie nadzieję, że z moimi tekstami będzie utożsamiał się nasz fanbase i że publika, która będzie przychodzić wkrótce na nasze koncerty, będzie przybywać tam także i po to, aby słuchając naszych piosenek potrafiła odnieść się też do moich tekstów i wziąć je do siebie, bo myślę, że nie są one banalne.

Pierwsze zdjęcie Mick Chwedziak Band (fot. Sławek Orwat)
fot. Marek Jamroz
- „Nigdy nie lubiłem brzmienia swojego głosu w języku polskim i nie jest to jakiś negatywizm skierowany w język polski. Chodzi o to, że ja nie umiem śpiewać po polsku i zawsze sobie to wmawiałem, chociaż od czasu do czasu próbuję swoich sił w tym zakresie” - powiedziałeś kiedyś. Nie sądzisz, że podczas waszego pierwszego touru po Polsce, który kiedyś z pewnością zaistnieje, dobrze byłoby jednak mieć poza „Snem” jeszcze ze dwa, trzy inne kawałki polskojęzyczne? Czy aż tak bardzo nastawieni jesteście na karierę anglo-amerykańską, czy też po prostu aż tak bardzo nie chcesz śpiewać po polsku?

Mirek: Ostatnie procesy myślowo-decyzyjne zespołu doprowadziły do tego, że myślimy o większej ilości piosenek po polsku i to nie jest tak, że ja nie chcę w ojczystym języku śpiewać, tylko szczerze myślę, że nie jest to moja mocna strona i dlatego będę musiał do tego inaczej się nastawić, inaczej przyłożyć, bo najważniejszą kwestią jest pisanie tych piosenek. Nie wyobrażam sobie tego, żeby ktoś pisał dla mnie utwory, ponieważ jako wokalista jestem w stanie szczerze zaśpiewać tylko to, co sam napiszę. Wiem, że jestem w stanie napisać po polsku, ale jestem wobec tego dużo bardziej krytyczny, bo wiem także, jaki jest stan polskiego rynku muzycznego i wiem, że tak naprawdę jest bardzo niewielu dobrych autorów tekstów i że ciężko jest się w tym odnaleźć. Język polski jest trudnym językiem do tworzenia i do śpiewania, ale miejmy nadzieję, że coś z tego wyjdzie.

Debiut Mick Chwedziak Band (fot. Marek Jamroz)
- Jak myślicie, czy to dobrze, że większość Mirka tekstów napisana jest w języku angielskim?

Po raz drugi zapowiadam występ Mick Chwedziak Band w Jazz Cafe POSK
w Londynie. Tym razem tuż przed koncertem Jacka Stęszewskiego
Kuba: Oczywiście, jesteśmy przecież w Anglii.

Marek: Mi się wydaje, że ten zespół powinien iść w stronę języka angielskiego, bo to jest jednak ten język, który powinien być tu w tym miejscu.

Mirek: Patrząc nawet w kontekście polskiego rynku muzycznego, to wielu artystów przyjęło bardzo fajną formę, którą uważam także za właściwą dla nas i o której ostatnio rozmawiałem z zespołem. To prawda, że większość utworów śpiewam po angielsku, ale mamy też i piosenki polskie dla ludzi, którzy koniecznie chcą słuchać takich piosenek i dobrze jest to robić choćby tylko w kontekście radiowym. Takim artystą w Polsce jest np. Dawid Podsiadło, który gra muzykę rockowo-popową wykonując też dużo ambitnych rzeczy i widzę, że on także spełnia się jako artysta śpiewając po angielsku. Na 12 piosenek znajdujących się na jego płycie, z tego co pamiętam, 8 czy 9 wykonuje właśnie w języku angielskim, a tylko 3 czy 4 są to hity napisane po polsku. Myślę więc, że jeśli mamy polską publiczność, a na dzień dzisiejszy jest to w większości jednak polska publiczność, to w tym kierunku – myślę – powinniśmy także podążać. Nie mamy zresztą zamiaru w tym temacie jakoś szczególnie się ograniczać.

Wspólne zdjęcie tuż po niniejszym wywiadzie
Marek: Nie wolno nam się ograniczać, ponieważ jak to dziś zostało już powiedziane, jesteśmy zespołem polskim, a że Mirek posiada umiejętności, aby napisać dobry tekst po angielsku, to dlaczego mielibyśmy tego nie wykorzystać.

Łukasz Mikusiewicz i Mick Chwedziak (fot. Monika S. Jakubowska)
- Z jakich miejscowości wywodzicie się?

Łukasz: Ja jestem z Turku w województwie wielkopolskim.

Mirek: Wrocław.

Andrzej: Ja jestem z Cieszyna nad Olzą.

Marek: Łowicz.

Kuba: Sejny koło Suwałk przy granicy litewskiej.

- Czyli jesteście podobnie jak Gabinet Looster kolejnym dobrym polskim zespołem z Londynu, który nigdy by nie powstał, gdyby nie emigracja.

Marek: Dokładnie tak.

Łukasz: Dodam może jeszcze, że - tak jak powiedział to już Mirek na samym początku rozmowy - dość ciężko jest spotkać się Polakom, którzy grają w Anglii i to nie tylko w związku z ich rozproszeniem terytorialnym. Większość ludzi skupiona jest tu tak naprawdę przede wszystkim na pracy po to, żeby zarobić kasę, a takich, którzy potrafią i jednocześnie chcą grać, procentowo nie jest aż tak wielu. Dlatego myślę, że już możemy czuć się wielkimi szczęściarzami choćby tylko z tego powodu, że wszystkim nam udało się tu spotkać.

Mick Chwedziak w barwach Metasomy - tegoroczny Finał WOŚP w Londynie (fot. Monika S. Jakubowska)
- Nie odmówię sobie tego pytania. Wystąpiłeś niedawno jako dubler znakomitego gitarzysty Wojtka Gołbiaka w składzie Metasomy podczas tegorocznego WOŚP w Londynie. Co czułeś podczas tego koncertu? Towarzyszyła ci trema czy być może nawet strach? Nie jesteś przecież i nigdy nie byłeś muzykiem heavy metalowym.

fot. Marek Jamroz
Mirek: Tak jak wspomniałeś, był to koncert Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w którą zawsze jestem w mniejszy lub większy sposób zaangażowany, także cel był szczytny. Geneza tego występu jest taka, że Libor Pribramsky – manager Metasomy i zarazem nasz wspólny znajomy zadzwonił do mnie któregoś dnia w bardzo krótkim terminie przed tym koncertem informując mnie o zdrowotnych problemach Wojtka i o sytuacji, w której trzeba było wspomóc kolegów, żeby ten koncert mógł się odbyć, a bardzo im zależało, żeby jednak tam zagrać. Dla mnie podjęcie się tego wyzwania - nie będę ukrywał - było dosyć trudne. Metalu owszem nie gram, ale ciężkie brzmienia nie są mi obce. Jestem od lat miłośnikiem takiej muzyki i słuchaczem ciężkich brzmień, a również grywało się ciężkie rzeczy w przeszłości. Także była to na pewno kwestia dużej dyscypliny, praktyki i poświęcenia trochę czasu na ćwiczenia, ale szczęśliwie w dwa tygodnie udało nam się złożyć z tego przyzwoity występ i zarazem wspomnienie na całe życie z przyjaźniami, które udało mi się zawrzeć jako bonus tego występu. Czy się bałem? Bałem się, ponieważ kiedy wychodzisz grać nie swoje rzeczy w nie swoim stylu, to wiesz, że jest pewnego rodzaju obawa, ale na pewno pomogło mi to, że była tam fantastyczna atmosfera, fantastyczna publika i fantastyczna impreza i podziękowania tutaj dla Rafała Piętki i Natalii Skowerskiej, którzy zorganizowali ten alternatywny WOŚP w Londynie.

fot. Monika S. Jakubowska
- Czy czujecie, że możecie stać się wkrótce polskim bandem eksportowym i jako jedyny polski zespół podbić zagranicę? Wyobraźcie sobie tego typu tytuły na czołówkach gazet czy portali: „Polacy z Londynu podbijają Teksas” (śmiech).

fot. Monika S. Jakubowska
Mirek: Mamy takie marzenia.

Andrzej: Czasy tak się dziś pozmieniały, że obecnie sporo polskich bandów lata po świecie i gra dla Polonii.

- Tak, ale w historii polskiej muzyki rozrywkowej w zasadzie tylko 2 paniom udało się zdobyć popularność poza środowiskami polonijnymi - Urszuli Dudziak i Basi Trzetrzelewskiej.

Andrzej: A Vader czy Behemoth?

- Tak oczywiście, tyle że Vader i Behemoth są przedstawicielami bardzo określonego gatunku muzycznego.

Marek: A Riverside?

- Owszem, sam w roku 2011 uczestniczyłem w Londynie w ich koncercie i z dumą patrzyłem jak 2/3 publiki, które nie było pochodzenia polskiego, wraz z Mariuszem śpiewało jego teksty. Jadnak i ten zespół jest ściśle gatunkowy i należy do art-rockowej odmiany muzyki prog. Mi chodzi o coś zupełnie innego. Obecnie – w mojej opinii – przed szansą zrobienia światowej kariery stoi tylko pewna utalentowana polska nastolatka z Chicago – Caroline Baran. Wy natomiast w związku z niebanalnym eklektyzmem waszego repertuaru i ogromnym potencjałem twórczym, możecie stać się w mojej subiektywnej opinii pierwszym znanym polskim bandem grającym muzykę skierowaną do dużo szerszej publiczności niż Vader, Behemoth czy Riverside.

Andrzej: Absolutnie się z tym zgadzam

Andrzej Miechowski (fot. Artur Grzanka)
fot. Sławek Orwat
- Macie właśnie takie marzenia?

Marek: Oczywiście! Każdy z nas ma przecież marzenie, aby żyć z muzyki.

Andrzej: Wszystko inne jak np. granie w totka, to fantazja, ale osiągnięcie sukcesu z tym zespołem jak najbardziej jest możliwe. Trzeba je tylko wypracować i dlatego gramy próby tak często, jak tylko się da...

Marek: Dokładnie tak. Powinniśmy grać je nawet jeszcze częściej.

Andrzej: Nie zawsze nam to wprawdzie wychodzi. Każdy z nas ma swoje obowiązki i każdy ma rodzinę. Dlatego uważam, że wszystko to, co już do tej pory udało nam się wypracować, należy uznać za spore osiągnięcie. Grywamy dość regularne próby, kończymy nagrywanie debiutanckiej płyty, wkrótce będziemy nagrywać pierwszy video clip, a tymczasem nagrywamy materiały na v-bloga...

Mirek: …który prowadzony będzie przez obecnego tu pana perkusistę.

Moje pierwsze spotkanie z Mickiem Chwedziakiem w roku 2014
- Pytanie na koniec: Mirek Chwedziak AD 2014 i Mirek Chwedziak 2017. Czym różnią się te dwie postaci jako muzycy? 


Mirek: Myślę, że przede wszystkim określonym kierunkiem. W 2014 jeszcze nie wiedziałem, gdzie tak naprawdę może zabrać mnie przygoda z muzyką i jaki ostateczny kształt chciałbym, aby ta muzyka miała. To, co umożliwiło mi granie z chłopakami w formacji, jaką teraz jesteśmy, myślę, że możemy określić erą WeathersouL jako zespołu i na dzień dzisiejszy to jest to, co chcę robić. Chcę tworzyć muzykę z tymi ludźmi, właśnie w ten sposób, podążać w kierunku, który sobie teraz wyznaczyliśmy, odkrywać nowe możliwości i pisać piękną muzykę, ponieważ wiem, że razem jesteśmy w stanie to robić. To jest przede wszystkim ta różnica.

fot. Sławek Orwat


Z muzykami grupy WeathersouL:
Mirek Chwedziak – wokal, teksty, gitara
Marek Funkas – bas
Jakub Łabanowski – gitara
Andrzej Miechowski – perkusja
Łukasz Mikusiewicz – instrumenty klawiszowe

rozmawiał:
Sławek Orwat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz