piątek, 25 lipca 2014

Paweł "Freebird" Michaliszyn - Warren Haynes

Freebird i Dickey Betts z Allman Brothers Band
Paweł Freebird Michaliszyn, urodzony w 1959 roku w Pleszewie. Z wykształcenia zootechnik, z pasji i zamiłowania dziennikarz muzyczny. Bezlitosny krytykant amatorszczyzny. Współpracował ze specjalistycznymi magazynami muzycznymi Metal Hammer, Tylko Rock i Twój Blues. Autor cyklu Magia Białego Południa. Popularyzator amerykańskiego southern rocka i tzw. jam bands. Autor suplementów do książki Scotta Freemana "Jeźdźcy Północy. Historia The Allman Brothers Band" wydanej nakładem poznańskiej firmy Kagra. W polskim wydaniu tejże książki jest autorem historii zespołu Gov't Mule. Autor znakomitych wywiadów. Promotor muzyczny. Od lat wspiera medialnie swych amerykańskich przyjaciół: Gov’t Mule, Point Blank, Lynyrd Skynyrd, Warren Haynes Band, Derek Trucks, Allman Brothers Band, Dickey Betts, Mike Harris, The Soulbreaker Company, The Breakfast, PHISH, Moe., Devon Allman, Royal Southern Brotherhood, Outlaws. Współpracuje z Agencją Koncertową Tangerine. Prowadzi specjalistyczny sklep muzyczny. Od 20 lat autor jednej z najciekawszych audycji radiowych "Wieczór Nie Tylko Rockowy by Pawel Freebird Michaliszyn". Słuchacze nazywają ten mistyczny program „Spotkaniem Wilczej Watahy” Każda środa od 23:00 Radio Centrum Kalisz 106,4 FM 



Pewnie nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę, ale Stwórca raz po raz daje o sobie znać. Abyśmy nie zapomnieli – że jest. Pozwoli zobaczyć nam jakieś niesamowite zjawisko, w które i tak nikt nam nie uwierzy – a przecież wiemy, bo widzieliśmy. Raz po raz zsyła również na Ziemię wybrańców. Mają nam pokazać, że istnieje; że nic nie jest przypadkiem, jak nam się często wydaje. Obdarza owych wybrańców talentem nadludzkim. Większość niestety rozmienia ten dar na drobne. Większość, ale przecież nie wszyscy. Nie wszyscy. Paru mądrych i wrażliwych inaczej posiada świadomość tego, że oto dysponują czymś wyjątkowym i potrafią zrobić z tego najwłaściwszy użytek. Pełni są pokory wobec innych i wobec tego, co przyszło i przyjdzie im robić.

… Myślę, że anioł, którego miałem kiedyś na ramieniu
Został w mym rodzinnym mieście...
A tutaj, w Mieście Aniołów
Nie ma ich wystarczająco dużo, by kręciły się wokół..


Warren Haynes zanim pojawił się w Allman Brothers Band praktycznie pozostawał kimś absolutnie nieznanym. A przecież grał już cudnie na płytach dość kontrowersyjnego Davida Allana Coe. Dusił się tam jednak. Powołał do życia Rich Hippies. Nigdy nie wydano tego na płycie, ale oczywiście ktoś w końcu wyniósł ze studia owe nagrania. Ten oficjalny bootleg można kupić za niebotyczne pieniądze na E-Bay – jeśli ma się dość szczęścia. To właśnie już wtedy powstały kompozycje, które definiowały unikalny styl Warrena-gitarzysty. Pod koniec 1987 roku Dickey Betts, gitarowa podpora Allman Brothers Band, decyduje się przyjąć Warrena do swego zespołu. Podczas sesji do znakomitej „Pattern Disruptive” Warren poznaje Matta Abbtsa. Musi jednak minąć jeszcze parę lat zanim ci dwaj staną razem na scenie w innym zespole. Kiedy w 1989 roku Dickey rozwiązywał swój zespół, Warren dopiero ruszał na szlak.

Jak wspomniał po latach, bał się wtedy, że to koniec. Bał się falstartu. A doskonale zdawał sobie sprawę z siły, jaka w nim drzemie. Kiedy od lat skłóceni Gregg Allman i Dickey Betts podają sobie w końcu ponownie ręce, zakładają, że nowym owocem ich ocalonej przyjaźni musi być reaktywacja Allman Brothers Band. Szanse na powrót do dawnej chwały były znikome. Po koszmarnych „Brothers On the Road” i „Reach For the Sky” potrzebowali cudu i dobrej woli ze strony Stwórcy, który chyba mocno się zastanawiał, czy dać tym wariatom jeszcze jedną szansę. Dał – przecież miał w tamtych stronach swego posłańca.

Właściwie dwóch. Spotkali się na próbie Allman Brothers Band. Warren i Allen. I niewidomy fenomen hammonda, Johnny Neel. Kiedy trafiła w moje dłonie „Seven Turns”, myślałem sobie, cóż, kolejna płyta próbujących powstać na nogi wielkich przegranych. Jednak wystarczyło jedno przesłuchanie. Umarł król, niech żyje król. I nie mam na myśli Dickeya, a Duane’a Allmana i Warrena, Barry’ego Oakleya i Allena. Tak, miał tu miejsce cud. I nawet nie sprawdzajcie, który z Braci był autorem większości tych wspaniałych kompozycji. To nieistotne. Widać tu żyły na wierzchu. Świeża krew tchnęła w Allman Brothers Band ducha sprzed 1971 roku. To Warren i Allen podnieśli poprzeczkę tak wysoko, że spokojnie mogła zawisnąć w zardzewiałym miejscu, gdzie kiedyś umieścili ją Duane i Barry. Później było już tylko lepiej. „Shades of Two Worlds”, chyba jedna z najpiękniejszych płyt Allman Brothers Band. I ponownie siła Warrena wyniosła Braci na szczyt. Niestety, zaczęły się natręctwa Dickey’a – oto wychowałem na własnej piersi wroga. To smutne, ale tak widział to Dickey. Wyłącznie on. Warren nie ograniczał się jedynie do zespołu Braci. Powołał do życia własną grupę – Warren Haynes Band. Ta nazwa pojawi się raz jeszcze wiele lat później. To był bardzo trudny moment w karierze Warrena. Kiedy Dickey miał odpowiedni humor, pozwalał zagrać muzykom Warrena przed ABB. Nieobecny duchem Gregg w ogóle nie zwracał uwagi na to, co zaczęło się dziać w zespole. Po latach Warren powie: „Ja po prostu chciałem jak najlepiej grać. Fenomenalny Dickey powodował, że wspinałem się coraz wyżej i wyżej. Był dla mnie napędem. Tak wiele mu zawdzięczam. Zawsze wymagał najwięcej”. Warren zgodnie ze swą spokojną naturą nie zauważał wyścigu w jaki wciągnął go pogrążony w alkoholowym nałogu Dickey. Z przecudnej harmonii dwóch gitar w zespole zaczęło kiełkować szaleństwo i nienawiść. Krótko mówiąc, natchniona gra Warrena powodowała u Dickeya skłonności bliższe sportowi, niż muzyce. Ten Haynes był po prostu za dobry. A powinien być co najwyżej średni. „Where It All Begins” przelała czarę goryczy. Fantastyczny album powinien scalić odrodzonych Allman Brothers Bands. Przecież w Woodstock zagrali najlepiej od czasów Duane’a. To był zespół. Albo lepiej zabrzmi – to miał być zespół. Niepowtarzalny zespół. Wrócili przecież w wielkim stylu. Nie odcinając kuponów od minionych lat zaoferowali światu nowy materiał. I był to materiał prawdziwie allmanowski. Od „Brothers And Sisters” nigdy nie brzmieli lepiej. Niestety, alkoholowa hydra w umyśle Dickey’a zaczęła niszczyć to, co z takim trudem właśnie narodziło się.


… Gdy nie możesz znaleźć światła
Które wskaże ci drogę w mglisty dzień
Gdy gwiazdy nie świecą jasno
A ty czujesz jakbyś zgubił swą drogę
Gdy światła twojego domu
Palą się tak daleko stąd
Musisz pozwolić swojej duszy zalśnić
Dokładnie tak, jak mawiał mój tata…


W tym trudnym czasie Warren spotyka ponownie Matta Abtsa. I wraz z Allenem powołują do życia rockową bestię – ciężko pracujące bydlę Gov’t Mule. Przez kolejne trzy lata grają na dwa fronty. Gov’t Mule okazał się pomysłem ponadczasowym. Pozwalał muzykom popłynąć dalej. Uwolnieni od skądinąd znakomitej bluesowej stylistyki Allman Brothers Band, w Gov’t Mule mogli pozwolić sobie na wszystko. Geniusz i potęga Warrena objawiają się już w pierwszych sekundach debiutu. James Hetfield w jednym z wywiadów powiedział wtedy, że „ten cały Gov’t Mule Warrena Haynesa wprowadzi muzykę rockową w nowe millenium”. Nie mylił się. Trzech wirtuozów z bagażem muzyki lat siedemdziesiątych na karku , z wyborną techniką, nad którą sprawowali absolutną kontrolę, nagrało trzy rockowe albumy, które dziś uważane są już za kanon. Druga „Dose” i trzecia „Life Before Insanity”. Ta ostatnia to epokowe dzieło. Zagrane i zaśpiewane tak, jakby sam Stwórca brał udział w tej sesji.


Warren Haynes. Cóż mam jeszcze dodać? Dziś to nazwisko-pomnik. Warren Haynes to nie tylko Allman Brothers Band i Gov’t Mule. To również The Dead, Phil Lesh & Friend i samotny Warren na scenie. Wymienię tylko paru – byli Jimi Hendrix, Paul Kossoff, Jimmy Page, Duane Allman, Allen Collins i jest Warren Haynes, przywołujący duchy wielkich nieobecnych. Nie jestem muzykiem, więc nie interesują mnie techniczne sztuczki czy sprzęt użyty do zapisu płyty. Interesuje mnie efekt finalny. Interesują mnie emocje. Interesuje mnie przyczyna i skutek. Ten facet naprawdę gra. Nie epatuje techniką. Nie jest muzycznym matematykiem, a przecież mógłby być. Trzeba zagrać ból? Gra tak, że boli. Chcecie poeksperymentować i doświadczyć rozpaczy? Proszę bardzo. Warren Haynes przywoła ją w moment. Potrzeba wam furii wściekłego zwierza? Przecież ją macie – od debiutu do „By A Thread”.


Paweł "Freebird" Michaliszyn i Warren Haynes
Opowiada, że więcej się widzi stojąc na barkach olbrzymów. Słucha innych. Pozwala im grać. Muzycy grający z Warrenem mówią o niespotykanej aurze, jaką ten facet wokół siebie roztacza. Pozwala im wspiąć się na Mount Everest rockowego świata. Z nikim innym nie doświadczają czegoś podobnego. Gitara to nie tylko instrument. W jego dłoniach to pióro, to pędzel, to jemioła i drut kolczasty. Utrzymał przy życiu Gov’t Mule, gdy zmarł nagle Allen Woody. Odnoszę wrażenie, że wiele, wiele lat temu wyznaczył sobie granicę. Wysoko, daleko. Dotarł do niej w finałowym „In My Life” z „Life Before Insanity”. Później nie musiał już niczego udowadniać. Powrócił do Allman Brothers Band, by nagrać z Braćmi jedną z najatrakcyjniejszych płyt – „Hittin’ the Note”. Ciągle tam gra. I ciągle oczywiście zachwyca. Warren to zjawisko. To nie tylko muzyka. Pokazał też światu swoje drugie, głęboko ukryte, oblicze – Warren akustyczny. Tylko jego głos i ascetyczna gitara. Głos, który przyprawia słuchacza o zawrót głowy. Czyż można tęskniej wyśpiewać siebie? I w tym kontekście Warren również nie ma sobie równych. Jest jeszcze Warren-Gość. Gdy wyszedł na scenę z Dave Matthews Band w Central Park doprowadził do wrzenia parędziesiąt tysięcy dusz czymś, co inny gitarzysta nie nazwałby nawet solem. Tchnął w „Corteza” cały dramat całej dawnej, krwawej historii. Zabrał Dave’owi zespół. Pociągnął ich za sobą. Bez popisów udowodnił, że szybkość dobrze się sprawdza jedynie na torach wyścigowych. Zapomniał się. Odleciał. I kiedy trzeba było dośpiewać ostatnią zwrotkę, nie zdążył podejść do mikrofonu. Pięknie chwycił to Dave. Wielka, cudowna „wpadka”, gdy trudno się zbudzić, bo dusza utkwiła gdzieś między strunami. Oto cały Warren Haynes. Właśnie ukazała się płyta Warren Haynes Band „Man In Motion”. Tym razem Warren nieco wycofany. Czas zatoczył pełne koło, wrócił do tego, co go ukształtowało jako artystę. Soul, funky, rock. Zebrał bez trudu super grupę. I popełnił przepiękną, nasiąkniętą melancholią płytę. Echa tego, do czego przygotowywał się uważni słuchacze mogli wyłowić już na „Déjà-Voodoo”, „Lone” czy „By A Thread”. Przylatuje do Polski na jedyny koncert. Przylatuje zaczarować i oczarować. Powiedzieć „Spójrzcie, oto jestem ponownie, ale tym razem zabiorę was w inną podróż. Pełną refleksji i zadumy. I z całą pewnością znajdziecie tam siebie”. „Man In Motion” – jak każdy z nas. Wystarczy tylko otworzyć duszę. A ten skromny Mag doskonale wie jak tam trafić. Warren Haynes-człowiek. Uśmiechnięty, przyjazny, pełen pokory wobec otaczającego go świata. Tak, najpierw człowiek, później muzyk. Choć tak naprawdę w jego przypadku harmonia jest zachowana. Spotkacie go na scenie w Palladium, 4. sierpnia w Warszawie. Będzie tam na Was czekał, aby opowiedzieć swoją kolejną historię.


… Nie ma różnicy między aureolą i koroną
Nie ma różnicy między błaznem i klaunem
...Gdy masz wybrać coś tutaj – w Krainie Złamanych Obietnic

Chłopak na rogu sprzedaje narkotyki, by cię nakręcić
Prawdopodobnie sprzedał już swą duszę, lecz któż chciałby ją kupić?
Dusze nie są najważniejsze tutaj – w Krainie Złamanych Obietnic

Jest ustalona granica, ale módlmy się, byśmy nigdy nie musieli jej przekraczać
Tam, po drugiej stronie jest Kraina Straconych
Mnóstwo ludzi zboczyło kiedyś z drogi
Życie było dla nich tylko przygodą, a teraz nie mogą odnaleźć drogi do domu…

Paweł "Freebird" Michaliszyn
Z Archiwum Tangerine Agency
https://www.facebook.com/TangerineAgencjaKoncertowa?fref=ts

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz