fot. Anna Włoch |
Leszka Możdżera na żywo miałem okazję oglądać już po raz drugi. Na ubiegłorocznym „Męskim Graniu” z ubioru bardziej przypominający pianistę rockowego niż flirtującego z klasyką jazzmana, artysta wykonał kilka utworów ze swojej płyty „Komeda”, która w Polsce uzyskała później status platynowej. Po owej małej próbce możliwości naszego mistrza klawiatury, którą usłyszałem w Poznaniu, zasiadłem 1-go lutego w The Queen Elizabeth Hall w londyńskim Southbank Centre trochę jak do wysłuchania od dawna wyczekiwanej płyty długogrającej, zauroczywszy się wcześniej singlem zapowiadającym album. Do pewnego momentu wszystko działo się zgodnie z moimi oczekiwaniami. Wirtuozeria Leszka Możdżera, mistrzowskie wycieczki po skalach i tonacjach… to wszystko już znałem. W pewnym momencie pianista jednak uznał, że czas rozruszać widownię. Nie przerywając uderzania w klawiaturę jedna dłonią, drugą jął coś upychać we wnętrzu fortepianu, co w pierwszym momencie przypominało nieco zabiegi konserwacyjne spotykane raczej poza oficjalnymi występami znanych artystów. Wkrótce miało się okazać, że to dopiero początek zabawy Leszka z muzyka i publicznością oraz świetnie przygotowany wcześniej mechanizm udziwniania wydobywanych dźwięków uzyskiwany bardzo prozaicznymi sposobami. Przypominało mi to trochę dawne programy Adama Słodowego „Zrób to sam”, który przyziemnymi metodami uzyskiwał własnoręcznie wykonane cacuszka, których nikt już potem nie był w stanie powielić w stopniu tak doskonałym. Do stworzenia atmosfery przerażenia, panującej w filmie „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego lub dla oddania westernowego klimatu w filmie „Prawo i pięść”, w kompozycjach „Sleep Safe and Warm” oraz „The Low and The Fist” wykorzystując zwykłą szklankę, kawałek szmaty i koraliki, artysta zaprosił nas w zupełnie inny świat dźwięków i doznań, od tych które znaliśmy ze studyjnych, całkowicie czystych, żeby nie powiedzieć wręcz ascetycznych brzmień.
Owacje przypominające momentami te, które słyszy się podczas występu artysty rockowego były jednoznaczną odpowiedzią widowni z entuzjazmem aprobującą te eksperymenty. Swój punkt widzenia na temat potrzeby całkowitej jego zdaniem zmiany myślenia dotyczącego sposobu prezentowania muzyki klasycznej, Leszek Możdżer wyraził już we fragmencie wywiadu, który udzielił dla Nowego Czasu w roku ubiegłym, gdzie w sposób następujący wyjaśnił brak należnej temu gatunkowi popularności w tak zwanym mainstreamie: „Dzieje się tak głownie dlatego, że nie jest ona nowocześnie podana. Jest podana w sposób starodawny, bez nagłośnienia, bez oświetlenia, w kostiumie z minionej epoki. Jeżeli zaangażuje się wszystkie nowoczesne środki do prezentacji muzyki klasycznej, to ona będzie równie wstrząsająca dla publiczności jak muzyka rockowa i przewiduję wielki powrót muzyki klasycznej na listy przebojów.” Po zakończonym kilkoma bisami występie poprosiłem naszego pianistę o krótką rozmowę.
- Leszku ostatni raz widzieliśmy się latem ubiegłego roku podczas poznańskiego koncertu „Męskie Granie”. Wiele działo się zapewne w Twoim życiu artystycznym od tego momentu do dziś. Co takiego najważniejszego się wydarzyło?
- Skupiłem się ponownie na muzyce. Miałem taki moment, kiedy poświęcałem bardzo dużo energii na reaktywację sopockiego klubu „Sfinks”. Udało mi się ten klub postawić na nogi i teraz kreci się on sam. Dlatego mogę swoja energię ponownie skupić na muzyce i odkrywam jej smak na nowo. Wiem jak jeszcze dużo mam do zrobienia na klawiaturze. Wiem też jak jeszcze dużo rzeczy powinienem wyćwiczyć i jak dużo jeszcze trzeba wypracować sobie narzędzi, żeby być dobrym pianistą. Ciągle jest to cała czeluść możliwości i chciałbym temu poświęcić jak najwięcej energii. Skoro całe dotychczasowe życie poświęciłem graniu na instrumencie, to chciałbym to robić jak najlepiej. Ponadto dostaję sporo zamówień kompozytorskich. Napisałem muzykę do trzech filmów, a ostatnio realizuję muzykę dla Bałtyckiego teatru Tańca do jednego z baletów pani Izadory Weiss. Poza tym powoli starzeję się, włosy mi rosną, a muzyka jest nadal dla mnie najważniejsza (uśmiech).
- Pamiętam, że skończyłeś niedawno 40 lat. Pociesz się, że ja a w tym czasie skończyłem trochę więcej (śmiech). Pamiętam Cię na „Męskim Graniu” w wersji rockowej. Ubrany byłeś w skórze i grałeś z Janerką i Waglewskimi. Dziś wystąpiłeś w wersji nieco bardziej filharmonijnej, aczkolwiek zaszalałeś „zabaweczkami”. Brzmiało to wszystko zupełnie inaczej niż na płycie. Skąd ten pomysł?
- Taka preparacja fortepianu nie jest tylko pustym efektem dla samego efektu, lecz wpleciona jest w całość muzycznej narracji, a pianiści rzadko mają odwagę to robić. Dzięki temu że zniekształcam dźwięki, narracja ta jest nieco ciekawsza i publiczność z zainteresowaniem obserwuje tę metamorfozę fortepianu. Często jest to dla nich bardzo odkrywcze, że fortepian może brzmieć w taki sposób. Nie ukrywam, że słucham tych swoich koncertów za każdym razem kiedy je wykonuję i dochodzę do wniosku, że takie drobne modyfikacje dźwięku niezwykle wzbogacają mój koncert. Godzina fortepianu solo to jak sądzę dawka muzyki tylko dla bardzo wytrawnych słuchaczy i nastawionych konkretnie na pianistykę, a takich ludzi jest niewielu. Nawet ja rzadko kiedy jestem w stanie wytrzymać fortepianowy recital, a co dopiero widz który nie ma aż takiej wprawy czy wiedzy. Staram się szanować moją publiczność i zapewnić jej jak najwięcej interesujących dźwięków.
- Nie wiem, czy to było Twoim zamierzeniem, ale odniosłem wrażenie, że sposób w jaki dziś zagrałeś „Rosemary’s Baby”, był wyraźnym nawiązaniem do atmosfery filmu Romana Polańskiego.
- Taki był też mój cel, aby tę grozę która w tym filmie jest widoczna i ten pozorny konflikt pomiędzy dobrem a złem, który cały czas w nim występuje, właśnie w taki sposób przedstawić.
- Jak Ci się dziś grało? Jak odbierasz publiczność polsko-angielską. Było tu nas mniej więcej po połowie. Było też sporo mieszanych narodowościowo par. Jak to wszystko odebrałeś?
- Zaskoczyło mnie niezwykle życzliwe nastawieniem widowni. Publiczność była nadzwyczaj uważna. Przede wszystkim ta sala jest bardzo przyjazna pod względem akustycznym. Pomimo tego że jest tu prawie 400 miejsc, to sprawia ona wrażenie bardzo przytulnej. Patrząc ze sceny, nie czuje się, że jest to duże pomieszczenie, wręcz przeciwnie. Pomimo tego że nie używaliśmy żadnych mikrofonów ani systemu nagłośnieniowego, fortepian brzmiał bardzo dobrze, a komfort obcowania z muzyką był wysoki. Takich sal jest naprawdę niewiele.
- Aby zarekomendować Twój koncert, zaprezentowałem podczas polskiej audycji Radia Verulam w St. Albans „Smells Like Teen Spirit” Nirvany w interpretacji tria Możdżer, Danielsson, Fresco. Odebrałem kilka maili od słuchaczy zauroczonych Waszym pomysłem na ten utwór. Czy nie myślałeś kiedyś o nagraniu albumu z jazzowymi wersjami wielkich dzieł rocka?
- Już album „Komeda” zawiera de facto wyłącznie covery i zawsze można jeszcze coś podobnego zrobić. Nie chciałbym być jednak odbierany jako artysta oportunistycznie traktujący jakąś tradycję muzyczną, który chce się dobrze sprzedać. Przypuszczam, że byłoby sporo komentarzy na ten temat. Mnie interesuje muzyka jako medium, jako pewien żywioł i mam jednak ambicje samemu komponować i samemu odkrywać pewne współbrzmienia. Myślę też, że lepiej będzie dla polskiej kultury, jeśli polscy artyści będą komponowali polskie tematy, bo wtedy sami będziemy budowali swoją tożsamość. Posługiwanie się tym co robią inni i adaptowaniem tego, może stanowić pewną drogę, ale wydaje mi się, że nie jest to droga dla mnie.
- Dziękując za rozmowę, życzę wielu wspaniałych kompozycji, które przełożą się na Twoje kolejne sukcesy artystyczne.
-Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz