wtorek, 1 kwietnia 2014

Antoni Malewski - Moja życiowa droga (My Way) w świecie Rock’n’Rolla

Urodziłem się w sierpniu w roku zakończenia (1945) II Wojny Światowej w Tomaszowie Maz. Miasto satelitarne wielkiej, włókienniczej Łodzi w centrum Polski, w którym to grodzie mieszkam do dzisiaj. Pochodzę z rodziny robotniczej, włókniarzy. Mama była tkaczką, ojciec przędzarzem i farbiarzem. Miałem dwóch braci i siostrę. Używam czasu przeszłego. gdyż najstarszy brat i najmłodsza w rodzinie siostra, już nie żyją. Dzielnica Starzyce, w której się wychowywałem (przedszkole, szkoła) aż do pełnoletności, do ożenku, leży na północnej ościeży miasta w kierunku Łodzi (50 km) i Warszawy (100 km). Moje pochodzenie, mój dom, miało ogromny wpływ na ukształtowanie psychofizyczne, konstrukcję mojej osobowości. Nie chcę upolityczniać mojego życiorysu, ale nie da się inaczej opowiedzieć o czasach stalinowskich prześladowań, o największej indoktrynacji jaką stosowano (szczególnie wobec młodego człowieka – szkoła, praca, nawet przedszkole, organizacje młodzieżowe) do października 1956 roku czyli do tak zwanej „politycznej odwilży” (do upadku stalinizmu). Dzięki tradycjom rodzinnym w obronie polskości (Bóg, Honor, Ojczyzna) nie poszedłem na skróty tak zwanym głównym nurtem. Czy to dobrze czy źle? Nie mnie to oceniać. Jednak mam czyste sumienie, nie musiałem nigdy stać w rozkroku, być w ambiwalencji co do wyboru kierunku czy szukania tak zwanej słusznie wybranej drogi.

Choć z wielkimi kłopotami, nie z nauką a z tak zwanym zachowaniem (kłopoty z fascynacją do rock’n’rolla) ukończyłem Technikum Mechaniczne i Studium Pedagogiczne. Pracowałem 6 lat w szkole zawodowej jako nauczyciel zawodu i przedmiotów zawodowych, również na stanowiskach robotniczych (tokarki, frezarki, strugarki) i kierowniczych. Życie zawodowe zakończyłem w lokalnym MOPS-ie. Dziś dobiegam 70-tki, jestem na emeryturze. O swoim dzieciństwie, młodości opowiedziałem w publikacjach wydanych w postaci książek („Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, „A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”) czy ostatnio w powstałej - III nagroda (publikacja roku) w konkursie V Edycji Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla organizowanym w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie - „Subiektywna historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim”.

Antek z A. Klenczon, W. Wilczkowiakiem  J.Skrzypczykiem 
Tomaszów Mazowiecki (przed wojną miasto Niemców, Żydów i Polaków) po zawierusze wojennej liczył blisko 40/45 tysięcy mieszkańców, by za czasów „gierkowskiej świetności” grubo przekroczyć liczbę 70 tysięcy. Było to miasto wielkiego przemysłu (dziś nie istnieje) z dominacją włókiennictwa – cztery duże zakłady włókiennicze, fabryka dywanów, fabryka włókien sztucznych, zakłady odzieżowe, fabryka filców technicznych. Miasto z 25.000 stanowisk robotniczych, produkcyjnych. Dziś o największym w kraju wskaźniku bezrobocia. Cały przemysł upadł albo inaczej, został przy pomocy tak zwanego „zachodu” i bezmyślnych „polskich” reformatorów, zniszczony. Po prostu w mieście panuje nędza, nędza i jeszcze raz nędza… Trwa ciągły exodus tomaszowskiej młodzieży, i nie tylko, na Zachód.

z Alicją Klenczon
Ale dość politykowania. Kiedy po 1956 roku przez lekko w górę uchyloną żelazną kurtynę przenikać zaczęło do Polski, do mojego miasta nieco wolności w postaci zachodniej kultury, między innymi w literaturze, filmie, jazzie, rock’n’rollu, zaczęło odmieniać się życie każdego Polaka, tomaszowianina, również moje. Miałem 12/13 lat jak pierwszy raz usłyszałem termin Rock’n’Roll. Egzotyka tego słowa, wzbogacona negatywnymi artykułami Marka Konopki, stałego korespondenta PAP w USA w ilustrowanym tygodniku Dookoła Świata (moi rodzice prenumerowali czasopisma Przekrój, Dookoła Świata) jeszcze bardziej zwiększyła nimb tajemniczości stylu określanego we wszystkich mediach jako „zakazany owoc”. Pierwszy artykuł, dotyczył Elvisa Presleya tuż po premierze filmu Love Me Tender (bardzo krytyczny), drugi ożenku Jerry Lee Lewisa z trzynastoletnią kuzynką Myrą Brown. Nabytą „wiedzę” o niemoralnym, muzycznym stylu głęboko trzymałem w tajemnicy. Dzieliłem się tylko z najbliższymi kolegami, których uważałem, że mają palec na ustach.


z Markiem Karewiczem w Bibliotece Narodowej
Starszy o 3 lata brat na jedynym w domu radioodbiorniku (ebonitowy Pionier) wieczorami, po nocy słuchał szczególnych, muzycznych audycji w Radio Luxembourg, wciągając mnie w ten proceder. Piszę proceder, gdyż nasz ojciec mniej więcej o tej porze miał swoje audycje w radio Wolna Europa. Często dochodziło do konfliktu co do słuchania swojego ale zawsze uzyskiwaliśmy kompromis. Nasze audycje to między innymi w środy Elvis Presley Show czy najważniejsza w niedzielę przed północą dwugodzinna, lista przebojów Top Twenty wg New Musical Express. Słuchanie tej stacji to preludium do wejścia w świat rock’n’rolla.


z Markierem Gaszyńskim
W mojej dzielnicy przy szkole (7-letnia) podstawowej do której chodziłem utworzone zostały cztery licealne klasy (1954 rok), w wyniku czego powstała tak zwana jedenastolatka czyli LO-29. Mieszkałem w pobliżu szkoły, około 150 metrów od wejściowej bramy. Miało to ogromne znaczenie nie tylko dla mnie ale dla wszystkich chłopaków z naszej dzielnicy. Starsza, licealna (klasy 10/11) młodzież posiadająca swoje, prywatne instrumenty (gitara, trąbka, akordeon, kontrabas, saksofon) wieczorami, w tajemnicy przed dyrekcją spotykała się w piwnicznej kotłowni szkoły. Grający na tych instrumentach, „uprawiali” jazz również wykonywali elementy zakazanego stylu, to jest rock’n’rolla.

w towarzystwie Wojtka Kordy, Marka Karewicza i Franciszka Walickiego
Przez okna wsypowe na węgiel, koks dostawałem się do środka i po kryjomu, by nie być zlokalizowanym przez grających, wysłuchiwałem tajemniczej muzyki. Był to mój pierwszy, fizyczny kontakt z zakazanym owocem. Często po powrocie do domu miałem bure. Wracałem zakurzony, ubrudzony od węglowego pyłu czy koksu. W piwnicznej izbie po raz pierwszy usłyszałem (nazwy, tytuły utworów poznałem nieco później) takie muzyczne klasyki jak Caravana Duke Ellingtona, Tiger Rag czy rock’n’rollowe hity z repertuaru Billa Haleya; Razzle Dazzle czy Rock Around The Clock. Były to dziewicze kroki 13/14-latka w nieznanym, egzotycznym świecie, jakim w drugiej połowie lat 50-tych był przenikający do Polski do Tomaszowa Mazowieckiego. styl - Rock’n’Roll.


Kiedy jesienią 1959 roku w naszym kinie „Mazowsze” zamiast filmowego Poranka, na którym w każdą niedzielę uczestniczyłem, odbył się pierwszy raz w mieście, koncert pierwszego w Polsce rock’n’rollowego zespołu Franciszka Walickiego, „Rhythm and Blues” (znalazłem się na nim przypadkowo) a po roku w tym samym kinie angielski film „W rytmie rock’n’rolla” (org. Tommy Steele Story) życie moje diametralnie się odmieniło. Później przyszły inne, muzyczne filmy jak „Zabawa na 102” (It’s Trad Dad) z Helen Shapiro, „Chcemy się bawić”, (The Young Ones) z Cliffem Richardem czy film dokument „Louis Satchmo Armstrong”. Mogę dziś z odpowiedzialnością powiedzieć, że w swoich szczenięcych latach zostałem skutecznie trafiony pociskiem, który tkwi we mnie do dzisiaj. Żaden „chirurg” przez blisko 60 lat nie był w stanie mimo przeróżnych „zabiegów”, usunąć z mojej duszy obcego ciała. Chyba przyjdzie mi z tym umrzeć. Dlatego, nie tylko ja twierdzę, a to są historyczne fakty, że Rock’n’Roll to styl muzyczny który rozwalił w drobny pył, drogą ewolucyjną, wszystkie totalitaryzmy świata – rasizm, faszyzm, nazizm, komunizm.


Tak naprawdę, na dobre, na trwale wszystko zaczęło się w wakacje 1960 roku kiedy poznałem starszego o trzy lata Wojtka Szymona Szymańskiego (od 38 lat mieszkaniec Nowego Jorku). Wojtek już w tamtych latach posiadał sporą bazę amerykańskich rock’n’rollowych płyt (singli i longpleyów). W jego dyskografii znalazły się takie tuzy światowych, muzycznych wytwórni jak Elvis Presley (kilka płyt), Jerry Lee Lewis, Dion, Paul Anka, Brenda Lee, Frankie Avalon, Cliff Richard, Connie Francis, Wanda Jackson czy Bill Haley.


z Markiem Gaszyńskim
Każdy pobyt w jego mieszkaniu był dla mnie wielką ucztą duchową. W publikacjach swoich nie bez znaczenia nazwałem go „człowiek, który wywołał epidemię rock’n’rolla w Tomaszowie Maz”. Pierwszy magnetofon w mieście (zachodnio niemiecki KB-100) „zamieszkał” u Wojtka, na jego włościach przy Placu Kościuszki 17. Ten wynalazek zrobił zawrotną, kultową rewolucję dla osób chomikujących wszelkie nagrania, wszelką muzykę, nie tylko rock’n’roll. Wspólnie z Wojtkiem stworzyliśmy na taśmach potężną bazę nowości tak trudnych do zdobycia krążków muzycznych. Młodzież w tamtych latach, by wysłuchać i tańczyć rock’n’roll spotykała się tylko na tak zwanych prywatkach. Prywatki to jedyne, taneczne rozrywki dla młodzieży polskiej w szarej rzeczywistości gomułkowskiego PRL-u, stąd największym skarbem było posiadanie na tych spotkaniach magnetofonu. Instrument ten wieczorem w każdą sobotę przemieszczał się od dzielnicy do dzielnicy, od ulicy do ulicy, od chałupy do chałupy.

Kiedy w Warszawie zainstalowano pierwszą, grającą szafę (kawiarnia Kamienne Schodki na Starówce), a mój przyjaciel Wojtek Szymon zamieszkał (studia) w stolicy na Saskiej Kępie, wielkim hitem w tym okresie był utwór Fatsa Domino Margie. Kiedy Szymon przekazał nam informację, że w szafie grającej na Starówce znajduje się ten przebój, ja z drugim, również pozytywnie trafionym przez rock’n’roll kolegą, Andrzejem Tokarskim zbieraliśmy złom, butelki by po spieniężeniu zdobyć gotówkę na wyjazd do Warszawy. By wysłuchać tego przeboju jechaliśmy do stolicy ze sporą kasą przeznaczoną do nieustannego karmienia kieszeni szafy grającej aby wielokrotnie usłyszeć ukochanego Fatsa w Margie.


Nasza wyprawa (sobota i niedziela) do Kamiennych Schodek miała miejsce dwa czy trzy razy w naszej młodości. Nocleg z dużymi problemami (ciągłe, nocne kontrole milicji, ORMO-ców czy SOK-stów) mieliśmy w poczekalni Dworca Głównego, nie istniał jeszcze Centralny. Pobudka ok. 6.00 rano, toaleta poranna w dworcowej ubikacji, śniadanie w Barze Mlecznym (bułka z masłem, mleko) i wymarsz na Starówkę, by na godzinę 10.00 rano (otwierano lokal) dotrzeć do celu. Tu czekał na nas Wojtek. Posiedzenie w kawiarni Kamienne Schodki rozpoczynaliśmy od napełnienia kieszeni (wielokrotne) bilonem pięciozłotowym z przyciskiem na utwór Margie. Ponieważ był to hit nad hity, inni znajdujący się w lokalu powtarzali naszą czynność. Dlatego przez cały dzień, w Kamiennych Schodkach rozlegał się przebój naszych czasów. Wieczorem powrót na nocleg na Dworzec by w niedzielny poranek powtórzyć muzyczną przygodę. O szalonych wyprawach do stolicy opowiedziałem w rozdziale Oszołomstwo czy miłość w mojej pierwszej książce, Moje miasto w rock’n’rollowym widzie.

Kultowym przełomem w naszym mieście była w lipcu 1962 roku, nasza wspólna wyprawa z Wojtkiem autostopem do Gdańska, a właściwie to co się działo po powrocie z tej wyprawy do Tomaszowa. Autostop w tym czasie to rządowe, jedyne najpiękniejsze przedsięwzięcie dla polskiej młodzieży, które do dzisiaj przez moje pokolenie wspominane jest z łezką w oku. Za jedyne 50 zł można było nabyć w PTTK, mając ukończone 16 lat, książeczkę AUTOSTOP z kuponami na 25000 km.


Nasz kraj w wakacje, bez ograniczeń, można było wielokrotnie przejeżdżać wzdłuż i wszerz. Wyprawa do Trójmiasta była prozaiczna, nasz nieżyjący przyjaciel Andrzej Tokarski, często przebywał w wakacje u starszego brata w Gdańsku. W przedpłacie, kupił bilety na premierę filmu „Rio Bravo”. Dlaczego właśnie ten film? Otóż jedną z głównych ról w tym filmie grał muzyczny idol polskiej młodzieży, Ricky Nelson. Jego wielki przebój, Hello Mary Lou w czasie emisji filmu w Polsce, był na listach przebojów całego świata. Czyli pokonaliśmy w obie strony blisko 1.000 kilometrów dla rock’n’rolla, dziś niewyobrażalne, niesamowite by realizować podobne przedsięwzięcie. Kiedy opowiadam swoim dzieciom czy wnuczkom wydarzenia z mojej młodości na ich twarzach zauważalny jest drobny, szyderczy uśmieszek.


Nazajutrz po filmowej premierze pieszo udaliśmy się z Wojtkiem, plażą z Brzeźna do Sopotu. Piaskową, kilkugodzinną wyprawę z przystankami (Przymorze, Jelitkowo, Oliwa) na kąpiel, opalanie się zakończyliśmy przy molo w Sopocie. Po drugiej stronie ulicy (Bohaterów Monte Casino) prowadzającej do mola, był obszerny taras na którym sprzedawano chłodne napoje. Spijając wodę sodową z sokiem z urządzenia zwanym saturatorem, zauważyłem duży napis Przyjmujemy do pracy. Zgłosiliśmy się. Biuro było obok. Okazało się, że taras na którym gasiliśmy pragnienie to historyczne miejsce. Rok wcześniej (1961) w tym miejscu powstał pierwszy w Europie, pierwszy w Polsce taneczny spęd młodzieży polskiej, zwany Non Stopem. Przygrywał wówczas do tańca, przez całe wakacje, zespół Franciszka Walickiego Czerwono Czarni. Współtwórcą Non Stopu był właśnie pan Franciszek.


Hanna Erez i Maryla Tejchman
Nasza praca polegała na odgradzaniu i zadaszaniu grubym, ciemnozielonym brezentem taras taneczny od głównej ulicy prowadzącej do mola (dziś te obiekty nie istnieją). Po zakończonych fajfach (tak nazywano taneczne spotkania) demontowaliśmy sztuczne ogrodzenie. Za wykonaną pracę nam nie płacono, w zamian za to mieliśmy, każdy z nas, wstęp wolny mogąc z sobą zabrać osobę towarzyszącą a na stoliku w kalkulowane były zamiast zapłaty, po dwa napoje alkoholowo podobne (0,50 litra każdy) zwane kruszonami (szczypta alkoholu, zmiksowana truskawka, śmietana).

Mieszkaliśmy w Gdańsku. Rano około 9.00/9.30 pobudka, śniadanie i pieszo plażą do Sopotu, stosując przystanki na w/w plażach. Nie były to przystanki tylko na kąpiel ale przede wszystkim na podryw dziewczyn. Nasza oferta była nie do odrzucenia, któż by w tamtych czasach odrzucił naszą propozycję? Bycie w Trójmieście i nie zaliczenie Non Stopu to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć papieża. Zaliczenie, choćby tylko raz w turnusie, Non Stopu było wielką nobilitacją. Do tańca przygrywał założony trzeci, twistowy zespół pana Franciszka, Niebiesko Czarni z braćmi Bernolakami, Jurkiem Kosselą, Jurkiem Kowalskim, Danielem Danielewskim, Włodkiem Wanderem.


Śpiewali Bernard Dornowski, Marek Szczepkowski, konferansjerkę prowadził Piotr Janczerski (również śpiewał) i tańczyła twista, trójmiejska królowa tego stylu, Danuta Szado. W przerwach tanecznych, do tak zwanego kotleta śpiewał latynoamerykańskie piosenki rosyjskie czastuszki niejaki Czesław Wydrzycki, przyszły Niemen, który miał stolik tuż obok przy naszym, służbowym. Codziennie po wykonanej pracy, z naszymi partnerkami, siadaliśmy przy wyznaczonym stoliku. Uprzednio witaliśmy się z członkami zespołu, również z Czesławem. W sopockim Non Stopie w lipcu 1962 roku pracowaliśmy ponad dwa tygodnie. Były to w moim życiu najpiękniejsze wakacje, miałem wówczas 17 lat.

Po powrocie do Tomaszowa, jeszcze w dniu przyjazdu, wybraliśmy się do dyrektora ZDK Włókniarz, w którym to Domu Kultury istniała kawiarnia Literacka. Opowiedzieliśmy naszą, taneczną przygodę w Sopocie, na koniec poprosiliśmy go, by zezwolił nam młodym, do końca wakacji w lokalu kawiarni, na tańce. Do dziś nie jest to dla mnie wytłumaczalne zjawisko, ZGODA!!! I to w okresie kiedy Wiesław Gomułka na jednym z plenów PZPR wypowiedział jednoznaczne słowa – nie będę tolerował żadnej kultury zachodniej.

Pan Nikodem Gawarzyński (tak nazywał się pan dyrektor) miał córkę w moim wieku, byliśmy w jednej klasie a on pełnił funkcję przewodniczącego Komitetu Rodzicielskiego. Myślę, że miało to wpływ na „niebezpieczną” dla niego, dla jego stanowiska, decyzję. Jednak na tym etacie przetrwał do emerytury. Fajfy odbywały się jeszcze przez całe wakacje i ferie wiosenne, zimowe w latach 1963/64/65 aż do mojego pójścia do wojska. Taneczne imprezy w Tomaszowie rezonansem rozeszły się po Polsce i młodzież podróżująca autostopem od Karpat po morze Bałtyckie, od rzeki Bug do Odry, zatrzymywała się w naszym mieście bazując na nadpilicznych przystaniach, plażach a wieczorami szalała na parkiecie naszej, kultowej Literackiej. O tych wydarzeniach w mieście opowiedział (zwrócił się do mnie by mógł zamieścić część mojej książki w swojej publikacji) Marek Gaszyński w swoim ostatnim dziele Moja historia rock’n’rolla w Polsce w rozdziale drugim pt Sopocki Non Stop – moda, muzyka, taniec (str. 161/162).

Dziś po latach, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że wydarzenia z Literackiej na początku lat 60-tych minionego wieku, utrwaliły moją miłość do tanecznego rock’n’rolla, myślę, że nie tylko w mojej duszy, ale również w moich nogach to gra. Czasy przełomu lat 50/60-tych uważam, pomimo panującego systemu, za najpiękniejsze w moim mieście, w Polsce. Dlatego zawsze z nostalgią podnieca mnie tekst, nie z mickiewiczowskiej Ody do młodości a Andrzeja Sikorowskiego z Krakowa grupy Pod Budą, brzmiący niczym aforyzm – „Nim na pożarcie rzucą nam tłumom/Chcę coś powiedzieć ważnym gościom:/To nie jest tęsknota za PRL-em/To jest tęsknota za młodością”. Ja w jednej ze swoich publikacji z parafrazowałem tekst używając zamiast „PRL-u” termin „rock’n’roll”.

Będąc w wojsku w Słupsku (1965/67) spotkałem sporą grupę podobnych do siebie chłopaków i wspólnie, spotykając się na kompanijnych świetlicach, słuchaliśmy powstających co raz to nowych, muzycznych stacji (dużo pirackich), Głosu Ameryki, BBC czy tradycyjnie Radia Luxembourg. Czytaliśmy sobotnie wydanie Sztandaru Młodych (rubryka Romana Washki Od waltorni do saksofonu po czym zawsze dochodziło do gorących dyskusji. W tym okresie, kiedy już byłem ukształtowanym rockmanem na koncerty zaczęły przyjeżdżać do Polski, te z najwyższej europejskiej półki, zespoły jak The Animals, The London Beats, Gerry and The Pacemakers czy The Rolling Stones, o ironio a ja w wojsku.


z M.Gaszyńskim, M. Karewiczem i Wojtkiem Korzeniewskim
Po wyjściu do cywila, w kwietniu 1967 roku, po dwuletniej przerwie wyrwanej z czynnego, rock’n’rollowego życia, nie mogłem na nowo przystosować się do nowych czasów. Ogarnęła mnie apatia powodująca zanik muzycznego zainteresowania. Wielu kolegów, koleżanek z branży wybyło z miasta (studia, wyprowadzka na stałe, służba wojskowa, wyjazd za pracą). Do tego doszedł mój ożenek ale tak naprawdę i przede wszystkim, to powiększający się mój problem z nadużywaniem alkoholu, który praktycznie wyłączył mnie (na całe lata 70/80-te) z życia, jakie cechowało mnie przed pójściem do armii.

Na przełomie 1989/90 roku wstąpiłem do Wspólnoty AA (jestem w niej do dzisiaj), rozpocząłem proces zdrowienia, trzeźwienia, w którym na nowo odkrywałem swój wonderful world. W tym czasie mój syn Daniel wyjechał (1990r) na Zachód (przez Grecję, Francję, z 3-letnim pobytem w Niemczech). Takie nastały możliwości. Był to światowy okres retrospektywnego powrotu (literatura, film, muzyka) do lat 50/60-tych.

Daniel przywiózł do domu, jak na tamte czasy, nowoczesną wieżę Pionier z zestawem płyt CD a dla mnie szczególny zestaw (20 krążków CD po 20 utworów na płycie w jednym pudełku) The Sixties Decade. W sumie 400 największych hitów z mojej, ukochanej epoki. Co charakterystyczne, każdy utwór na okładce obok wykonawcy i tytułu miał rubrykę a w niej najwyższe miejsce na rankingowej liście Top Twenty (europejska) czy Top Ten (amerykańska) oraz datę, na której się na niej znalazł. Był to dla mnie punkt zwrotny, powrót do młodości. Retro wspomnienia pobudziły moją próżność. Nastały nowe technologie, nowe możliwości szybkiego zdobycia, nie tylko w sklepach na stoiskach muzycznych ale nie wychodząc z domu przez internet, kupno płyty nawet z dostawą pod wskazany adres.

W krótkim czasie moje zasoby muzyczne (płyty CD, DVD) bardzo się wzbogaciły, również sprzęt do ich odtwarzania był w wyższej klasie niż za czasów mojej młodości. W domowym skarbcu płytowym znalazły się krążki wykonawców (tak trudne do zdobycia w bloku państw zza żelaznej kurtyny) z lat wczesnego rock’n’rolla ale również nagrania z okresu mojego zaniedbania tej muzycznej formacji, to jest z lat 70/80-tych. W moją duszę ponownie wstąpił wszechobecny rock’n’roll, ale odbierany bardziej doskonale, bez młodzieńczej emocji. Może dlatego, że pozbyłem się alkoholu, słuchałem jej na trzeźwo. Okazało się, że moje ucho stało się bardziej wrażliwe na dźwięki, jeszcze nie tak dawno zakazanego owocu.

Nadszedł 16 lutego 2005 roku, dzień urodzin Czesława (Wydrzyckiego) Niemena i równy rok jak na zawsze od nas odszedł (17 stycznia 2004 rok). Moi młodsi koledzy z tej okazji zorganizowali w Galerii ARKADY wieczór pamięci poświęcony temu wielkiemu artyście. Wśród przybyłych znalazłem się również ja. Po dużym marazmie w naszej, lokalnej kulturze było to pierwsze, oddolnie zorganizowane spotkanie. Do ARKAD przybyło również wielu kolegów z mojego pokolenia. W kuluarach, wyrażając się pochlebnie o zorganizowanym spotkaniu, dotykaliśmy pustki w tego typu imprezach. Rozmowy, dyskusje przyjaciół w trosce o utrzymaniu takich spotkań w Galerii, wskazali na moją osobę słowami, - Antek ty masz spory zasób nagrań, koncertów.

Zawsze miałeś bzika na tle Elvisa a miesiąc temu minęło 70 lat od Jego narodzin, może byś coś zrobił na cześć Presleya? Nie miałem wyjścia, pomyślałem, że jednorazowo wysilę się intelektualnie i zrealizuję prośbę kolegów. Tak też się stało. Miałem pół roku czasu by na 28 rocznicę śmierci króla (16 sierpnia 2005 r) dobrze się przygotować. Z wielką pompą czterodniowe (13 -16 sierpnia) spotkanie pt „Sierpniowy długi weekend z Elvisem” było wydarzeniem szczególnym jakie w historii naszego grodu nie miało miejsca. Z tego czterodniowego spotkania lokalna TV Teletop zrobiła ze mną wywiad i reportaż z wydarzeń w Galerii. Po otrzymaniu materiałów zmontowałem ponad godzinny film pt „Weekend z Elvisem” i egzemplarz wysłałem Wojtkowi Szymonowi do Nowego Jorku.


Zamysł jednorazowego spotkania z Elvisem prysł jak mydlana bańka. Wojtek oczarowany przedsięwzięciem muzycznym, filmem z mojego spotkania, w krótkim czasie zarzucił mnie materiałami muzycznymi, filmami, dokumentami, koncertami podpierając tekstem, - Antek to było świetne spotkanie, bądź krzewicielem naszych czasów, rock’n’rolla a ja w tym będę ci pomagał. Na początek przesyłam ci koncerty (klipy) Eddie Cochrana, Gene Vincenta, Billa Lee Rileya oraz wspaniałe jam session Shake Rattle & Roll. Może jakiegoś weekendu, jeśli mnie wcześniej poinformujesz, przylecę na twoje spotkanie.


Tak się złożyło, że po półrocznym nic nie robieniu, postanowiłem wznowić swoje spotkania (21 stycznia 2006 roku) już z nadaniem im nazwy Herosi Rock’n’Rolla. Jako pierwszego na tapetę wziąłem ukochanego przez całe, moje pokolenie, wspomnianego powyżej Fatsa Domino. Zaskoczył nie tylko mnie ale wszystkich kolegów, przyjaciół, miłośników rock’n’rolla swoim przybyciem do Galerii Wojtek Szymon z Nowego Jorku. Moje drugie spotkanie a pierwsze pod nowatorską nazwą Herosi było wydarzeniem w mieście, o którym lokalna prasa, media jeszcze długo mówiły. Wojtka przyjazd miał jeszcze jedno dla mnie, ważne znaczenie. Zostawił mi zaproszenie do Krzywego Domku w Sopocie na 3 lutego 2006 roku na imprezę My z XX wieku poświęconą Krzysztofowi Klenczonowi. W programie spotkania był między innymi konkurs tańca rock’n’rolla im. Elvisa Presleya, który to ku wielkiemu zaskoczeniu ze swoją partnerką Bożeną, wygrałem.

W domu Marka Karewicza
Na dziś to jest do dnia 28 lutego 2014 roku odbyło się w tym cyklu 110 spotkań (to ostatnie poświęciłem Jerry Lee Lewisowi, jego słynnemu jam session z 2006 roku, które odbyło sie w nowojorskiej TV Public Broadcasting Sony Music pt Last Man Standing). Wszystkie moje spotkania były zapowiadane w lokalnych mediach TV TELETOP i Radio FAMA. W swojej skarbnicy posiadam zapisy (zapowiedzi, reportaże filmowe, wywiady) filmowe z tych spotkań dzięki którym mogły powstać moje publikacje. Zupełnie odwrotnie jak powstaje klasyczny film.

atelier Marka Karewicza
Najpierw scenariusz pisany, później kręcenie zdjęć. Oto moje publikacje; trzy wydane oficjalnie książki (Moje miasto w rock’n’rollowym widzie, A jednak Rock’n’Roll, Rodzina Literacka ’62), dwa wydrukowane skrypty w formacie A-4 z przeznaczeniem na konkurs Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla w Sopocie organizowany (V Edycji) przez Fundację Sopockie Korzenie (Marek Karewicz – Złoty Fryderyk w Tomaszowie Maz, Subiektywna Historia Rock’n’Rolla w Tomaszowie Maz. część pierwsza, druga w pisaniu).

w legendarnym atelier Marka Karewicza
Wymienione tytuły pisane i są zamieszczane cyklicznie na portalu „nasz tomaszow”). Zakończoną mam kolejną publikację wymagającą poprawek, adiustacji którą chcę wydać w formie albumu pt Herosi Rock’n’Rolla w Tomaszowie Maz. Są to opisane historie (100 spotkań) o moich przygotowaniach do każdego ze spotkań, krótka informacja o zapowiadanym herosie, relacja z każdego ze spotkań, wypowiedzi uczestników tego cyklu i inne reminiscencje. Ale na wszystko potrzeba czasu by je wydać, którego co raz bardziej mi brakuje.

atelier Marka Karewicza
W moim cyklu Herosi Rock’n’Rolla odbyło się siedem spotkań na żywo, dwa razy wystąpił Marek Zarzyk Zarzycki, raz odbyło się spotkanie z Markiem Karewiczem, dwa razy lokalna grupa poetycko muzyczna Na Trzeźwo oraz dwukrotnie na scenie ARKAD wystąpił zaskakując wszystkich swoim profesjonalizmem, Arek Elvis Milczarek. Dwukrotnie robiłem spotkania, zjazdy dinozaurów, którzy przyczynili się do rozwoju tanecznego rock’n’rolla w tomaszowskiej Literackiej.


W jednym z nich na scenie kina Włókniarz wystąpili razem w mini recitalach Marek Zarzyk z Arkiem Elvisem. Kiedy moja pierwsza publikacja Moje miasto w rock’n’rollowym widzie zdobyła II nagrodę w sopockim konkursie, relacje z Trójmiastem bardzo się uaktywniły. Poza czterema udziałami w konkursach (nie uczestniczyłem tylko w pierwszym) jestem zapraszany na wszystkie organizowane prze Fundację Sopockie Korzenie imprezy, co wzbogaciło moją wiedzę o panujących relacjach w światku muzycznym nie tylko trójmiejskim. Również powstałe przyjaźnie mają wpływ na mój aktualny image.

laboratorium fotograficzne  Marka Karewicza
Uczestniczyłem poza czterema zakończeniami konkursów, jako VIP, w następujących, sopockich uroczystych imprezach (30 lat po śmierci Klenczona, 50 lat Non Stopu, 50 lat Czerwono Czarnych, 90 urodziny Franciszka Walickiego, 45 lat Czerwonych Gitar). Zorganizowałem w moim mieście cztery spotkania z Markiem Karewiczem, włącznie z 75 urodzinami w OK TKACZ naszego, wybitnego fotografika na które to uroczystości przybyli; Alicja Klenczon Corona (USA), Marek Gaszyński, Iwona Thierry (Polskie Nagrania), Wiesław Wilczkowiak (prezes Stowarzyszenia Muzycznego CHRISTOPHER im. Krzysztofa Klenczona), Wiesław Śliwiński (wice prezes Fundacji Sopockie Korzenie).

Zbliżam się do 70-tki i myślę, że już nie zmienię się co do mojego spojrzenia na rock’n’roll, że przez całe życie wierność temu stylowi ugruntowało a zarazem „okaleczyło” mnie na zawsze. Dziś mogę sobie śmiało powiedzieć, nie ze smutkiem a wręcz przeciwnie; -

Antek, twoja choroba nazywa się „Rock’n’Roll” z różnymi odmianami, jedna z nich to „Elvis”. Jest nieuleczalna ponieważ nie wynaleziono na nią lekarstwa. Mimo tego nie załamuję się tym i nie współczuję sobie.

Antek Malewski

1 komentarz:

  1. Brawo Tolek bo Tolkiem Ciebie poznalem i Tolkiem zostaniesz dla mnie do konca Gratuluje z calego serca i mam tylko jedno do dodania aby sie zupelnie do konca spelnic i dostac dyplom ze naprawde jestes chory na cos co nazwano Rock and Rollem musisz przyjechac do mnie i odwiedzic Memphis i Tupelo kolebke naszego idola. Pozdrawiam i do zobaczenia, Wojtek Szymanski " Szymon"j
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń