środa, 6 marca 2013

Cały ten ZGIEŁK!

Muzyków grupy Zgiełk:
Jarka Lorenca – śpiew, gitary i teksty 
Sebastiana Kokoszewskiego – gitara basowa 
Marcina Perkowskiego – perkusja 
poprosiłem o rozmowę tuż po sukcesie utworu "Spotkamy się" w drugim tegorocznym notowaniu Listy Przebojów Polisz Czart



- Jesteście pierwszym zwycięzcą naszej listy przebojów, który został dostrzeżony przez tak szerokie grono Słuchaczy. Otrzymaliście głosy nie tylko od mieszkańców Ziemi Łódzkiej, gdzie zapewne najczęściej koncertujecie. Dzięki naszej zabawie zdobyliście sporą grupę sympatyków z najdalszych zakątków Polski. Spodziewaliście się, że wygracie tak zdecydowanie już podczas swojego debiutu w propozycjach? 

Jarek: Nie wiem jak chłopcy, ale ja w ogóle się nie spodziewałem. Jesteśmy raczej skromnymi chłopakami i wiemy ze w Polsce jest sporo dobrych zespołów. Poza tym... wiesz jak ciężko jest osobom mniej zainteresowanym poświęcić nawet parę minut na głosowanie? A co do Ziemi Łódzkiej to nie uwierzyłbyś jak mało tutaj gramy. W klubach pojawiają się wciąż te same kapele i czasem śmieje się, że to jakaś mała lokalna muzyczna mafia (śmiech). Dzięki w ogóle wszystkim za głosowanie na nas. Udało się! 

- W ubiegłym roku obchodziliście 10-lecie istnienia. Jak to możliwe, że tak dobry zespół jeszcze nie zaistniał w świadomości fanów rocka w Polsce? 

Sebastian: Na pewno centrum Polski jest specyficznym miejscem do grania. Czuć, że zmieniła się kultura słuchania. Zespół grający na żywo jest raczej przeszkodą w swobodnej rozmowie dla obecnych w klubie. Często widziałem kilkunastoosobowe grupy zawracające spod klubu, bo będzie koncert lub nie daj Bóg, trzeba zapłacić 5 zł. za bilet. Mówię tu oczywiście o zespołach lokalnych, bo hype tworzony przez media dla gwiazd odbiera ludziom rozumy. Koncert przestał być postrzegany jako wydarzenie. Zawsze jednak jak skończymy grać, podejdzie chociaż jedna osoba, która mówi, że to było wspaniałe przeżycie czy po prostu dobra muza. 


- Kiedy powstał Zgiełk i skąd pomysł na taką nazwę? 

Jarek: Zgiełk powstał dokładnie 13-go listopada 2002 roku. Bardziej wtajemniczeni pamiętają tę datę, podczas gdy ja chętnie o niej zapomnę. Szukaliśmy z Arkiem Malawko nazwy dla zespołu przez około 2 tygodnie. Pamiętam jakiej dostaliśmy głupawki z Arkiem. Któregoś pięknego wieczoru podczas powrotu do domu z próby przychodziły nam do głowy tak idiotyczne nazwy dla zespołu, że na samo wspomnienie chce mi się śmiać. Wyobrażasz sobie The Lorencstones? Pojawiły się później także inne propozycje jak Skyscrapers czy Prosektorium i w końcu... Zgiełk. 

- Historia Zgiełku dzieli się wyraźnie na dwa okresy. Arek Malawko – perkusja, Mateusz Gołębiewski – bas. Z tymi muzykami zaczynałeś swoją przygodę. Jak po latach wspominasz tamten pierwszy Zgiełk? 

Jarek: Fantastycznie i często wracam do przeszłości, kiedy mieliśmy sporą publikę w Pabianicach. Choć było w tym wiele amatorszczyzny, muzyka miała kopa i ducha. Wtedy dla mnie ważniejsza była sama muzyka. Teksty odkładałem na boczny tor i był to błąd. Muzyka różniła się nieco od tego, co robimy dziś. Ale szczerze... nigdy nie zamieniłbym tego obecnego składu za nic. Wiesz jakie to piękne, kiedy włączamy wzmacniacze, Marcin siada za bębnami i niewiele sekund dzieli nas od tego żeby powstał jakiś fajny pomysł. Czasem się wkurzam, że akurat tego nie nagrywaliśmy. Doskonale się rozumiemy i jesteśmy zgrani. Długo się znamy i pasujemy do siebie. 


Sebastian: Bo my teraz to rodzina bardziej niż zespół. 

- Podobno byłeś zakochany w muzyce Zgiełku jeszcze na długo przed tym, nim zacząłeś w nim grać? 

Sebastian: Tak właśnie było. Byłem najbardziej upierdliwym fanem Zgiełku jakiego mógłby sobie Jarek tylko wyobrazić. Nie dość, że pojawiałem się na każdym koncercie, to jeszcze przyłaziłem na próby, nękałem Jarka sms-ami: "kiedy będą nowe numery?" i jeszcze nawiedzałem go w domu. Teraz każę Jarkowi podłogę myć, jak nabrudzi buciorami i częściej słyszy ode mnie, że gra słabo niż dobrze, więc wszystko jest w normie. Ale przyznaję – jak Jarek zadzwonił do mnie, aby zapytać, czy nie chcę trochę pograć razem z nim i z Tomkiem Nowakowskim (Arek zdążył wyjechać na wyspy, a Mateusz przestał się angażować w muzykę), to chyba był najszczęśliwszy dzień mojego życia. 

- Marcinie, w jakich okolicznościach zostałeś perkusistą Zgiełku? Patrząc na Twoje dredy, nasuwają mi się skojarzenia z reggae. Grałeś wcześniej w jakiejś kapeli z tego nurtu? A tak przy okazji, czy ktoś Ci już mówił, że masz bardzo „radiowy” głos? Może powinieneś kiedyś usiąść za „sitkiem”? (śmiech) 

Marcin: Heh, dredy nie koniecznie mówią o muzyce i nie grałem nigdy reggae, a w zgiełku zostałem perkusistą dzięki tak zwanej chorobie ADHD (śmiech). Gdybym nie stukał rytmów w fotel na szkoleniu zawodowym, nie poznałbym brata naszego basisty wspaniałego. Sylwester - brat Sebastiana poznał mnie ze składem Zgiełku, który obecnie tworzymy. Długo by opowiadać, więc postanowiłem w skrócie ująć tę historię. Jeśli chodzi o sitko i mój radiowy głos… może kiedyś. Wszystko zależy od tego, jak nam dalej pisane w gwiazdach (śmiech)

- Jest Was tylko trzech. To raczej rzadki skład zespołu rockowego? Myśleliście o wzbogaceniu brzmienia Zgiełku o inne instrumenty? 

Jarek: Powiem Ci więcej. Szukaliśmy nawet nowego wokalu. Cały czas wydawało nam się, że czegoś brakuje, albo robimy coś nie tak. Kiedy przychodzili na próby kolejni pretendenci do grania - np. na gitarze  - szybko okazywało się, że tak naprawdę nie jest to potrzebne. Nigdy nie usłyszeliśmy czegoś, co by nas powaliło na kolana. Jesteśmy na takim etapie rozwoju, że albo bierzemy kolejnego członka i uczy się na początek w cieniu, albo musiałby być już świetnym muzykiem, którego pragnęlibyśmy doganiać i uczyć się od niego 

- Jak liczne macie grono fanów? Czy są takie osoby, które regularnie bywają na Waszych koncertach? 

Jarek: Nie jest to liczne grono, ale wciąż rośnie. Są za to stali bywalcy, no i nasze kochane żony. Kiedy gramy w naszych rodzinnych stronach, zawsze możemy na nich liczyć. 

- W jakich stacjach radiowych poza Polisz Czart i Radiem Wnet można było dotychczas usłyszeć Wasze nagrania? 

Jarek: Do tej pory lokalnie: Radio Łódź, Radio Parada, Radio Żak. Ale to były incydenty, a nie cykliczne granie. Raz nawet byliśmy w porannym programie „Kawa czy herbata?” w TVP. 

- W kompozycjach Zgiełku odnaleźć można elementy typowe dla rocka lat 80-tych. Jest w nich sporo hard rocka, ale doszukać się też można innych inspiracji. Jak sami określilibyście muzykę, którą wykonujecie? 

Jarek: Chciałbym myśleć inaczej, ale widocznie tak się nas słucha i dlatego grono naszych fanów to zdecydowanie starsze pokolenie lub słuchacze bardziej wymagający, gdzie liczy się tekst i dobry aranż. Z drugiej strony, nie ma się czego wstydzić, bo to piękne czasy były dla muzyki - szczególnie w Polsce. Zobacz, w 1979 roku powstaje TSA, debiutancki album Perfectu – 1981, początki Lady Pank – 1981, można tak wymieniać i wymieniać. Ja w tym czasie dopiero uczyłem się chodzić, ale już wtedy uważnie nadstawiałem ucha (śmiech). Płytę ochrzciliśmy mianem Szlachetnego Brzmienia Rocka. Choć nasza muzyka nadal ewoluuje i mamy już swoje określone charakterystyczne brzmienie, to mam nadzieję, że nie będziemy się nigdy tego określenia wstydzić. 

- W opinii kilkorga osób z mojego środowiska w utworze „Spotkamy się” Twoja barwa głosu przypomina trochę wokal Grzegorza Kupczyka. Jakiego wokalistę rockowego cenisz najbardziej? 

Jarek: To miłe. Dziękuję, choć nigdy nie kochałem się w Turbo. Lubię Ryśka Riedla, Davida Coverdale'a, Bono, Stinga i trochę inne śpiewanie - w stylu Roberta Gawlińskiego. W każdym gatunku muzycznym coś bym znalazł. Gdybyś zapytał mnie o gitarzystę byłoby znacznie łatwiej. 

- Spełniam Twoje marzenie (śmiech). Jacy to gitarzyści?

- Gdybym wrzucił tych ulubionych do jednego zbioru, wyszłaby niezła mieszanka. Nazwiska, o których za chwilę powiem nie zawsze pasują stylistycznie, ale każdy z nich miał lub ma bardzo dużo do powiedzenia. Oto moja drużyna:

Gary Moore - uwielbiam go za to, że dzięki jego brzmieniu zakochałem się w Gibsonie, za jego molowe łkanie, za "Still Got The Blues" i "The Prophet" w jego wykonaniu, szkoda że odszedł. 
Santana - za wspaniały warsztat, doskonały technicznie bez wirtuozerii, piękne melodie oparte na prostej skali.
Steve Vai - za pasję, z jaką gra na gitarze, za magię, jaką tworzy na koncercie. To nie gitarzysta. To malarz grający pejzaże w "Blue Powder", "For the love of God"
Paul Gilbert - za techniki grania na gitarze
John Petrucci - za to jak kostkuje i w jaki sposób ustawia Dealey.
Brian May - za technikę grania przy użyciu Dealey`a i za piękne melodyjne granie.
David Gilmoore - za klimat, piękno i prostotę.
Mark Knopfler - za inteligentne granie, piękne brzmienie, granie mega dynamicznie dzięki technice kciuka.
Slash - za zarąbiste riffy,
Billy Gibbons - za zajebiste riffy,
Joe Bonamassa - za świeżość w bluesie i pracowitość.




- No to mamy przy okazji lekcję gitarowych terminów dla nieco mniej wtajemniczonych (śmiech). Co uważasz Jarku za Twój największy dotychczasowy sukces? 

Jarek: Że wciąż gram i wciąż mi mało. Ważne było również wydanie płyty i tu od razu podziękowania dla firmy Sentech i Dariusza Gruszczyńskiego, który pomógł nam nadać ostateczne brzmienie Zgiełku. 

- Skąd u Ciebie umiejętność pisania tekstów w języku angielskim i czy w związku z tym nie myśleliście o zaistnieniu na rynku brytyjskim? 

Jarek: Wydawało mi się, że śpiewanie nie jest ważne i dlatego nie skupiałem się na wokalu, a tym bardziej na tekstach. Może to dlatego, że wówczas nie bardzo miałem o czym śpiewać. Później obudziły się we mnie demony. To były ciężkie, ale bardzo płodne czasy. Wówczas napisałem „Spotkamy Się”, a wiele utworów zyskało tekst. Chciałem być gitarzystą, ale wciąż nie potrafiłem oddać mikrofonu, hehe. Znam trochę angielski, bo to bardzo uniwersalny język znaczeń, daje więcej możliwości wokalnych i jest bardziej soczysty od naszego. Kiedyś nie komponowałem, a piosenki powstawały na próbach.Wokal miał wypełnić lukę gitary, a nie odwrotnie. Może to dlatego, że nigdy nie czułem się dobrym wokalistą. Pewnie i jedno i drugie.

Sebastian: Generalnie angielskie teksty to skutek uboczny nie pisania tekstów polskich. A gdyby była jakaś możliwość trafienia na wyspy, z pewnością byśmy skorzystali.


- Duży udział w powstaniu „Płomienia” miał Dariusz Gruszczyński. Jaka jest jego rola w działalności Zgiełku? 

Sebastian: Darka można opisać dwoma słowami – Dobry Wujek. Zainwestował w nas, dał nam możliwości, jakich sami nigdy byśmy nie mieli, właściwie dbał o wszystkie sprawy związane z wydaniem płyty. Chyba najważniejsze jest to, że zrobił to wszystko co zrobił, bo wierzy w nasze granie. Jesteśmy mu bardzo wdzięczni, i nawet jak ostatnio rzadziej się widujemy, to jest pełnoprawnym, czwartym członkiem zespołu. 

- „Tak wiele chcę… więcej niż mogą dać. Trudno z tym żyć […] Nie myśl o mnie źle, przecież starałem się. Znów mi się śni, lecz już dosyć mam, że nie umiem nic… nie umiem nawet żyć. Pokonam lęk. Nie dam się. Zrobię to jeszcze raz.” („Def”) Tymi słowami rozpoczyna się album. Podobną postawę wygłasza bohater krążka grupy Riverside – „Second Life Syndrome”: "Muszę stanąć o własnych siłach. Zmienić swoje życie. Uwolnić się od wspomnień. Unoszę się w ciemności. Jak daleko jeszcze do światła? Wewnątrz – kraina lęku. Na zewnątrz nie okazuję strachu. Dosyć snu bez snów […] Nie boję się." ("Volte-Face") Mariusz Duda przyznał, że ta płyta w dużym stopniu dotyczy jego przeżyć osobistych. Czy te dwa podobne treściowo fragmenty nie są kolejnym potwierdzeniem opinii, że najbardziej szczere utwory rockowe zawdzięczamy dramatycznym przeżyciom ich twórców? 

Jarek: Widzisz, kiedyś wierzyłem, że życie w totalnym dole psychicznym jest istotą płodności artysty. Tak pewnie jest przez krótką chwilę i bardzo cienka linia dzieli od przepaści i upadku. Dziś patrzę na świat innymi oczami. Jest we mnie więcej miłości, wdzięczności, zrozumienia. Moja obecna żona po raz kolejny wyciągnęła do mnie dłoń. Dziękuję jej za to. Czy wesołe teksty pasują do muzyki rockowej? Ja tego nie czuję. Mam korzenie bluesowe, więc dlatego lubię śpiewać o trudach życia. "Def" to zmagania samobójcy, któremu w końcu się udaje. Jego duma topnieje, kiedy dowiaduje się, że będzie potępiony za to co zrobił. 

- Jak to przed chwilą podkreśliłeś, Twoje teksty nie są optymistyczne. Dotykają między innymi problemu uzależnień („Za dużo pokłutych żył, za mało wiary… Nienawidzę siebie, kiedy patrzysz, jak brudny dealer ręką daje znak” – utwór „Jeszcze nie”) i wynikającej z nich samotności („Spuchnięte oczy, zmęczony wzrok, spocone dłonie, a w myślach mrok. Te same ściany co dzień i noc. Skulony w kącie, na grzbiecie koc […] Zamknięty pokój przytłacza mnie, lecz jeszcze coś daje mi znak i z całych sil znów krzyczę - Wypuście mnie, pragnę żyć i nie bać się. Demonów moc otacza mnie - pokonam je. Nic się nie liczy. Nieważny czas […] za chwilę odlot w inny świat” – kompozycja „Zniewolony”). Jim Morrison, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Ryszard 'Skiba' Skibiński, Rysiek Riedel i wielu innych znakomitych muzyków nie poradziło sobie z tym problemem. Jak myślisz, dlaczego tak często dotyka to artystów, którzy pozostawili po sobie dzieła wybitne? 

Jarek: Ten utwór nie opowiada o uzależnieniu, ale o osobie zamkniętej w zakładzie psychiatrycznym. Te „odloty”, to kolejna porcja prochów na śniadanie, obiad i kolację. To stamtąd chce się wydostać, a najbardziej z obłędu, który zaśmieca jego umysł - demony które nie pozwalają zapaść w głęboki sen. A co do pytania, szczerze - nie wiem i mogę im tylko współczuć. Myślę, że wiem, co czuli. Zabrnęli tak daleko, że śmierć była jedynym rozwiązaniem spokoju ducha. To musieli być bardzo samotni ludzie wśród tysięcy fanów. 

- Od dawna nie słuchałem tak osobistych tekstów. Czy utwory z „Płomienia” dotyczą Twoich przeżyć? 

Jarek: Tak, to bardzo osobista płyta, choć szczerze... utwory z którymi można mnie identyfikować z tamtego okresu, to nie te przytoczone przez Ciebie powyżej. 


Sebastian: Ze swojej strony pragnę dodać tylko, że są to na pewno osobiste metafory, a nie osobiste przeżycia. 

Jarek: Dzięki Seba, lepiej bym tego nie ujął. 

- Dysponujecie moim zdaniem rewelacyjnym materiałem muzycznym, który koniecznie trzeba pokazać światu w postaci płyty. Mam na myśli Wasze kompozycje, które powstały do wierszy poetów związanych z Łodzią. Podobno jest to przekrój poezji łódzkiej obejmującej kilka dziesięcioleci? To właśnie z tego zestawu pochodzi propozycja do kolejnego notowania naszej listy - „Mówcie co chcecie”. Czy moglibyście o tym projekcie powiedzieć coś więcej? 

Sebastian: Przede wszystkim to nie przekrój poezji, tylko folkloru. Dużo wybranych przez nas tekstów nie ma autora i były to ludowe przyśpiewki na melodię polki itp. Była to głównie inicjatywa moja i mojej narzeczonej. Kiedyś jak byłem mały, moja pochodząca z Łodzi mama śpiewała mi piosenkę o fabrycznej dziewczynie. Przez lata o niej nie zapomniałem i gdzieś chciałem byśmy ten tekst przearanżowali na rockowo. Okazja ku temu pojawiła się, gdy narzeczona podjęła inicjatywę odświeżenia wizerunku „Lodzermenscha”, by łodzianie spróbowali być na nowo dumni z tego, skąd pochodzą. Okazało się, że piosenek łódzkiego folkloru jest znacznie więcej niż wspomniana wcześniej „Fabryczna dziewczyna”. Przez prawie pół roku pracowaliśmy nad materiałem pod akcję „Ja, Lodzermensz”. Opracowaliśmy 9 kompozycji, z których najstarszy tekst pochodzi z około 1905 roku. Zwieńczeniem naszej pracy był minifestiwalowy koncert połączony z wizualizacjami tworzonymi z materiałów o archiwalnej Łodzi. Okazało się, że to co zrobiliśmy podoba się ludziom. Zwłaszcza, że te folklorowe przyśpiewki połączone z rockowymi brzmieniami zyskują naprawdę ponadczasowy wymiar przy łódzkich kontekstach historycznych. 

Marcin: Ciekawa była praca z tymi tekstami. Momentami naprawdę ciężko było uwierzyć, że z tych ludowych przyśpiewek da się zrobić mocne, rockowe kompozycje. Okazało się, że się da. 

Jarek: Jestem dumny z chłopaków, że dopingowali mnie przy tekstach, które totalnie nie leżały rytmicznie i faktycznie -  okazuje się, że wystarczy otworzyć umysł, zmienić kierunek myślenia, czucia i nagle rzeczy dla mnie niemożliwe okazały się takie oczywiste. Chłopaki nie śpiewają, ale pomagali mi rytmicznie, jak wyobrażaliby sobie moje śpiewanie w danym tekście. Chyba nigdy nie pracowaliśmy tak zażarcie zespołowo nad projektem. I oto on. 


- Czym jest dla Was zwycięstwo na liście przebojów Polisz Czart i czy ten sukces ma szansę przełożyć się na wzrost Waszej popularności w Polsce? 

Jarek: Po nagraniu płyty miało wszystko się zmienić. Mieliśmy grać koncerty i sprzedawać krążek, do którego zniechęciłem się  osobiście i zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem. Jest już sporo pomysłów i gotowych utworów na kolejną płytę. Chciałem jak najszybciej zapomnieć o „Płomieniu”. Brak „odbicia”, rezultatów kazał nam wierzyć że płyta jest słaba. Dlatego zwycięstwo na liście przebojów Polisz Czart daje nadzieje że jest inaczej.

- Cieszę się bardzo, bo z tego co wiem, ta płyta rozeszła się wśród pewnej grupy naszych Słuchaczy i odebrałem na jej temat kilka życzliwych wypowiedzi. Na koniec pytanie, które często zadaję zwycięzcom naszej Listy. Jakie jest Wasze największe marzenie? 

Jarek: Pragnę aby nazwa Zgiełk kojarzyła się - przynajmniej w Polsce - z dobrą i lubianą muzyką, Nie pragniemy sławy, tylko wyjścia z mroku i grania konkretnych koncertów. Chciałbym kiedyś zagrać na tak dużej scenie, że przebiegnięcie z lewa na prawo będzie skutkowało zadyszką, heheh. Jeszcze na koniec chciałbym podziękować swojej żonie za inspiracje i cierpliwość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz