Licytacje Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy to rodzaj swoistego spektaklu. Od lat dostrzegałem w niej zjawisko, które łączy w sobie: patos, kabaret, wydarzenie artystyczne, sportową rywalizację, a wszystko to dzieje się spontanicznie i na oczach zebranej społeczności. Zdarza się, że człowiek który staje w szranki tego konkursu, jest w stanie przeznaczyć więcej pieniędzy na wośpowe łupy niż posiada przy sobie. Uwielbiam te nocne pielgrzymki do bankomatów w asyście zaprzyjaźnionych ochroniarzy, przypominające niekiedy wydarzenie o charakterze sakralnym. Czyż bowiem świętością nie jest poczucie moralnego obowiązku wzięcia udziału w tym zaszczytnym współzawodnictwie? Uczestnictwo w licytacjach WOŚP śmiało porównałbym do udziału w Pasterce lub święceniu wielkanocnych jaj. Niezależnie przecież od religijnych przekonań uczestników, wszyscy w poczuciu kontynuowania tradycji i wiary Ojców opuszczają wigilijne wieczerze i (niekiedy z trudem wynikającym nie tylko z przejedzenia) wyruszają, aby jednoczyć się w powszechnej radości. Podobnie jest z wielkanocnymi jajami, które smakują przecież inaczej niż te codzienne i w tym znaczeniu licytacja WOŚP nabiera znaczenia prawie sakralnego. Każdy z nas niezależnie od światopoglądu, wieku, płci, poglądów politycznych, szczodrości w rozdawaniu pieniędzy ludziom proszącym o nie na ulicach, tego dnia poczuwa się do narodowego obowiązku, który z każdą godziną licytacji przeradza się w... odkrywanie własnej osobowości. Chęć zlicytowania przedmiotu należącego do znanej osoby lub posiadającego logo Wielkiej Orkiestry w połączeniu z sarmacką duszą jest mieszaniną iście pirotechniczną i zawsze kończy się wybuchem „Wielkiej Narodowej Solidarności”, która w najnowszej historii zdarzyła się tylko podczas żałobnego pożegnania Papieża i Prezydenta.
My Polacy swoje wady mamy i nie jest to chwila, aby o nich pisać. Mamy też jednak zaletę, której mogą nam pozazdrościć inne nacje. W chwilach zagrożenia i patosu jesteśmy najbardziej nieprzewidywalnym narodem świata. W przypadku wośpowych licytacji owa nieobliczalność przekłada się na niepoliczalność. Liczenie zebranych tego dnia pieniędzy oraz wysokość kwoty, do której jesteśmy w stanie podbić cenę przedmiotu, po to tylko aby pomóc chorym dzieciom, staje się momentem poznawania samego siebie. Przykładem takich zachowań może być nasza niedzielna licytacja w Hat Factory. Jeden z kuferków Oriflame „poszedł” za ponad 40 funtów, podczas gdy dokładnie taki sam za kilka chwil zlicytowany został za funtów 100. Nie widziałem w oczach „zwycięzcy” owej licytacji ani cienia żalu lub zazdrości, że musiał dać ponad dwa razy tyle co poprzedniczka. Licytacja Wielkiej Orkiestry to jedyne miejsce na świecie, które rządzi się zupełnie innymi prawami niż wszystkie inne licytacje. Tutaj nie daje się pieniędzy, aby coś zyskać. Owszem miło mieć coś unikalnego, ale najbardziej unikalna przede wszystkim jest chęć pomocy dzieciom. Kiedy zlicytowałem za 300 funtów telewizyjną reklamę, świadomy że wielu z nas zarabia tyle na tydzień, (a czasami nawet na półtora), można by przypuszczać że człowiekowi, który tyle dał, zależy na wzroście popularność swojej firmy. To jednak tylko pozorna prawda. Bo gdy się zastanowić, to taką reklamę można przecież sobie zaplanować i każdy businessman zapewne to czyni. Nasz bohater natomiast nie tylko zrobił to spontanicznie, ale kwotę którą podał, podbił o ponad sto funtów… samego siebie. Świadczy to jedynie o tym, jak bardzo chciał przekazać swoje pieniądze dzieciakom, a korzyści które dzięki owej reklamie uzyska, zarobi niejako „przy okazji” czegoś, co nie da sie na pieniądze przełożyć.
Aby nie brzmiało to zbyt patetycznie, podzielę się także tym, co mnie najbardziej rozbawiło w Hat Factory. Podczas licytacji dokonywano publicznych rozliczań ilości wziętych overtimów i zarobionych w ostatnim czasie na lewo pieniędzy. W pewnym momencie wystraszyłem się nawet, czy aby nie ma na sali ukrytych pracowników tutejszego Urzędu Skarbowego zwanego Island Revenue. Doszło bowiem do ujawniania ilości godzin spędzonych na dodatkowej robocie, co przełożyło się na silniejszą kartę przetargową w licytowaniu gadżetów WOŚP. Czułem się trochę jak widz filmu „Sami Swoi”, w którym sąsiedzkie dialogi prowadzone przez płot, były dowodem naszej narodowej wyjątkowości, a pamiętne trzy palce, symbolizujące bezprawnie zaoraną część miedzy, w Hat Factory przełożyły się na trzy setki wydanych funtów. Tu jednak podżeganie nie miało nic wspólnego z zawiścią, a wręcz przeciwnie. Ekscytacja połączona ze spontanicznym ujawnianiem dochodów miała cel zbożny, a owe dialogi prowadzone „na uszach” całej gminy stworzyły iście kabaretowe widowisko pełne polskiego folkloru, którego nie kupi się przez internet. Nie będę wyliczał podpisanych koszulek, autografów gwiazd estrady, książki Jurka Owsiaka, kalendarzyków, zaproszeń do fryzjera, solarium, baru itd. Bo nie o ilość gadżetów tu idzie, a o ilość uśmiechniętych dzieci, które dzięki nam wszystkim mają szansę na odzyskanie zdrowia. Czasem chciałbym aby WOŚP był częściej niż tylko raz do roku. Chętnie przekazałbym na licytacje na przykład dzień spokoju w polityce lub zajęcie się ustawą uzdrawiającą naszą gospodarkę. Czy znów trzeba czekać do kolejnego stycznia, aby poczuć że Polacy są razem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz