W lipcu zachwycałem się na łamach "Nowego Czasu" najnowszym albumem Leszka Możdżera „Komeda”. 1-go lutego 2012 roku artysta zaprezentuje muzykę z tego właśnie albumu w Purcell Room na Southbank w Londynie. Zapraszając wszystkich miłośników Leszka Możdżera na ten koncert, przedstawiam treść rozmowy, którą przeprowadziłem z naszym znakomitym pianistą.
- Nigdy nie myślałem czy jestem utalentowany, natomiast już właściwie jako czterolatek wiedziałem, że chcę zajmować się muzyką. Od początku mnie to fascynowało. Jak tylko w domu pojawiło się pianino, kiedy miałem trzy albo cztery lata, spędzałem przy nim sporo czasu. Wiedziałem, że to jest to. Muzyka mi się śniła. Modliłem się o to, żeby być muzykiem. Marzyłem o tym, żeby być na scenie. Bawiłem się z kolegami w zespoły. Graliśmy z playbacku na imieninach u mamy. Muzyka od samego początku towarzyszyła mi i była moją miłością.
- Gdańsk to miasto, które odnowiło wiele spraw w Polsce, od politycznych przez kulturowe. Zespół „Miłość”, w którym debiutowałeś i który zrewolucjonizował polską scenę jazzową, także powstał w Gdańsku. Czy jest w tym mieście jakiś szczególny klimat?
- W Gdańsku jest jedna bardzo ważna rzecz. Mianowicie jest morze. Kiedy stanie się nad morzem i popatrzy w dal, coś zmienia się w myśleniu. Człowiek nabiera dystansu i zaczyna sam siebie rozliczać i przywoływać swoje marzenia. Ja sam, jak przyjeżdżam do Gdańska lub Sopotu, to natychmiast idę nad morze, staję na brzegu i patrzę w dal. To jest bardzo ważny dla mnie rytuał, ważny moment. Myślę, że ta przestrzeń, która jest w tym mieście, ten bezkres na pewno zmienia cos w myśleniu.
- Rok 1991 był przełomem nie tylko w Twojej karierze. To był ważny rok dla muzyki. Rodziła się Nirvana, kończył się Queen. Działo się w sztuce wiele rzeczy przełomowych. Twoje pojawienie się w „Miłości” w momencie odejścia Jerzego Mazzolla w odczuciu wielu fanów jazzu wyprostowało yassowe „ścieżki” jakimi kroczyła grupa. Jak na to patrzysz z perspektywy lat?
- Ja nie uczestniczyłem w tych wszystkich rozgrywkach. Nie wiem dlaczego Mazzoll opuścił zespół „Miłość”. Z „Miłości” zniknął też przecież Tomek Gwinciński, który przez szereg lat był jego gitarzystą i zagospodarowywał całą strefę harmonii. To właśnie wtedy wystąpiła potrzeba, aby pojawił się w zespole jakiś instrument harmoniczny. Wtedy Tymon [Tymański - przyp.] zaproponował mi współpracę, a ja byłem początkującym młodym muzykiem z głową pełną marzeń. Ten zespół bardzo mnie ukształtował i przez wiele lat był takim moim zespołem matczynym, w którym mogłem się schronić, w którym mogłem eksperymentować i w którym mogłem się bezkarnie rozwijać w poczuciu tego, że jestem w awangardzie, pracuję w podziemiu, zmieniam świat i mam cos do zdobycia.
- Przyszedł jednak taki moment, że nie był to już underground. Stałeś się człowiekiem znanym i popularnym. Otrzymałeś nawet propozycję odciśnięcia dłoni na promenadzie gwiazd w Gdańsku. Powiedziałeś wówczas w jednym z wywiadów, że była to najgłupsza rzecz jaka zrobiłeś w życiu. A czy nie jest tak, że właśnie pianista odciskając narzędzie swojej twórczości zostawia coś ważnego?
- Myślę, że każdy człowiek jest w stanie swoimi dłońmi zrobić rzeczy zarówno piękne, jak i druzgocące nasz świat i dłoń jest takim samym narzędziem jak każde inne. Tak naprawdę tajemnica nie tkwi w dłoniach. Tajemnica tkwi w szukaniu prawdy, w czystości intencji i w tym, żeby realizować swoje marzenia. Oczywiście, była to przekora w mojej strony. Z dumą i radością przyjąłem tę nagrodę i propozycję zostawienia po sobie odcisku. To duży zaszczyt i wyróżnienie, natomiast – nie oszukujmy się – odciskanie dłoni na chodniku jest czynnością głupią.
- Głupią pozornie, jeśli na przykład robi to wokalista lub estradowy showman, natomiast jeśli to robi pianista… wyobraź sobie że mielibyśmy dziś możliwość zobaczyć odcisk dłoni Chopina.
- No tak, ale trudno przecież byłoby wymagać od wokalisty, żeby w chodniku odcisnął swoje gardło.
- 7.06 tego roku wraz z Tymonem Tymańskim i innymi muzykami zagraliście jako zespół „Miłość” w sopockim klubie „Sfinks” podczas koncertu poświęconego pamięci Piotra “Stopy” Żyżelewicza – niedawno zmarłego perkusisty grupy Voo Voo. Czy był to jedyny koncert pod tym szyldem po rozwiązaniu zespołu, czy już wcześniej próbowaliście zagrać w tym składzie?
- Były takie próby. Na koncert w Mysłowicach na Off Festival w 2009 roku nie dojechał jednak ani Maciek Sikała ani Mikołaj Trzaska, więc pod szyldem „Miłośc” zamiast nich wystąpili muzycy, którzy z tym zespołem oprócz miłości do muzyki i stanu ducha nie mieli nic wspólnego*. To było takie rzeczywiście pierwsze spotkanie po latach. Obecnie rozmawiamy nieśmiało o tym, aby być może zrobić jakąś trasę koncertową w pierwszym składzie, ale na tę chwilę Mikołaj Trzaska ma dosyć duże opory i z jakichś względów nie jest zainteresowany reaktywowaniem zespołu. Może uda się go z czasem jakoś przekonać.
- Jest taki projekt pod tytułem „Możdżer +”, który jest częścią corocznego festiwalu „Solidarity Of Arts” w Gdańsku. W przeszłości wystąpiły na nim znane nazwiska. Kto w tym roku znalazł się obok Ciebie po drugiej stronie plusa?
- W tym roku zagrał Marcus Miller. Był to wspaniały koncert. Ponad cztery godziny wspaniałej muzyki, którą zarządzał Marcus Miller. To był piękny, kolorowy koncert.
- Czy ten projekt wejdzie na stałe do kalendarza imprez?
Podczas "Męskiego Grania" w Poznaniu 2011 |
- Trzymam w ręku Twój krążek „Chopin” oraz numer Nowego Czasu z recenzją Twojego albumu „Komeda”. Sięgasz do największych polskich kompozytorów. Czy jest to próba nowego pokazania tych muzyków i czy fuzja muzyki jazzowej i klasycznej będzie kontynuowana w dalszych Twoich projektach.
- Mam wrażenie, że fuzja muzyki jazzowej i klasycznej jest nieunikniona i że prędzej czy później te światy muszą się połączyć. Moim zdaniem jedyną rzeczą, dzielącą te dwa gatunki, jest tylko to, że jazz zwykło się grac z nagłośnieniem, a muzykę klasyczną zwykło się grać bez nagłośnienia. To jest właściwie jedyne pole, na którym muzyka klasyczna przegrywa z jazzem, z muzyka rockową, z muzyką rock’n’rollową, z muzyką popową. Dzieje się tak głownie dlatego, że nie jest ona nowocześnie podana. Jest podana w sposób starodawny, bez nagłośnienia, bez oświetlenia, w kostiumie z minionej epoki. Jeżeli zaangażuje się wszystkie nowoczesne środki do prezentacji muzyki klasycznej, to ona będzie równie wstrząsająca dla publiczności jak muzyka rockowa i przewiduję wielki powrót muzyki klasycznej na listy przebojów.
- Jakie emocje towarzyszą Ci podczas grania kompozycji Krzysztofa Komedy? Po jego utwory sięgałeś już znacznie wcześniej, jak choćby ze swoim trio „Możdżer, Danielson, Fresco”. Lubisz grać Komedę na koncertach, co było słychać także dziś podczas „Męskiego Grania”. Czy ten kompozytor jeszcze kiedyś wróci w Twojej twórczości?”
- Teraz promuję tę płytę, więc siłą rzeczy gram ten repertuar, ale myślę, że ta płyta będzie jedyna jaką nagrałem z repertuarem komedowskim. Myślę, że więcej to się nie powtórzy. To było idealne wyjście dla mnie w tym stanie, w którym byłem podczas jej nagrywania. Byłem załamany psychicznie, kompletnie zdruzgotany finansowo i nie miałem siły, aby zrobić swój własny repertuar, a poza tym dojrzałem wreszcie do tego, aby nagrać płytę komedowską. Oprócz tego tak się złożyło, że miałem w życiu dosyć długi epizod alkoholowy podobnie jak Komeda, więc myślę, że tutaj te wszystkie wątki połączyły się i nagranie tej płyty stanowiło zamknięcie pewnego ważnego dla mnie życiowego etapu. Wobec potrzeby wypuszczenia na rynek nowego albumu, biorąc pod uwagę w jakim stanie się znajdowałem nagranie muzyki Komedy było idealnym rozwiązaniem. Krążek „Komeda” nieoczekiwanie okazał się bestsellerem. Po nagraniu tego albumu bardzo dużo w moim życiu się zmieniło.
- Czy trio „Możdżer, Danielson, Fresco” przygotowuje coś nowego dla fanów jazzu?
- Tak, planujemy dalsze nagrania. W tej chwili czekamy na powrót do zdrowia Zohara Fresco, mam nadzieję, że w przyszłym miesiącu już dojdzie do formy i będzie mógł z nami grać.
- W tym roku skończyłeś 40 lat. Jako, że mam już ten moment za sobą, wiem jak ważny jest on dla mężczyzny. Czego można życzyć człowiekowi czterdziestoletniemu, który osiągnął już sukces światowy?
- No nie [uśmiech]. Ten sukces dopiero się tworzy. Czuję, że jestem cały czas na początku drogi. Uważam, że jeszcze nie nagrałem żadnej ważnej płyty i że te najlepsze płyty są dopiero przede mną. Kompletnie nie wiem, co zrobić z tą czterdziestką. Zobaczymy. Czekamy na rozwój wydarzeń. Ja sam czekam, sam jestem ciekaw, co życie mi dalej przyniesie. Na pewno wiem, że trzeba się oczyszczać zarówno w myśleniu, w diecie, we wszystkich tych rzeczach, które decydują o ogólnym stanie zdrowia. Zacząłem dbać o siebie, bo chyba jest to wiek odpowiedni na to, by zwracać uwagę na pewne rzeczy.
- Przyjmij ogromne podziękowania i pozdrowienia od polskiej publiczności jazzowej z Londynu i całej Wielkiej Brytanii. Pytanie na koniec: Kiedy usłyszymy Leszka Możdżera w Londynie na żywo?
- Już na początku przyszłego roku 1-go lutego. Cieszę się, że zagram znów w Londynie, bo to jest bardzo jazzowe miasto.
*Zespół „Miłość” oficjalnie nie istnieje od roku 2002. 9 sierpnia 2009 odbył się w Mysłowicach w ramach Off Festival koncert zespołu reaktywowanego tylko na tę okoliczność. Pochodzących z oryginalnego składu Leszka Możdżera grającego na fortepianie i Tymona Tymańskiego grającego na kontrabasie wsparli wówczas muzycy Tymański Polish Brass Ensemble: Antoni "Ziut" Gralak na trąbce, Alek Korecki i Irek Wojtczak na saksofonach oraz Kuba Staruszkiewicz na perkusji. Z pierwotnego składu zabrakło saksofonistów - Macieja Sikały i Mikołaja Trzaski oraz tragicznie zmarłego Jacka Oltera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz