piątek, 31 maja 2019

Teatr przenika do DNA - z ukraińską śpiewaczką, aktorką, kompozytorką i eseistką Roksaną Vikaluk rozmawia Sławek Orwat

Roksana Vikaluk (fot. Wolfram Spyra)

Sławek Orwat: Znajdujemy się w Teatrze Polskim we Wrocławiu - scena im. Jerzego Grzegorzewskiego. Zagrasz dziś główną rolę muzyczną w spektaklu "Xięgi Schulza" w reżyserii Jana Szurmieja. Jak trafiłaś do Wrocławia i z czym kojarzy ci się ten dzień?


Roksana Vikaluk: To był marzec 2018. Poranek był chłodny, ale słoneczny i wspaniały pod każdym względem. Przyjechałam do Wrocławia wczesnym świtem tuż po premierze "Chumesz lider" w Teatrze Żydowskim w Warszawie, z którym współpracuję od wielu lat. Jan Szurmiej powiedział - odsapnij. Wypiłam kawę i już po chwili oprowadzał mnie po Teatrze, opowiadał mi jego historię i podkreślał swoje przywiązanie. Opowiedział mi także o tym, jak paliła się scena główna oraz o jej odbudowie. I rzeczywiście przód sceny Teatru Polskiego jest nowy, ale jego serce jest stare.

Z mamą i tatą w rodzinnym Ternopilu - 1978
- Jako licealista, w latach 1979 - 1983 obejrzałem tu niemal wszystkie spektakle z tego okresu. Należałem wtedy do pamiętnego "Klubu 1212", którego nazwa pochodziła od ilości miejsc na widowni. Dzięki przynależności do tego klubu mogłem spotykać się z takimi znakomitościami teatru tamtych czasów jak: Kazimierz Dejmek, Igor Przegrodzki czy Jerzy Krasowski.

- O tych osobistościach Jan Szurmiej także wspominał.


- Urodziłaś się w Tarnopolu. Jakie posiadasz korzenie narodowościowe i w jakich okolicznościach znalazłaś się w granicach Polski. 

- Z pochodzenia częściowo jestem Ukrainką, częściowo Żydówką, a że w Polsce spędziłam już niemal połowę życia, Polskę traktuję jak swoją drugą ojczyznę. 


Ternopil 1980


- Jakim miastem jest Tarnopol?

- Jest to pełne zieleni, zadbane miejsce wypoczynku i rekreacji z jeziorem i zamkiem położonymi w samym centrum. Turystów w Tarnopolu jest więcej, niż hotele są w stanie pomieścić. W 1939 roku miasto zostało sowietyzowane. O jego polskich korzeniach mówiło się tyle co nic, i że nazwa Tarnopol pochodzi od "tarnowe pole", nie od jego założyciela hetmana Jana Amora Tarnowskiego.


Jednak duch sowiecki był tam mało wyczuwalny, a teraz zanika całkowicie. Ternopil (nazywa się tak od 1945 r.) należał i należy nadal do najbardziej świadomej części Ukrainy, czyli do zachodniej. Obecnie mieszkańcy znają historię swojego miasta i szanują jego polskie korzenie. Wiele mieszkańców swobodnie posługuje się też językiem polskim.

Ternopil 1984
- Mówiłaś płynnie po polsku, kiedy tu przyjechałaś?

- Orientowałam się w języku polskim. W związku z tym, że moja rodzina - tata i mama są wielkimi miłośnikami Polski, a zwłaszcza polskiej kultury, radio zawsze grało u nas po polsku. Mieliśmy też polskie czasopisma. Podobnie jak dzieci w Polsce, zawsze mieliśmy z bratem Misia, rodzice natomiast czytali Przekrój, Urodę i Szpilki.


- Posiadasz polskie obywatelstwo?

- Tak, od dwóch lat.

Szkoła średnia - 1986
- Zawsze byłaś świadoma swojego talentu, czy ktoś pomógł ci go odkryć?


- Nikt z rodziny nie mówił mi - "dziecko, masz talent", natomiast zawsze słyszałam - "dziecko, musisz dużo pracować". Jednocześnie zawsze szanowano moje zdolności, podkreślano, że warto się rozwijać, a rodzice ogromnie wspierali i wspierają mnie w tym do dziś.

Roksana Vikaluk - obraz N. Kyrylovej
- Wcześniej śpiewałaś, czy grałaś na fortepianie?

- Najpierw śpiewałam. Dziadek uczył mnie piosenek ukraińskich, a babcia żydowskich. W tych dwóch kulturach wyrastałam. Polska też była. Tato nucił polskie piosenki i chociaż nie wszystko jako dziecko rozumiałam, to coś tam pod nosem sobie pszepszpszepszałam (śmiech). A potem chciałam już wszystkiego. Kochałam tańczyć, kochałam teatr, chciałam grać na fortepianie... Dość dobrze to pamiętam, miałam wtedy 4 latka, jak gdzieś widziałam tańczących ludzi, to i ja chciałam tańczyć, jak widziałam grających, to chciałam grać. Tata i mama zawsze to wyczuwali i pytali - a ty chcesz? Rodzice i brat obserwowali mnie i jak tylko widzieli, że coś próbuje robić, pytali - chciałabyś tańczyć?, albo - chciałabyś grać? Z mojej strony zawsze była odpowiedź - tak! Śpiew w mojej rodzinie był zawsze, więc na początku śpiewu się nie uczyłam. Owszem, chodziłam na zajęcia do szkolnego zespołu dziecięcego i do chóru, natomiast od czwartego roku życia i przez kolejne 5 lat profesjonalnie zaczęłam zajmować się baletem. Bardzo dużo mi to w życiu dało i wciąż daje. Równolegle rozpoczęłam naukę gry na fortepianie. Nadszedł jednak taki czas, że musiałam wybierać i wybrałam fortepian.


Co do śpiewu, to profesjonalnie naukę zaczęłam pobierać dopiero w wieku 19 lat. Były to lekcje prywatne u genialnego pedagoga, wspaniałego tenora klasycznego Mykoły Bolotnoho, w Tarnopolu. To ten wspaniały człowiek pomógł mi uwierzyć, że będę mogła śpiewać. Notabene, na początku zajęć raczej nic na to nie wskazywało.

fot. Wolfram Spyra
- Ukraina wydała wielu znakomitych artystów. 

- Tak, nasza ziemia jest niezwykle żyzna dosłownie i w przenośni. Taki mamy klimat, takie mamy powietrze. Nie wiem, jak to określić... chyba mamy to w genach. Ukraina, podobnie jak Włochy, zawsze śpiewała. To jest bardzo rozśpiewany naród. Mamy tak przepiękne pieśni i tak niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe, że jest mi zawsze smutno, kiedy ludzie, którzy niezbyt dobrze się w tym orientują, mówią – o, pieśń np. rosyjska – to super. A ukraińskie... a co to tam, to nic takiego.


Teatr Żydowski w Warszawie
A dzieje się tak dlatego, że kultura Pramatki mów słowiańskich po prostu nie jest znana na Świecie. Takie są realia. Polski naród też ma kolosalny twórczy potencjał, a co najważniejsze, Polacy są tego świadomi. To chyba taka nasza słowiańska natura... Na przykład, tradycję polskiego plakatu uważa się za jedną z najlepszych na Świecie. Polska specjalizuje się w filmie, w latach 80-tych była też znakomita epoka teatru. Obecnie Teatr w Polsce jak najbardziej przechodzi metamorfozę, rozwija się, obfituje w nowe formy wyrazu, tyle że do mojego gustu niewiele przemawia z tego, co jest proponowane, zwłaszcza na tych bardzo dużych, znanych scenach. A polski jazz!!! Każdy naród ma jakieś swoje mocne strony artystyczne. Naród ukraiński posiada typowe, bardzo silne w swym potencjale, ale że historia nigdy nas nie oszczędzała, często nasz dorobek był niszczony, a nowe style były prześladowane, wraz z ich prekursorami. Teraz odradzamy się, a wojna z Rosją odgrywa w tym procesie swoją bardzo istotną rolę.

- Jak poznałaś Józefa Skrzeka?

- Byłam wtedy bardzo młoda, miałam 23 lata. Józek zauważył mnie na jakimś jamie, a potem znalazł mnie w szkolnej bursie w Gliwicach, gdzie mieszkałam. Pamiętam, że zadzwonił na centralny numer, bo w połowie lat 90-tych nie było jeszcze komórek i natychmiast zaproponował mi współpracę. Wówczas raczej nie do końca zdawałam sobie sprawy z tego, co to dla mnie oznacza. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić, po pierwsze – z przyczyn wiekowych, jak i w wyniku zerowego doświadczenia w polskich realiach. Dziś z perspektywy lat oczywiście doskonale wiem, jak ważne dla mojego rozwoju muzycznego było tamto spotkanie, a samego Józefa Skrzeka uważałam i nadal uważam za mojego ojca artystycznego. Bardzo dużo od niego się nauczyłam i gdybym miała w kilku słowach określić jego wielkość, to powiem tak - kolosalna, nieprawdopodobna i czasami ponadludzka siła wewnętrzna. Ogień olimpijski!


- Jak trafiłaś na Górny Śląsk?

fot. Aleksandra Mleczko
- Kiedy zamknięto w Tarnopolu klub jazzowy, zdążyłam już wcześniej zakosztować sceny i nie chciało mi się pracować wyłącznie w szkole w charakterze nauczycielki. Dla mnie istniał już tylko jazz i muzyka klasyczna! Nic poza tym. Był początek lat 90-tych. Było nas kilkoro i zastanawialiśmy się, co z sobą począć.


Wszyscy w tamtych czasach gdzieś wyjeżdżali grać i pamiętam, że wówczas do Polski już się nie jeździło. Nasza czwórka jednak stwierdziła, że pojedziemy właśnie tam. Byłam najmłodsza.

Teatr Żydowski w Warszawie
Oni byli około dziesięć - kilkanaście lat starsi. Ponieważ niedaleko Tarnowskich Gór prowadził firmę pewien człowiek, który chciał, żebyśmy dla niego robili prezentacje koncertowe, przez kilka miesięcy współpracowaliśmy. Niestety, ciągle słyszeliśmy od niego narzekania, że nie ma pieniędzy. Moi znajomi porozjeżdżali się po Ukrainie, Turcji, zatrudnili się na statkach. Dla mnie nic oprócz jazzowej Polski już nie istniało i tak jak stałam, pojechałam wprost na Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Mimo, że bez problemów zdałam egzamin z wokalistyki jazzowej, w związku z tym, że nie posiadałam polskich papierów, musiałabym zapłacić ponad 5 tysięcy dolarów za rok szkolny. Takie były warunki Ministerstwa Kultury. Początki miałam więc potwornie ciężkie. Były nawet momenty, że nie miałam co jeść. Byłam pełna rozterek. Do teatralnego chóru nie chciałam iść, bo chciałam śpiewać solo, a śpiewać solo wtedy jeszcze nie potrafiłam. Na szczęście z czasem jakoś wszystko zaczęło się układać. Dość znany muzyk Wojtek Sanocki zauważył mnie jako pierwszy, jeszcze zanim pojawił się kontakt z Józefem Skrzekiem. To od Wojtka dowiedziałam się wiele o podstawach jazzu oraz improwizacji. Wspólnie też zagraliśmy kilka koncertów, występowaliśmy ze standardami jazzowymi. Notabene, w tamtym czasie odkryłam dla siebie wyjątkową perłę, którą jest Śląski Blues. Jan "Kyks" Skrzek, Jerzy "Kawa" Kawalec, Michał Giercuszkiewicz, Andrzej Urny... i klub "Leśniczówka" a parku Chorzowskim... a jeszcze był w Tarnowskich Górach wspaniały zespół Mr Koala, teraz Koala Band. Miałam wielki zaszczyt oraz byłam po prostu po ludzku szczęśliwa poznać tych wszystkich niesamowitych muzyków oraz też z niektórymi grać.

- Jak znalazłaś się w Warszawie?

- Pamiętam trzy takie momenty. Pierwszy z nich to połowa lat 90-tych. Dostałam się akurat na Akademię Muzyczną w Katowicach i wraz z moimi znajomymi z Tarnopola pojechałam do Warszawy. Tam poszłam do Ministerstwa Kultury w sprawie przyznania stypendium.


Był koniec lata. Wysiadłam na dworcu ubrana w hinduską spódnicę i klapki, przez co wyglądałam tak, jakbym dopiero co wróciła z plaży (śmiech). Miałam wtedy 22/23 lata i doskonale pamiętam ten zdziwiony wzrok elegancko ubranej, w wysokich szpilkach pani z Ministerstwa, kiedy tak ubrana dopytywałam się o możliwości dofinansowania mojej edukacji muzycznej.

Józef Skrzek i Roksana Vikaluk - 1997
Druga wizyta w Warszawie to rok 1998. W Filharmonii Warszawskiej odbywał się koncert zespołu SBB. Był Józek Skrzek, Anthimos Apostolis i Mirek Muzykant (bębny), a ja wystąpiłam wtedy przed nimi jako support, a że wówczas przechodziłam swoją pierwszą fazę zakochania w instrumentach elektronicznych, miałam wystąpić z towarzyszeniem właśnie elektroniki.


Teatr Żydowski, "Marzec '68. Dobrze żyjcie - to najlepsza zemsta"
fot.Magda Hueckel
W ostatniej chwili dowiedziałam się, że niezbędny instrument klawiszowy niestety nie dojedzie (własnego wtedy nie posiadałam) i będę zmuszona całą suitę, jaką przez miesiąc aranżowałam, zagrać z fortepianem. Miałam na tamtą chwilę niewiele doświadczenia plus godzinę czasu na przełożenie mojego programu na fortepian. Ostatecznie wystąpiłam, przypłaciwszy za tamten koncert ciężką nerwicą. Występ został bardzo dobrze przyjęty, ale mnie ta sytuacja wówczas przerosła. Jednocześnie zdobyłam kolosalne doświadczenie. Rok później miało miejsce moje trzecie spotkanie z Warszawą, a powodem ponownie był... Józef Skrzek. Tym razem było to 25-lecie SBB w Sali Kongresowej. Ogromna, wielogodzinna impreza. Zostałam zaproszona do zaśpiewania wokalizy do pieśni Józka Skrzeka "Erotyk". Była tam także Halina Frąckowiak, był śp. Tadeusz Nalepa, Tomasz Szukalski i wiele innych znakomitości, w tym także Ewa Bem. Józek wówczas podprowadził mnie do pani Ewy i powiedział - Roksi, Ewa, poznajcie się, bo warto. Spojrzałyśmy na siebie i pani Ewa powiedziała - posłucham twojego śpiewu dzisiaj.


Berlin 2013
Potem zawiązała się dłuższa rozmowa, byłam szczęśliwa wyrazić swoją wdzięczność pani Ewie, zwłaszcza za płytę Żyj kolorowo, która podtrzymywała mnie na duchu w bardzo trudnych chwilach, gdy... nagle ta kobieta, od której buchało nieopisane ciepło i dobra energia, z niesamowitym uśmiechem i czarnymi, błyszczącymi oczami, powiedziała - chciałabyś się uczyć? Odpowiedziałam - chciałabym, ale jestem właśnie po ciężkich przejściach związanych z uczelnią w Katowicach i po prostu się boję, na co ona - wykładam akurat w szkole na Bednarskiej, nie bój się i idź na te egzaminy. Pozbierałam się więc do kupy, pojechałam na egzaminy i dostałam się do jej klasy, a później za dobrą naukę zostałam zwolniona z opłat. Oficjalnie Ewa Bem była moją wykładowczyni w Policealnym Studium Jazzowym przy ul. Bednarskiej, ale nieoficjalnie był to mój dobry, matczyny duch, który mnie wspierał. Bardzo wiele dobrego doświadczyłam współpracując z panią Ewą, ogrom nauczyłam się i bardzo wiele jej zawdzięczam.

- Chyba dopiero zespół Mizrah zakorzenił cię w Warszawie na dobre?

Koncert dyplomowy Roksany Vikaluk:: przy pianie - A.Jagodziński, Bass - A. Cegielski, drums.- C.. Bartkowski, flet R. Borowski, tp. - R. Majewski, ss.- M. Kulenty
- Dziewięć miesięcy po tamtym spotkaniu z Ewą Bem znalazłam się na stałe w Warszawie. W szkole prowadzili wykłady muzycy, których znałam wyłącznie z okładek winyli jeszcze z dzieciństwa, na przykład, Kazimierz Jonkisz, Trio Jagodzińskiego, z którym później częściowo zagrałam mój dyplom czy prowadzący zajęcia big-bandu Zbigniew Namysłowski...


Był to też czas, kiedy te wszystkie obecnie znane nazwiska, które porozjeżdżały się po świecie, można było spotkać wśród studentów w szkole na Bednarskiej. Znakomici Agnieszka Skrzypek, czyli Aga Zaryan, Michał Jaros, Jan Smoczyński i wiele innych.

Jazz in Kyiv 2016 (fot. Olexandr Zubko)
Dzięki byciu w tamtej niesamowitej atmosferze, dzięki moim nauczycielom, weszłam głęboko w tajniki jazzu. Pamiętam moment, kiedy nauczyłam się, złapałam nerw swingowania. Boże drogi... ile Michał Tokaj, wspaniały muzyk, mój nauczyciel od fortepianu, włożył w to serca! On mi wtedy całą duszę oddał, ale nauczyłam się. Zapaliłam się wtedy do nauki do tego stopnia, że nawet jak wychodziłam ze szkoły, to tylko na krótko. Przesiadywałam w niej od rana do nocy. Nareszcie dorwałam się do uczelni, czego całe życie pragnęłam.

Teatr Polski we Wrocławiu - spektakl "Xięgi Schulza"
Chodziłam bardzo szczęśliwa, a z tej radości świeciłam tak, że mogłabym być elektrownią (śmiech). Pamiętam nawet jak Jasiu Smoczyński, znakomity pianista, zapytał mnie kiedyś - Roksi, dlaczego ty taka szczęśliwa ciągle chodzisz, a ja mu na to - Janek, ja bym ci powiedziała, ale to jest długa i bardzo smutna historia. To właśnie tam doznałam po raz pierwszy szczęścia w sposób świadomy. Jednak już wówczas, zaczynając naukę w szkolę bardzo dobrze wiedziałam, że chcę pójść własną ścieżką muzyczną. Kiedy przyjechałam do Warszawy, miałam tylko trzy skomponowane przez siebie utwory, ale to właśnie na Bednarskiej powstały następne. Tak, jazz już wówczas był mocno we mnie. Tyle że im więcej nim nasiąkałam, tym bardziej czułam się zainspirowana, żeby robić coś swojego i tak powoli rodził się mój Mizrah, co po hebrajsku oznacza Wschód. Motywem głównym do zrodzenia się we mnie tamtych, jak i obecnych kompozycji, służy Jego Wysokość Kontrast doświadczeń. Ten wątek naświetlę trochę później.

- Jaki był skład tego zespołu?

- Ryszard Borowski na flecie, Piotr Aleksandrowicz na gitarze, Wojciech Traczyk na kontrabasie i Michał Trela na bębnach. Oprócz doświadczonego muzyka Ryszarda Borowskiego, każdy z tych młodzieńców był wyjątkowy, fantastyczny. To był nie tylko mój pierwszy zespół, ale też wraz z nimi nagrałam swoją pierwszą płytę Mizrah. Graliśmy etniczna muzykę zainspirowaną jazzem.


Powstanie płyty? To wszystko działo się bardzo szybko, wręcz błyskawicznie. Założyliśmy zespół, przez rok graliśmy standardy jazzowe w moich opracowaniach, dochodziły też moje własne kompozycje, a coś aranżowaliśmy wspólnie. 

Teatr Rampa Warszawa - spektakl "Jaskółka" (fot. Jacek Szymczak)
Pozbieraliśmy potem to wszystko do kupy i w konsekwencji na moim dyplomie w połowie zagraliśmy jazzowe standardy w moich oraz częściowo Andrzeja Jagodzińskiego opracowaniach – jak już wspominałam, z Triem Jagodzińskiego – a w połowie moje kompozycje z zespołem Mizrah.

Magazyn "Jazz Forum", 2002
Kiedy kończyliśmy szkołę, materiał na płytę już prawie w całości był gotowy. Podczas egzaminów końcowych z polecenia Giny Komasy trafiliśmy na festiwal Nowa Tradycja, którego przewodniczącym był wówczas Czesław Niemen, na rok przed śmiercią. I to właśnie on wręczył nam wtedy Nagrodę Specjalną w postaci nagrania płyty.

- Jak trafiłaś do teatru?

- To był rok 2006. Tak naprawdę Teatr zawsze mnie pociągał, ale znając swoją emocjonalność, bałam się w nim zatracić. Najbardziej bałam się ról dramatycznych i tego, że nie wytrzymam ich psychicznie. Zaczęło się od niewielkich występów z koryfeuszami starej Warszawskiej Romy Witem Michajem oraz Lacym Wiśniewskim, wybitnym tenorem klasycznym Gennadym Iskhakovem wraz z wspaniałą roztańczoną i rozśpiewaną grupą artystów, z cygańskim programem muzycznym w Warszawskim Teatrze Żydowskim.


"Taki jeden dzień" Teatr Rozrywki w Chorzowie 2013 fot. Mirosława Łukaszek
Po tych występach Szymon Szurmiej, ówczesny dyrektor Teatru, zaprosił Witta, Gennadya, Lilianę Cercel oraz mnie do udziału w spektaklu "Tradycja". Z Teatrem Żydowskim współpracuję do dziś. Później przez dwa sezony w Teatrze Rampa grałam w spektaklu "Jaskółka" według Turgieniewa w reżyserii Żanny Gerasimowej. Zrobiłam muzykę do spektaklu oraz wcieliłam się w jedną z dwóch postaci głównych. Tam po raz pierwszy odkryłam teatr w sobie, czyli odnalazłam to "coś", co w pełni mogę dać teatrowi. Wiele zawdzięczam też żonie Szymona Szurmieja, obecnej dyrektor Teatru Żydowskiego Goldzie Tencer, dzięki której odkryłam dla siebie poezję żydowską, na przykład takich autorów jak Itzik Manger, Icyk Fefer, czy Lejb Kvitko. No i mojemu zespołowi Teatru, wspaniałej rodzinie o niepowtarzalnym klimacie i potencjale. Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, to on zaczyna wchodzić w każdy twój zwój, w każdą twoją żyłę, w całą twoją osobowość i zaczyna być częścią twojego DNA. Kiedy po raz pierwszy przyszłam do teatru, dostałam warunek - żadnej statyczności, a wówczas, jak większość muzyków, miałam problem ze zrobieniem na scenie kroku w prawo lub w lewo! A w teatrze na scenie trzeba umieć robić wszystko.


Kiedy odnalazłam teatr w sobie, to za każdym razem wychodząc na scenę jako muzyk, nie potrafię już ustać w jednym miejscu. Mnie nosi! Teatr też daje ci swobodę do tego stopnia, że na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie "pomyłka". Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to wręcz super okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś, bo teatr to także improwizacja.

"Xięgi Schulza" Teatr Polski we Wrocławiu
- W jakiej konwencji utrzymana jest sztuka "Xięgi Schulza"?

- Zamysł tego spektaklu powstał w wyobraźni Jana Szurmieja, czyli jego twórcy, około pięciu lat temu, i przez kolejne lata dojrzewał. Jest to sztuka muzyczno-dramatyczna. Wielowarstwowa, wieloplanowa. Mistyczna, ukazująca w pełni substancję subtelnego piękna całej postaci, którą jest Bruno Schulz. Jest w niej dużo śpiewu i tańca, ale jest też dużo monologów i dialogów.


Około 50 osób, w tym zespół techniczny, tworzą całość spektaklu, a jeszcze do tego fantastyczna scenografia (Wojciech Jankowiak) oraz nieprawdopodobna ilość przepięknych kostiumów (Marta Hubka). Tak naprawdę, Jan stworzył planetę teatralną "Schulz" i zaludnił ją nami. A my podchwyciliśmy ideę i tak powstał ten wspaniały organizm "Xięgi Schuza". Jan Szurmiej jako wielki wizjoner teatru, ciągle poszukuje.

Teatr Polski "Xięgi Schulza" (fot. Jan Oborski)
Zawsze oryginalny, pełen świeżych pomysłów pozostaje jednak wierny swojemu unikalnemu stylowi. Jest człowiekiem, który ciągle się uczy i nieustannie stawia sobie coraz to nowe wyzwania, a charakter wyobraźni Jana jest wprost zdumiewający. Dzięki "Xięgom Schulza" miałam wspaniałą okazje, aby w najdrobniejszych szczegółach obserwować, jak powstaje jego dzieło.


Chodziłam na próby dramatyczne, czyli wówczas, kiedy nie byłam potrzebna na scenie i byłam świadkiem unikalnego procesu, którym jest praca aktorów nad ich rolami.

- Jak aktorki poradziły sobie z wszechobecną schulzowską cielesnością?

Teatr Polski "Xięgi Schulza" (fot. Jan Oborski)
- Z przyjemnością (śmiech). Chociaż najpierw doświadczały pewnego rodzaju oporu. Schulz bez erotyzmu to nie jest Schulz, a Jan potrafił to przekazać i przekonać aktorów. W jego sztukach mnóstwo jest erotycznych metafor, a i tym razem miał w tej dziedzinie ogromne pole do popisu przy okazji pokazania ulicy czerwonych latarń, nazwanej przez Schulza Ulicą Krokodyli. Ta oto nazwa została przeniesiona do spektaklu. Poza tym, doskonale został pokazany w sztuce świat narkotycznych marzeń sennych, oniryzmu i świadomego odrealnienia.


Notabene, powszechnie wiadomo, że świat realny po prostu Schulza przerażał. Chciałabym skupić szczególną uwagę na języku spektaklu. Otóż, są to oryginalne, tzw. żywcem wyjęte fragmenty tekstów Schulza, tyko nieznacznie opracowane. Język schulzowski jest wielce szczególnym językiem, pełnym unikalnych idiomów. Nawet profesjonalni aktorzy dramatyczni biorący udział w spektaklu mieli kłopoty. A ja?! O tym – dalej.

Teatr Polski "Xięgi Schulza" (fot. Jan Oborski)
- Kto w tej sztuce jest odpowiedzialny za muzykę?

- Autorem muzyki jest genialny, młody kompozytor Marcin Partyka. W związku z tym, że ja wykonuję w tej sztuce główną rolę śpiewaną, Marcin zapytał mnie - czego bym chciała? Ja na to - wszystkiego! plus wyzwania. Dobrze - odparł. Tak się stało: klasyka, jazz, motywy ludowe ukraińskie oraz żydowskie – Marcin po mistrzowsku skomponował, poukładał te wątki, a do tego miałam możliwość improwizacji.


Nie dość, że te pieśni posiadają niesłychany ładunek emocjonalny, to na dodatek śpiewam je w takich rejestrach, w jakich dotychczas tylko wokalizowałam, ale nigdy jeszcze nie śpiewałam z tekstem i do tego z tekstem, żywcem wyjętym z tworów Schulza! Kiedy zobaczyłam materiał, to wiedziałam, że ostro muszę brać się do pracy, zbytnio nie rozmyślając nad poziomem jego trudności. Do premiery wówczas pozostawały tylko dwa miesiące.

Teatr Polski "Xięgi Schulza" (fot. Jan Oborski)
Gdybym wtedy zastanowiła się trochę dłużej, na przykład, czy zdołam nauczyć się tych wszystkich tekstów na pamięć, to na pewno bym się ich nie nauczyła. Wcieliłam się w tej sztuce w postać Lunarnej Bogini, na której spoczywa ogromna odpowiedzialność. Ten spektakl jest kilku-wymiarowy, dzięki czemu jest bardzo skontrastowany w swoich emocjach.


Przez większość sztuki stoję nieruchomo na specjalnym podeście, zawieszonym około 3 - 5 metrów nad sceną i śpiewam sama lub z zespołem, który żyje własnym życiem, tuż pode mną. Jednak razem i tylko razem tworzymy całość, jednym organizmem jesteśmy. Statyczna jestem, zachowuję neutralność mimiki praktycznie aż do jednej z ostatnich scen, sceny Chasydów, kiedy w końcu się uśmiecham i podnoszę rytualnie ręce.

fot. Phil Booth
Jest to wszystko bardo trudne, biorąc pod uwagę wspomniany już ładunek emocjonalny pieśni, ale dzięki właśnie statyczności fizycznej, przekaz pieśni nabiera niesłychanej mocy. I nawiasem mówiąc, jest to kolejne moje nowo zdobyte doświadczenie. 



- Wkrótce premiera twojej nowej płyty.

- Album nosi tytuł Personnages, czyli Postacie i jest to starannie dopracowane resume ostatnich siedmiu lat mojej scenicznej twórczości.

Albumem tym zapoczątkowałam kilku-płytowy cykl, a to wydawnictwo to jego pierwszy volumen. Drugi krążek z tej serii ukaże się jeszcze prawdopodobnie w tym roku. W ciągu ostatnich kilku lat pracy w teatrach oraz przy różnych innych okazjach nazbierało mi się około 50 utworów, które staram się teraz tak porozmieszczać na poszczególnych płytach, aby jak najlepiej pasowały do mojego zamysłu. Wszystkie utwory z tej płyty powstawały w bardzo różnych okolicznościach oraz w różnych momentach mojego życia i kiedy tego materiału uzbierało się już dość dużo, uznałam, że pora już zrobić podsumowanie w postaci płyty. W ciągu dwóch godzin powstała cała koncepcja albumu, zdjęcia na okładkę oraz jego tytuł, natomiast dobór utworów zajął mi aż dwa miesiące. Trudność polegała na tym, że każda z tych pieśni jest jak mini spektakl, jak opowieść wychodzącej na scenę postaci, stąd taki, a nie inny tytuł albumu. Muzyka to moje kompozycje oraz opracowane przeze mnie pieśni ludowe, zarówno, jak i wiersze awangardowych poetów ukraińskich i żydowskich.


Płyta powstała dzięki współpracy z wieloma wspaniałymi muzykami i teatrami oraz dzięki moim osobistym doświadczeniom. W porównaniu z moimi poprzednimi płytami na Personnages znacznie więcej jest ciszy, improwizacji, oraz zanurzenia w sakralnej muzyce żydowskiej, której próbkę można usłyszeć w końcowej scenie "Xiąg Schulza", kiedy śpiewam "Eyli, Eyli lomo azavtoni" - "Boże mój, czemuś mnie opuścił". No i zdecydowanie postawiłam tu na śpiew, mniej na kompozycję, aranżację. Z ogromną miłością pracowałam nad tą płytą.

Moon&Melody z Wolframem Spyrą - Berlin 2013 (fot. Marek Śliwowski)
- Od kilku lat współpracujesz z niemieckim instrumentalistą Wolframem Spyrą.

- Tak, jest to bardzo interesujący rodzaj współpracy. Nie tylko koncertujemy wspólnie, ale też prowadzimy warsztaty o prze-ciekawej tematyce, organizujemy oraz uczestniczymy w wystawach dźwiękowych. Ciągle się uczymy od siebie na wzajem! Wydaliśmy wspólnie dwie płyty:


Overture z muzyką osadzoną w twórczości ludowej i tekstami po polsku, ukraińsku, rosyjsku oraz w jidisz oraz Requiem – forma mszy żałobnej, lecz o światłym klimacie (analogowa elektronika, śpiew, fortepian, saksofon, melodyka). W kwietniu tego roku dzięki staraniom Holenderskiego wydawnictwa Groove Unlimited ukazała się następna nasza wspólna płyta InSPYRAtion... featuring ROKSANA, w której nie zabraknie brzmień elektronicznych analogowych, fortepianu oraz wątku ludowego śpiewanego.

Wolfram Spyra i Roksana Vikaluk .Prezentacji albumu inSPYRAtion... w Holandii (fot. Phil Booth)
Z Wolframem dużo razem jeździmy, dzięki czemu odnajdujemy wiele ciekawych inspiracji. Wolfram jest muzykiem elektronicznym klasy europejskiej wywodzącym się ze Starej Szkoły Berlińskiej. Spotkaliśmy się dzięki Józefowi Skrzekowi w roku 2009 podczas Festiwalu "Schody do nieba" odbywającego się w Chorzowskim Planetarium, gdzie jako jedyna kobieta na tym wydarzeniu reprezentowałam Ukrainę.


Był tam także Wolfram Spyra z Robertem Golą - Śląskim gitarzystą od lat mieszkającym w Niemczech. Od tamtego momentu minęło już dziesięć twórczych, spędzonych wspólnie z Wolframem lat.

- Jak postrzegasz to, co dzieje się w Ukrainie?



- Przeżywam to bardzo. Moi niektórzy koledzy aktorzy i reżyserzy, muzycy są teraz na froncie, ponieważ nie potrafią siedzieć w spokoju, kiedy trwa rosyjska agresja. Oni są także wdzięczni nam wszystkim - ukraińskim artystom działającym poza ojczyzną, bo w ich pojęciu dzięki temu, co tu robimy, tworzymy bardzo ważny propagandowy front, który buduje w Europie świadomość tego, czym jest Ukraina.


Już widać efekty naszej pracy, bo przecież jeżeli na płycie belgijskiego muzyka (Galactic Underground Johan Geens, 2017) pojawia się kompozycja napisana do słów naszego poety Iwana Franko, to jest to żywy dowód, że, w tym wypadku, moja misja przynosi efekty. Ukraina musi być promowana. Słychać o każdym kraju Europejskim oraz o tych, przybliżonych do Europy.

A co z Ukrainą? My, Ukraińcy, sami jeszcze nie wiemy, na co nas stać - powtarzam te słowa z wywiadu na wywiad. Sytuacja w moim kraju jest bardzo ciężka, ale dzięki niej dowiadujemy się, czym jest dla nas niepodległość i niezależność, w tym od Rosji. To nieprawda, że nasza tożsamość narodowa jest krótka. Ukraińskość była w nas od dawna, tylko skutecznie była niszczona. Na przykład, Rosjanie nigdy nie dopuszczali, aby nasza tożsamość rosła, narzucając nam od setek lat swoją wolę. W czasach sowieckich moi rodzice byli wykładowcami na Akademii Medycznej i swoje zajęcia prowadzili wyłącznie w języku ukraińskim, za co byli strasznie "bici" przez kierownictwo Akademii. Natomiast ojca nie mogli ani wyrzucić, ani wyzwać od ekstremistów czy nacjonalistów, bo częściowo był Żydem i dlatego nie wiedzieli, co z nim zrobić. Przez setki lat nie wolno było Ukraińcowi przejawiać miłości do swojego kraju, co najważniejsze – język był prześladowany, a każda pro-ukraińska inicjatywa twórcza karana była ostro do końca lat 80', w tym gnoili ludzi w lagrach. Nie wolno było pisać wierszy o miłości do Ukrainy, bo natychmiast takich śmiałków wysyłano na Syberię. Ukraina zawsze stanowiła dla Rosji kolosalne niebezpieczeństwo z powodu genetycznie uwarunkowanej olbrzymiej siły świadomości i dlatego z taką mocą i tak brutalnie i konsekwentnie ta świadomość była niszczona. Ukrainiec miał żyć w ciągłym strachu. Teraz Kreml również pozostaje wierny swoim krwawym "tradycjom": w dniu dzisiejszym szacuje się około 75 ukraińskich więźniów politycznych przebywających w więzieniach okupanta, a niektórzy, jak reżyser Oleg Sencow, już są w lagrach.


Droga Ukraińców do odbudowania własnej niezależności, niepodległości, własnej tożsamości jest jeszcze długa i bardzo mozolna. Powinniśmy znać swoją historię. Nauczyć się żyć ze świadomością tych bardzo ciężkich jej wątków, ale przy tym nie emanować nienawiścią, by móc budować kraj z sercem, pełnym wiary. Na dzień dzisiejszy jest to niewyobrażalnie trudne.

Roksana podczas wywiadu w foyer Teatru Polskiego we Wrocławiu (fot. Sławek Orwat)
- Jak oceniasz wasze relacje z Polską?

- Aby wszystko między nami się zabliźniło, potrzeba czasu. Trudno jest mówić o równoprawnym dialogu Ukrainy z Polską w momencie, kiedy nasze kraje dzieli ekonomiczna przepaść, a na dodatek trwa wojna w Ukrainie. My, Ukraińcy, sami musimy zbudować naszą hierarchię wartości i chcemy to zrobić bez podpowiadania.


W naszej wspólnej historii po obu stronach zawsze były postacie, które dla jednych byli bohaterami, a dla drugich zbrodniarzami. Podobnie działo się w historii wielu innych narodów.  Z kolei w historii naszych relacji do dziś istnieje też wiele niewyjaśnionych sytuacji, które, wierzę, z czasem wyjaśnimy sobie. Moim zdaniem trzeba dużo dobrej woli i zrozumienia z obydwu stron, aby nasze relacje stawały się coraz lepsze.

Festiwal "Etniczne inspiracje 24 listopada 2011 (fot. Marek Śliwowski)
Jeszcze jedno spostrzeżenie. Na dzień dzisiejszy, w Polsce od czasu do czasu czuję się obdarzona uwagą specjalną, kiedy mówię w każdym innym języku, niż polski, na przykład będąc w transporcie miejskim. Nawiasem mówiąc, w Niemczech czy w Anglii, w Holandii czy w Belgii nikt nie akcentuje uwagi na człowieku, rozmawiającym w języku obcym. Tu jeszcze tak. Naród ma taki odruch. Po prostu jeszcze ma. Chociaż zdarza się to dużo rzadziej, niż lat 20 temu. Polska, chociaż z wielkim trudem, ale jednak otwiera się na obcokrajowców.

- Od jakiegoś czasu częściej przebywasz w Niemczech.

- Ja nie dlatego wyjechałam do Niemiec, że tak bardzo chciałam opuścić Polskę, tylko dlatego, że wówczas prawie przestałam czuć się wspierana w Polsce jako artystka, a moje, zarówno jak i pewne wspólne ukraińsko-niemiecko-polskie projekty też nie dostały żadnego wsparcia. Udało się w Berlinie. Dlaczego w pewnym momencie Polska przestała wspierać ukraińskie inicjatywy kulturalne?

"Moon&Melody Minimalistic", Roksana Vikaluk i Wolfram Spyra. Berlin, 2019
Dlaczego znowu obserwujemy eskalacje fal ostrych, wręcz brutalnych nastrojów, w tym też antysemickich w kraju? Skąd te prowokacje, niechęć? Po tym, jak, na przykład, wspierali Polacy mój kraj podczas Rewolucji Godności na Majdanie? Zastanawiam się, jaki jest cel wyższy tego wszystkiego? Na szczęście, w Polsce bardzo wielu jest też życzliwych ludzi pośród tych, którzy nie dzielą innych pod kątem pochodzenia.


Wśród nich są również osoby medialne, całe radiostacje, działacze społeczni zarówno, jak i tzw. średnio statystyczni obywatele. Wierzę, że pozytywne, progresywne, cywilizowane siły w Polsce wezmą gorę. Wierzę w renesans, w tym w stosunkach polsko-ukraińskich. A ja jestem związana z Polską przeogromnie i raczej tak już pozostanie, niezależnie od tego, jak często i na jaką skalę będę tu działać.

Diystwo Ternopil 2013 (fot. Taras Ivankiv)
- Jak oceniasz obecny rząd Ukraiński?

- Kolejne wybory prezydenckie przyniosły oraz wzmogły rozterki: "Nie ma odpowiednich kandydatów". W Ukrainie zauważa się wahania zaufania do rządu, bo ludzie widzą różnice pomiędzy obietnicami, a rzeczywistością. Właśnie przed chwilą dopiero zostało przyjęte w Parlamencie prawo, dotyczące języka ukraińskiego w Ukrainie jako jedynego państwowego. Tak czy tak, prawdą też jest, że rosyjskojęzyczni fani Rosyjskiego Imperium znikają, jak rosa na słońcu, nie patrząc na chwilową – chociaż przerażającą! – ich eskalację przedwyborczą.


Niestety, problem tych ludzi polega na tym, że oni chcieliby nie tyle do Rosji, ile do Związku Radzieckiego. Niemniej, w zaistniałej sytuacji w kraju coraz bardziej zmienia się świadomość. Za Sowietów mówienie w języku ukraińskim było niemodne, kojarzyło się z prowincjonalnością, a obecnie poziom ludzi mówiących w Ukrainie w języku ukraińskim wzrasta. Ponieważ wzrasta świadomość. Problem językowy jest jednak wciąż mocny.

Teatr Żydowski. Spektakl "Ach!Odessa-Mama", fot.Andrzej Wencel
- Jest w Ukrainie miasto, o którym moglibyśmy mówić godzinami. Nazywa się Odessa.

- Republika w Republice (śmiech). Oni nawet język mają swój - odeski. Jest to mieszanina ukraińskiego, rosyjskiego i jidysz.


Znam Odessę. Od lat mieszkała tam część mojej rodziny. Mój tata zaszczepił we mnie miłość do tego miasta. Oprócz Ukraińców i Żydów, mieszkają tam także Grecy, Rosjanie, Niemcy, Polacy, Tatarzy, Francuzi... Boże mój, kogo tam nie ma!? Odessa zawsze miała więcej niezależności niż cała reszta Ukrainy.

Koncert w Uzhhorodzie (fot. Yaroslav Makar)
Tam nawet rewolucyjne zmiany nie przyszły w roku 1917, tylko w 1919, a władza sowiecka ukorzeniła się tam dopiero w roku 1920. I tak jest do dziś. Taka kolorowa wyspa na mapie Ukrainy.


W Odessie jest wszystko – tak mawiają Odessyci, ze stuprocentową powagą. I tak jest na prawdę! Jestem szczególnie zachwycona przepiękną szkołą kompozytorska dla dzieci i młodzieży im. Stolarskiego, gdzie wykłada moja znajoma wspaniała kompozytorka.

Często mam możliwość obserwacji dziejów szkoły, dzięki nagraniom video, realizowanym przez kulturalny program telewizyjny w Odessie. Jedna rzecz zaszokowała mnie dogłębnie: szkoła do dziś czerpie z sowieckich programów nauczania. Nie zaprzeczam, było w nich dużo dobrego. Ale przecież chodzi o świadomość, młodzi kompozytorzy powinni znać autorów swojego kraju w pierwszej kolejności. Kiedy pytam dlaczego tak jest, słyszę odpowiedź - bo nie ma ukraińskich. Cóż za bzdura, są! Tylko trzeba chcieć czerpać z tego bogactwa.

- Twoje największe marzenie?

- Przede wszystkim, by być zdrową i żeby moi najbliżsi byli żywi i zdrowi. A dalej – samorealizacja, spełnienie w każdym jego wyrazie. Ostatnio coraz bardziej ciągnie mnie do ludzi i wiem, że dużo mogę przekazać, pomóc w sensie profesjonalnym. Na tym etapie mojego życia będąc, chciałabym bardziej zakotwiczyć się w Teatrze, z tym wszystkim, co potrafię, czyli jako aktorka, wokalistka "wielostylowa", kompozytorka, aranżerka, pianistka, elektronistka... i eksperymentatorka. Chcę burzy mózgów we współpracy, chcę współtworzyć i katalizować! Mam pewne pomysły. Jednym z nich jest mój autorski program relaksacyjny "Energetyczny Kamerton".


- Na czym dokładnie ten program polega?

Autor Maik Springer
- Są to spotkania odbywające się bez żadnego słowa. Wszystko, co musi uczestnik takiego seansu, to przyjść z własnym stanem wewnętrznym, z całym wachlarzem odczuć i uczuć i... nic nie mówić. Zatem usiąść czy położyć się, a ja w ciszy wychwytuję energię, jaką pomieszczenie, w którym jesteśmy, zaczyna się wypełniać. Następnie intuicja zaczyna mi podpowiadać, co i na jakim instrumencie powinnam zagrać, albo co zaśpiewać, aby uzdrowić tę atmosferę i aby ci ludzie poczuli się lepiej. Ale tak naprawdę, to my wszyscy wspólnie w takim pomieszczeniu znajdując się "współpracujemy", świadomie lub nie splatając się falami energii. Najlepiej jako instrument sprawdza się pianino lub fortepian, ze względu na bardzo bogate spektrum rezonansowe. Zajęcia odbywają się indywidualnie lub w grupie do 12 osób. Jest możliwość stworzenia personalnej tzw. mandali dźwiękowej. Przedstawiłam ten program pewnemu doświadczonemu psychoterapeucie, który wyraził pogląd, że jest to bardzo dobre rozwiązanie i że mogę takie spotkania prowadzić, nie będąc zawodowym psychoterapeutą. W Niemczech pomysł chwycił natychmiast. Niemcy mają zaufanie do podobnych rzeczy i posiadają kolosalne doświadczenie, na przykład w dziedzinie muzykoterapii.


Sama idea, zanim nabrała kształtów programu, dojrzewała w ciągu ostatnich 6-7 lat. Wszystko zaczęło się od tego, że niejednokrotnie po zakończeniu moich koncertów podchodzili do mnie różni ludzie ze słowami - odlecieliśmy... albo - ta muzyka ma uzdrawiający efekt.

Koncert w Uzhorodzie (fot. Yaroslav Makar)
Z początku odbierałam to jedynie jak miłe komplementy, ale z czasem zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać. Jednocześnie praca nad sobą, zarówno jak i współpraca z artystami, obserwowanie relacji pomiędzy nimi w podstawowej mierze sprzyjała powstaniu programu "Energetyczny Kamerton".

Roksana Vikaluk podpisuje swoją nową płytę (fot. Slawek Orwat)
Dedykuję mój program wszystkim, lecz w pierwszej kolejności – aktorom. Prototypem do jego stworzenia posłużył mój rodzinny zespół Teatru Żydowskiego. Kocham aktorów i rozumiem ich problemy. To środowisko to niesamowita planeta. Uwierz mi, że nikt podobnym życiem nie żyje. Są przeogromnie skontrastowani w swoich uczuciach i emocjach. Żyją w maksymalnym napięciu emocjonalnym oraz fizycznym, a na ich ramionach spoczywa bardzo wielka odpowiedzialność... w tym za widza. Aktor potrafi dać widzowi tak mocną nadzieję, której nie potrafi czasami dać najlepszy psychoterapeuta. Taka niesamowita misja spoczywa na aktorze. Życie na najwyższych obrotach emocjonalnych i fizycznych jednak sprawia często, że opanowuje człowieka pewien specyficzny rodzaj przemęczenia. Wówczas traci się kontakt z intuicją, a przemęczone jestestwo dobrych rozwiązań, jak wiadomo, nie przynosi. Pojawia się natomiast panika i każdy większy czy mniejszy problem staje się wtedy nie do zniesienia, jeszcze solidniej wyczerpując siły wewnętrzne. Wiem dokładnie, o czym mówię, zwłaszcza, kiedy na przykład jestem świadkiem rozmów w kuluarach i palarniach. Ciągłe mówienie o problemach, zadręczanie się w kółko do niczego dobrego nie prowadzi, tylko rozjątrza jeszcze bardziej.


I teraz wyobraź sobie, że taki człowiek wejdzie na pół godziny lub chociaż na 10 minut do mojego pomieszczenia, gdzie będzie pięknie, gdzie w powietrzu będzie wyczuwalna miłość i akceptacja i nie padnie żadnych zapytań, gdzie wczuwając się w muzykę będzie mógł sobie posiedzieć, coś narysować, ulepić, a nawet zasnąć, odreagować.

Autor wywiadu z Roksaną Vikaluk po zakończeniu rozmowy
Pewnie wszyscy wiemy, jak ciężko jest dzisiaj o te kilka minut spokoju dla siebie. A przecież siła ich jest wręcz życiodajna. 



- Życząc ci spełnienia wszystkich marzeń, dziękuję za piękną rozmowę.

- Dziękuję, również dla mnie była to wielka przyjemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz