wtorek, 3 lipca 2012

Muzyka jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie - Wywiad z Tymonem Tymańskim (JazzPRESS lipiec 2012)


fot. Monika S. Jakubowska
- Jak i kiedy w Twojej głowie pojawiło się słowo „yass” i co ono oznacza? 

- „Yass” to słowo, które pochodzi z dwóch źródeł. Czytałem kiedyś biografię Louisa Armstronga, która opisywała jeden z wczesnych koncertów jazzowych, anonsowanych jako „jass”. Moja ówczesna przyjaciółka mieszkała w Finlandii, gdzie na jazz mówiono „jatsi”. Stwierdziłem, że to jakaś fajna cecha muzyki improwizowanej – w każdym miejscu globu ludzie mogą nazwać ją po swojemu. Zaintrygowało mnie to na tyle, że zacząłem myśleć o nowym gatunku muzyki. Oczywiście, że „yass” bardzo mocno kojarzy się z jazzem. No cóż -  pierwsza inspiracja pochodzi od muzyki lat 60-tych, od muzyki głównie afro-amerykańskiej. Coltrane, Davies, Monk, Mingus, Coleman, Ayler. W Polsce Komeda, Seifert, Stańko. Ale słowo „yass” oznacza też trochę więcej. W tym tyglu, który tworzyliśmy w latach 90-tych, znalazły się też inne gatunki, które nas interesowały - od rocka alternatywnego i muzyki klasycznej, przez drum’n bass do hip hopu i ambientu.

- Czy nazwa „yass” jest używana poza Polską?

- Myślę, że nie. To jest hasło, które było zarezerwowane dla pewnego stylu, który powstał w latach 90-tych gdzieś na pograniczu Bydgoszczy i Trójmiasta. Co prawda moi przyjaciele z kręgu dawnego Young Power - z Włodzimierz Kiniorski i Antoni Gralak - twierdzili, że wpadli na pomysł podobnej koncepcji wspólnej sceny muzycznej już wcześniej, właśnie myśląc o słowie „yass”. Nie mam powodu nie wierzyć Gralakowi i Kiniorowi. Faktem jest, że słuchając ich płyt i koncertów, mieliśmy świadomość, że są rodzajem alternatywy jazzu polskiego, który w latach 80-tych kojarzył nam się z gastronomią. Nie był to ten jazz, który powstawał w Polsce w latach 60-tych czy 70-tych. Stracił „jaja” i publiczność, stał się zachowawczy i konserwatywny.



- Nie znam zbyt wielu muzyków związanych z polską sceną, którzy uczestniczyliby w tak ogromnej ilości zespołów i projektów jak Ty. Powiedziałeś kiedyś nawet w jednym z wywiadów, że muzyka jest Twoim błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie, bo zamiast od czasu do czasu posłuchać innych, głównie słuchasz siebie. Kiedy znajdujesz czas na sen i jak w związku z tym funkcjonujesz?

- Moje życie nie jest tak nieuporządkowane, jak się może wydawać. Owszem, piszę bloga i felietony, prowadzę audycję radiową, jestem kompozytorem   muzyki filmowej i teatralnej. Zdarza mi się występować w programach telewizyjnych, grywam też na deskach teatru. Oczywiście najbardziej ciągnie mnie do grania koncertów i pracy w studiu, ale w tak zwanym międzyczasie lubię robić różne inne rzeczy. Z drugiej strony – czy takie znowu inne? Rozpiera mnie nieprzeparta ochota do sprawdzania się, przeróżnych eksperymentów artystycznych. Potrzebuję nowych wyzwań. W istocie rzeczy działam na pograniczu świata muzyki, literatury, czasem teatru i filmu. Wydałem książkę, teraz piszę zbiór opowiadań. Planuję wydać swoje wiersze i felietony, interesuje mnie pisanie scenariuszy. Teatr i film to domeny pokrewne. Zdarzyło się pracować w teatrze jako kompozytor, aktor, tekściarz i tłumacz. Nie byłem jeszcze tylko reżyserem, scenarzystą, twórcą scenografii, odźwierną i księgową (śmiech).

- Od momentu wydania pierwszej płyty z Kurami zostałeś okrzyknięty polskim Frankiem Zappą. Jak się czujesz z taką etykietą?

- Czuję się dobrze, bo Zappa jest mi bardzo bliski. Od dziecka słuchałem Franka Zappy. W moim domu słuchało się muzyki ambitnej. Brat katował mnie rock’n’rollem z pogranicza lat 60-tych i 70-tych, a jego koledzy byli jeszcze bardziej wymagający. Zaczęło się dość niewinnie – od Beatlesów, Stonesów i glam rocka – Slade, Sweet, Mud, Suzi Quatro, potem przyszedł czas na rzeczy bardziej wyrafinowane. Dylan, Floydzi, Zappa, Deep Purple, Black Sabbath, Led Zeppelin, Genesis, Yes, King Crimson. Jeszcze później pojawił się Coltrane i Davis. W wieku lat 12-tu zacząłem kumplować się z kolegami brata. Dostawałem od nich nagrania Beatlesów, Crimsonów, Zappy i całe zestawy książek do czytania. W wieku lat 15-tu zainteresowałem się DKF-em i wystawami sztuki, chodząc w aurze młodego poety i artystycznego beniaminka. Grałem w tym czasie punka i nową falę, ale wszyscy starsi koledzy sugerowali mi, abym się zabrał za ambitniejszą twórczość. Podsuwali mi płyty jazzowe. Ja oczywiście na to prychałem, nie za bardzo mnie ten jazz ekscytował. 

- I kto to mówi ? (śmiech)

- Miałem wtedy 12, może 13 lat. Był rock 1980, 1981, tuż przed stanem wojennym. Davis grał w tym czasie jazz-rocka i inne dość manieryczne rzeczy. Jazz przestał być muzyką, w której wrzało od nowych trendów. Owszem, podobała mi się muzyka typu James Blood Ulmer – punk jazz i no wave. Pewnego razu Krzysztof Główczyk, mój mieszkający piętro nade mną kolega fotografik, przyniósł mi chyba z 6 płyt Coltrane’a. Wtedy zaczęła sie prawdziwa jazda! Pamiętam, że gdzieś w roku 1988 znalazłem człowieka, który był absolutnym fanem Coltrane’a i miał jego 90 płyt, razem ze wszystkimi bootlegami. Chodziłem do niego z kumplem i nagrywaliśmy wszystko jak leci. W ogóle powinienem podziękować bratu i jego kolegom za muzyczną edukację. Zappa to było nazwisko, które często się powtarzało, choćby w temacie pt. „kto jest najlepszym gitarzystą świata”. Według moich starszych kolegów najbardziej ekspresyjny był Hendrix, najszybszy Alvin Lee, najlepszy technicznie Al DiMeola, najbardziej wyrafinowani Clapton, Page, i Fripp,  a najbardziej oryginalny - Zappa. Tak więc jest to bardzo przyjemne porównanie, chociaż staram się zawsze trochę od Zappy odżegnywać. Oczywiście znam większość płyt Zappy i jestem wielkim fanem zwłaszcza tych wczesnych, które brzmią bardzo analogowo -„Freak Out”, „Absolutely Free”, „We’re Only In It For The Money”, „Hot Rats”, „Just Another Band From LA”, „Apostrophe”, „Overnite Sensation”, aż do „Rocky & Elsewhere”, „Studio Tan” czy „One Size Fits All”. Gdzieś około roku 1978-79 zaczęła się kolejna rewolucja w sposobie nagrywania. Płyty przestały dobrze brzmieć, również te Zappy. Pojawiło się za dużo mikrofonów, slapujący bas i za dużo górnych częstotliwości w nagraniach. Od płyt „Joe’s Garage” Franek przestał brzmieć interesująco, choć dalej zdarzało nagrywać mu się zacne płyty – choćby „You Are What You Is”, „The Ship Arriving To Late To Save A Drowning Witch”, „Jazz From Hell”. Zappa jest mi bardzo bliski, ale nigdy się z tą miłością do niego specjalnie nie ujawniałem, ponieważ zostać fanem czy nawet niewolnikiem Zappy jest bardzo łatwo. Zappa był po prostu genialny. Wybitny kompozytor, aranżer, świetny muzyk rhythm’n’bluesowy, facet bardzo otwarty, przy okazji niesamowity humorysta i sowizdrzał.

- No i w tym jesteście podobni.

- Tak, ale robić coś po Zappie jest bardzo trudno. Te jego wszystkie formy klasyczne, poaranżowane kabarety, rozbudowane suity jazz rockowe... Zappa tylko jednej rzeczy nie umiał. Nie umiał grać jazzu. Do jazzu brał sobie lepszych muzyków. Jazzowa improwizacja jest najtrudniejsza, ponieważ wymaga grania po nieustannie zmieniających się skalach. Od tego byli George Duke i inni goście. Tu mam lekką satysfakcję, bo ja mam za sobą i pewnie przed sobą ciekawą przeszłość sricte jazzową. Natomiast muzyka Franka oscyluje wokół rhythm’n’bluesa, jazz rocka, czasem klasyki pierwszej połowy XX wieku.

- Był taki zespół na samym początku Twojego życia artystycznego. Nazywał się Sni Sredstvom Za Uklanianie. Co to właściwie znaczy i jak go wspominasz, bo chyba od tego wszystko się zaczęło?

- Mój pierwszy zespół nazywał się dość żenująco - The New Beatles. Miałem wtedy 10 lat i założyłem swą pierwszą kapelę. Zrobiłem nabór i patrząc na twarze kolegów z klasy, wybrałem do grupy najprzystojniejszych.

- To Ty właściwie robiłeś boys-band (śmiech)

- Chodziło o to, by dobrze wyglądali, bo śpiewać i grać przecież nie umieli. Robiliśmy składki na instrumenty. Potem okazało się, że za naszą całą składkę można było kupić ćwierć werbla w składnicy harcerskiej. Mój tata dołożył resztę i kupiliśmy ten cholerny werbel. Kolejny mój zespół nazywał się The Howling Dogs i to był taki mix pomiędzy Beatlesami a Kissami, amalgamat melodyjnej piosenki i hard rocka. Nasz gitarzysta Piotr Merta był fanem hard rocka i uwielbiał Kissów. Starsi ode mnie o kilka lat koledzy - Świetlicki, Brylewski, Maleńczuk, Staszewski czy Staszczyk nie mieli starszych braci, a jeśli już mieli, to starsi bracia dręczyli ich muzyką typu „glam”. Glam był oczywiście w porządku – stanowił dyskotekową formę rock’n’rolla. Do dziś z przyjemnością słucham Slade’ów. Uważam, że była to jedna z najlepszych kapel glamowych - sami pisali sobie muzykę. Mało tego, Noddy Holder był kapitalnym wokalistą pokroju McCartneya i Lennona. Po śmierci Bona Scotta dostał nawet propozycję grania w AC/DC, ale ją odrzucił. Myślę, że niesłusznie – stracili na tym zarówno Slade, jak i AC/DC. A jednak moi starsi koledzy nie znali zbyt dobrze Dylana czy Zappy. King Crimson, Yes czy Genesis odrzucali jako zbyt manieryczne. Kojarzył te rzeczy Tomek Lipiński, ale on był z innego pokolenia. Był o parę lat starszy od chłopaków, których wymieniłem. Ja miałem szczęście, że wychowałem wśród bardzo osluchanych i oczytanych kolegów na moim osiedlu nauczycielskim w Gdańsku Wrzeszczu. Krzychu Główczyk, Krzychu Honchera, Wiesiek Jasiukiewicz, Włodek Urbanowicz – to moi starsi kumple, którym powinienem płacić tantiemy za muzyczną i literacką edukację. Był więc Dylan i Cohen, byli Beatlesi i Stonesi, był Zappa i Robert Fripp. Był jazz, cała sterta książek, seanse ambitnych filmów w DKF-ach. Kiedy w wieku lat 16 grałem muzykę nowofalowo-punkową, starsi kumple zarzucali mi, że powinienem kreować ambitniejsze rzeczy - zamiast grania „rzęchów” i pisania punkowych tekstów. Kiedy zainteresowałem się kontrabasem i zacząłem grać muzykę jazzową, z miejsca stałem się ich pupilkiem. Wracając do nazwy zespołu, który wymieniłeś. Dzisiejszy anonsjer telewizyjny programów sportowych - Jacek Jońca - był wtedy członkiem naszego zespołu i siedząc kiedyś na kibelku, zauważył napis na słoweńskim proszku do prania o nazwie „Sni”. „Sni - sredstvom za uklanianie”, co można przetłumaczyć jako „Sni - środkiem do usuwania”. Wymyśliliśmy taką nazwę, bo byliśmy bardzo antypopowi i chcieliśmy utrudnić zadanie ewentualnym fanom grupy.

- A potem założyłeś zespół Miłość, niewątpliwie największe dzieło artystyczne Twojego życia, które dokonało rewolucji w polskim jazzie i to w momencie kiedy gatunek ten był u nas w poważnej zapaści.

- Moje zainteresowanie jazzem zrodziło się z pewnego rodzaju donkichotowskiego romantyzmu, ale w istocie rzeczy przyczyna była prosta. Kiedy zaczynała działać Trójmiejska Scena Alternatywna, byłem zbyt młody. Chodziłem na koncerty zespołów pokroju Apteki, Bielizny, Pancernych Rowerów czy Bómu – Wakacji w Rzymie. Oglądałem te wszystkie offowe koncerty z całym ich alternatywnym sztafażem i antyestetyczną dekoracją. To był intrygujący show. Ludzie ubierali się w prochowce, nosili ciemne okulary, garnitury lub kraciaste marynarki, czarne lakierki lub po prostu glany. Przy okazji były też pokazy koncertów kapel punkowych i nowej fali. Punk robił się coraz bardziej „artsie”. Kapele typu Joy Division, The Clash, The Birthday Party, Susie And The Bunshies, Eco And The Bunnymenn stawały się kapelami artystycznymi. Pojawiały się poważniejsze creda i deklaracje. Punk przestał być prosty, przestał opierać się na prostym, nawet cokolwiek nieudacznym rock’n’rollu.

- Mówiono nawet, że oni nie umieją grać.

- Raczej umieli grać. Myślę, że Pistolsi całkiem nieźle grali. Słabo grał osławiony Sid Vicious, Glen Matlock był znacznie lepszym basistą. Vicious dlatego zaczął z nimi grać, bo miał ładną buźkę i zarazem był mocno kontrowersyjny, chociaż wszyscy wiedzieli, że był klasycznym „jeźdźcem bez głowy”. Dead Kennedys byli kapitalną punkową kapelą ze świetnym socjopolitycznym przekazem, generowanym przez wybitnego ideologa nurtu - Jello Biafrę. Zresztą później Jello miał taki sam nieudany pomysł na życie jak Frank Zappa – chciał zostać politykiem. Domyślam się, że było to podyktowane nadwrażliwością społeczną, a nie cwaniactwem. Kapele punkowe stanowiły wstęp do kolejnej rewolucji obyczajowej, krótko po nich przyszła nowa fala. I kiedy ja założyłem kapelę nowofalową, ten gatunek w Anglii i USA był już w sporym artystycznym regresie. Założyłem kapelę w 1984 roku, w roku 1986 nowa fala była już passe. Na studiach trafiłem na Totart - nieformalną grupę  poetycko-happenerską, udział w której całkowicie odmienił moją wizję scenicznego występu. Nowofalowa muzyka Sni Sredstvom była w pewnym konflikcie z tym, co się działo na scenie podczas występów Totartu. W tym czasie w polskim radiu rządziły takie kapele jak Sztywny Pal Azji i Chłopcy z Placu Broni. Pojawiła się co prawda druga fala alternatywy pokroju Kultu, Jednego Miliona Bułgarów czy Formacji Nieżywych Schabów, ale to wszystko było jakoś mniej wyraziste. Nie kręciła mnie już ta muzyka, poszedłem w jazz. Ludzie Totartu słuchali muzyki industrialnej, która była dla mnie dość odmóżdżająca. Oczywiście były to interesujące podwaliny współczesnego techno, ambientu, trip hopu czy muzyki klubowej, ale dla mnie to było jakieś za mało duchowe. U Coltrane’a znalazłem to wszystko, co w punku było bardzo surowe. Potężna dawka energii, świetna instrumentalistyka, jakaś wyjątkowa muzyczna przestrzeń i głębia. Z kolei w Polsce Komeda był takim facetem „nie do określenia”. Pisał piosenki, muzykę filmową i teatralną, interesował go „trzeci nurt”. To było to, co mnie w jazzie pasjonowało – właśnie dlatego w pewnym momencie zacząłem grać z  Totartem inną, mocno improwizowaną muzykę, która po paru latach doprowadziła mnie do spotkania z Olterem, Możdżerem i Sikałą.

-Odejdźmy na moment od muzyki. W ubiegłym roku włączyłeś się w pewną akcję mającą na celu wywarcie nacisku na reżim Aleksandra Łukaszenki.

- Nie byłem specjalnie aktywny w latach 80-tych, jeśli chodzi o działalność antykomunistyczną. Mój udział w akcjach był bardzo sporadyczny. Pamiętam, że w 1985 roku wraz z kolegą Michałem Zającem z Gdańskiej Stoczni poszedłem rozlepiać ulotki o treści „Tylko świnie idą na wybory”. Miałem wówczas kilkanaście lat i czułem, że nie chcę walczyć na froncie. Mój bardzo dobry kolega, poeta Antoni Kozłowski, został tak spałowany przez ZOMO, że stracił wzrok w jednym oku i do dzisiaj ma problemy zdrowotne. Nie szukałem więc specjalnie zwady. Ostatnią moją akcją polityczną był udział w strajku w 1988 roku na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie przez trzy dni robiliśmy tam improwizowane koncerty i happeningi. Moja działalność antykomunistyczna była nijaka i koncentrowała się raczej na pisaniu wolnomyślicielskich tekstów. Przykład Powstania Warszawskiego i polskiej wojny domowej 1945-1947 utwierdzał mnie w przekonaniu, że walka na śmierć i życie nie ma sensu. Chyba że jesteś przyparty do ściany i nie masz odwrotu.

- A jednak obok zamordyzmu Aleksandra Łukaszenki nie umiałeś przejść obojętnie.

- Zgłosiło się do mnie Amnesty International. Współpracowałem z nimi dość często w latach 90-tych. Robiliśmy happeningi z Miłością, nosząc koszulki typu „Chiny Chuje”, czy „Obalić Mur Chiński”. To jest dla mnie bardzo istotna sprawa - jako buddyście jest mi bliska kultura Tybetu. Owszem, jestem admiratorem wielowiekowej chińskiej kultury począwszy od literatury, poprzez kung fu, tai chi, qi gong, a skończywszy na chińskiej medycynie. Wiadomo jednak, że Chiny współczesne i starożytne to dwie odmienne jakości. Obecne Chiny to kraj post-mao-tse-tungowski, w którym starożytna kultura gra rolę „cepelii”. Wiele razy graliśmy dla Amnesty, protestując przeciw przypadkom uwięzień opozycjonistów na całym świecie. Mam wielu znajomych w Amnesty International i kiedy ktoś od nich się do mnie zgłasza, zawsze staram się wystąpić w słusznej sprawie. Wiele razy pisałem z nimi listy do dyktatorów z prośbą o uwolnienie dysydentów, rok temu grałem przeciwko obecności polskich wojsk w Afganistanie. Nie mam ochoty tłuc się ze skinami czy białoruską milicją. Mam oczy, uszy, ręce i nogi, które służą mi do grania, medytacji, treningu karate czy qi gongu. Zamiast walczyć z pałami milicji białoruskiej, wolę uzmysłowić Polakom, że warto się organizować, aktywnie współczując ludziom cierpiącym z powodu mentalnej i fizycznej niewoli. Nie zamierzam na tym poprzestać. We wrześniu tego roku w ramach Roxy FM chcemy zrobić duży koncert, który będzie poświęcony Białorusi. Będą zbierane pieniądze dla działaczy opozycji, chcemy podpisywać listy i petycje z żądaniami uwolnienia wszystkich niesłusznie uwięzionych. Czytałem opis historii Andrzeja Poczobuta. Martwi mnie to, że czytasz gazetę i nic nie możesz zrobić. W momencie, kiedy dowiedziałem się o historii tego odważnego faceta, który zza milicyjnych kordonów potrafił pokazać światu symbol „V”, zadzwoniłem do Lizuta i powiedziałem: „Stary, musimy coś zrobić, bo zaraz zgnijemy od tego dobrobytu”. Dwa dni później odezwało się do mnie Amnesty. Jakby ktoś wyczuł, że chcę się włączyć w tę przestrzeń ogólnej pomocy. Rafał Panecki z AI powiedział mi: „Słyszeliśmy, że jesteś skory do działania. Nie przejmuj się - Poczobut szybko wyjdzie. Jest inny chłopak, który siedzi już pół roku w kolonii karnej. Nazywa się Zmicier Daszkiewicz i potrzebuje pomocy od zaraz”. Powiedziałem: „Nie ma sprawy, mogę nawet przywiązać się łańcuchami do Pałacu Kultury”.

- Wyraziłeś kiedyś następującą opinię: „Polska to kraj wkurzonych ludzi, którzy mają gdzieś kulturę. Tak się składa, że współorganizowałem w UK wiele wydarzeń kulturalnych dla Polaków. Procentowy udział społeczności lokalnej był bardzo niski. W Polsce jest to zapewne mniej widoczne, ale procentowo jest to podobna skala. Czy nie uważasz, że zjawisko to jest wynikiem porzucenia przez media misji edukacyjno-kulturotwórczej?

- Niestety tak jest. O ile się nie mylę, na szeroko pojętą misję kulturalną w telewizji publicznej przeznaczono około pół miliarda złotych, z czego większość idzie na żenujące rozrywkowe show, a na kanał „Kultura” zaledwie 15 milionów. Publiczna telewizja w sposób bardzo specyficzny pojmuje kulturę. Prowadząc w Jedynce przez trzy lata program „Łoskot”, doświadczyłem tego na własnej skórze. Oskarżono nas o to, że promujemy twórczość offową, więc pozwoliłem sobie na ostry wywiad, gdzie zdemaskowałem pewne mechanizmy telewizyjne. Skoro robiliśmy wywiady z takimi twórcami jak reżyserzy Kazimierz Kutz, Krzysztof Krauze czy Andrzej Żuławski, no to rzeczywiście była to bardzo offowa działalność (śmiech). Ludziom z telewizji pierdoli się, za przeproszeniem, „offowość” ze sztuką i kulturą. Dziś kultura i sztuka oznaczają off, a wszędzie góruje tania, konkurencyjna rozrywka. Jedynka i Dwójka ściemniają, że działają misyjnie – w istocie rzeczy konkurują z Polsatem i TVN-em w tworzeniu kiełbasianych seriali o niczym. W porównaniu z programami sprzed lat, telewizja robi się po prostu targowiskiem głupoty. Dawniej mieliśmy świetne programy kabaretowe, poniedziałkowe Teatry Telewizji. Seriale miewały kapitalne scenariusze i można było do upadłego delektować się „Dyzmą”, „Czterdziestolatkiem” czy „Alternatywami”. To wszystko wycięto w pień. Jest coraz więcej reklam, programy kulturalne są „zrzucane” na godzinę pierwszą lub trzecią w nocy. W latach 90-tych, zaraz po zmianie systemowej, w mediach działo się dużo więcej i różnorodniej – działały pisma typu Brum czy Machina, funkcjonowała telewizja Atomic TV, MTV grywało ciekawą muzykę alternatywną. Dzisiaj króluje Viva i wszechobecny dance, a MTV serwuje nam seksualne randki. Nie chcę jednak tylko narzekać. Alternatywni twórcy sami zaczęli brać odpowiedzialność za swoje życie,  organizując pewne struktury. Pod skorupą nieznośnego, bezmózgiego mainstreamu istnieje frapujące życie. Powoli wraca moda na to, co jest w mediach praktycznie niedostępne.

- Jesteś muzykiem, felietonistą, radiowcem, kompozytorem, autorem tekstów, tłumaczem, piszesz bloga. Próbowałeś też swoich sił jako aktor współpracując ze znakomitym Janem Peszkiem. Skąd pomysł na spektakl „Wejście smoka. Trailer”?

- Bartek Szydłowski, który zaprosił mnie do współpracy, jest sprawnym nowohuckim managerem, dyrektorem i reżyserem. Zapytał, czy nie chciałbym zagrać w sztuce „Wejście smoka. Trailer” z Peszkami Jankiem i Błażejem w rolach Bruce’a Lee i Kruka czyli Brandona Lee. Miałem grać reżysera. Powiedziałem mu, że problemem jest moja straszliwa dykcja. Odpowiedział, że bardziej zależy mu na mojej charyzmie. Scenariusz autorstwa Mateusza Pakuły jest tekstem postgombrowiczowskim na pograniczu kiczu, nieudalizmu, absurdu i pewnej sensytywnej metafizyki. Jest to rodzaj żartobliwego studium mitu. W pakułowym świetle Bruce Lee wygląda trochę jak samotny Elvis Presley – ktoś z talentem i charyzmą, kto stał się ofiarą swej popkulturowej dążności. To bardzo ciekawy temat. Przy okazji sztuka analizuje kryzys męskości, jest rodzajem krotochwilnego pochylenia się nad rywalizującym, prężącym się chłopięctwem. Bierze udział w tej sztuce kilkunastu  zawodowców i amatorów – fajny i nietypowy teatralny miks. Jest interkontynentalny mistrz świata w Muay Thai, Rafał Simonides, jest Robert Karpiński, mistrz Jeet Kune Do i spadkobierca sztuki walki Bruce’a Lee. Są mistrzowie wushu i aikido, jest też paru intencjonalnych nieudaczników, którzy na scenie wywracają się, kręcą hula hop czy kopulują z manekinami. Ja i scenarzysta Wajche tworzymy nieudaczny team, kręcąc trailer do „Wejścia smoka” w polskich realiach Nowej Huty. Są wreszcie świetni Peszkowie – znakomity, otwartogłowy Janek i ciągle niedoceniany Błażej. Cieszę się, że mogłem wziąć udział w tym projekcie. Jest to dla mnie – podobnie jak dla Szydłowskiego, Karpińskiego czy Błażeja Peszka – sentymentalna podróż w krainę idealizującego chłopięctwa. Niewątpliwie mamy jakiś silny związek z Bruce’m, skoro wraca on do nas po latach.

- Wróćmy do muzyki. 7.06.2011 wraz z Leszkiem Możdżerem i innymi muzykami zagraliście jako zespół „Miłość” w sopockim klubie „Sfinks” podczas koncertu poświęconego pamięci perkusisty grupy Voo Voo Piotra “Stopy” Żyżelewicza. Czy jest szansa, aby Miłość zagrała więcej koncertów w składzie jak najbardziej zbliżonym do oryginalnego?

- To całkiem możliwe. Filip Dzierżawski, niegdyś jeden z twórców programu „Łossskot”, skończył właśnie swój dokument o Miłości, który został zakwalifikowany do programu festiwalu „T-Mobile – Nowe Horyzonty” we Wrocławiu. Film nazywa się „Miłość – toksyczna równowaga”. Jest to obrazek, który od kuchni pokazuje relacje w zespole pełnym skończonych indywidualistów. Jest tam sporo ciekawostek, prywatnych zadziorów i brudów. To historia rywalizacji między mną i Mikołajem Trzaską, Mikołajem a Leszkiem Możdżerem. Trochę przypomina to wszystko dokument o grupie Metallica - historia nie do końca pomnikowa. Nie jest to typowa opowieść o muzykach z zespołu jazzowego, ale jak widać i zespoły jazzowe mają swoje mroczne tajemnice.

- Leszek Możdżer powiedział w jednym z wywiadów, że  właśnie Mikołaj Trzaska, jest podobno jedynym z Was, który nie daje się namówić na pomysł wspólnego grania.

- Mikołaj gra z nami w „kotka i myszkę”. Jest to kokieteria, choć trochę go rozumiem – przeżył z zespołem Miłość sporą traumę, musząc od podstaw uczyć się improwizacji jazzowej. Grał może najmniej technicznie z nas wszystkich i został przymuszony do wykonywania trudnej muzyki. Obecność Możdżera, Oltera i Sikały, którzy byli bardzo dobrymi muzykami, wymogła na nas wielką spinkę dupy - Mikołaj został technicznym maruderem grupy. Ciężko radził sobie z muzyczną notacją i aranżami, ale zawsze był bardzo oddany kapeli i niewątpliwie nie pękał, stanowiąc o sile rażenia Miłości. Po paru płytach postanowił wybrać inną ścieżkę. Był moment, kiedy miałem problem, czy wybrać przyjaźń z Mikołajem, czy rozwój z Lechem Możdżerem. Pomiędzy nimi istniał cichy konflikt – Lechu uważał, że Mikołaj spowalnia progres grupy, Mikołaj uważał z kolei, że Lechu „zmiękcza” naszą dziką ekspresję. Między mną i Mikołajem przestało iskrzyć w związku z inną koncepcją muzyki, Jacek Olter starał się nas wszystkich pogodzić. O tym opowiada film Filipa Dzierżawskiego. Dziś, po wielu latach, myślę, że można o tym opowiedzieć bez specjalnego napięcia, bo wszyscy poszliśmy swoją drogą i przestaliśmy przejmować się gówniarskimi małostkami. Choć niewątpliwie Mikołaj ma pewną zadrę w związku z przeszłością  - powrót do Miłości kojarzy mu się z powrotem do szkoły, powrotem do czasów traumy i stresu. Wcale mu się nie dziwię. Z drugiej strony jest do zrobienia kolejna akcja. Trzeba wydać płytę Miłości z koncertów z udziałem Lestera Bowie, płytę o symbolicznym tytule „Nobody’s White”. Można zagrać dwutygodniową trasę, pokazać młodzieży jak grała słynna Miłość i znowu zniknąć... Grając na koncercie „Dla Stopy”, zagraliśmy we czwórkę, bez Mikołaja, za to z Kubą Staruszkiewiczem zamiast Oltera. Okazało się, że zespół gra lepiej niż kiedykolwiek, ponieważ każdy z muzyków jest znacznie dalej  na ścieżce muzycznego rozwoju. Ta miłosna chemia ciągle funkcjonuje, nie wypaliła się jeszcze. Jestem ciekaw, jak zabrzmi nasz kwinet na żywo. Myślę, że lepiej, niż kiedykolwiek. Nawet bez genialnego Oltera.

- Nie ukrywam, że stałem się w ostatnim czasie tropicielem muzyków Miłości i sprawia mi to ogromna satysfakcję. Dowiedziałem się między innymi, że w  składzie koncertowym Igora Boxxa gra dawny muzyk Miłości – Jerzy Mazzoll. Czy on również jest brany pod uwagę we wspólnym zagraniu po latach?

- Raczej nie. Gdybyśmy mieli zaprosić gości, myślałbym o Irku Wojtczaku i trębaczu Tomku Ziętku. Obecnie wraz z Kubą Staruszkiewiczem współtworzymy nową konstelację, którą nazwaliśmy Jazz Out. Chcemy zadebiutować albumem z muzyką Theloniousa  Monka. Płyta ma się nazywać „Paląc blanty z UFO”. Napisałem opowiadanie o Monku o takim właśnie tytule. Jan i Błażej Peszkowie nagrali to opowiadanko w formie audio booka. Tekst zaczął nabierać charakteru duodramy – formy teatralnej na dwóch aktorów i żywą muzykę. Udało mi się namówić Janka Peszka, żeby podjął się reżyserii „Blantów”. Najprawdopodobniej ruszymy z projektem na jesieni bieżącego roku. Kompozycje Monka w naszym wydaniu to mieszanka zabójczego swingu, elektroniki i transu. W kontekście teatralnym całość dostaje szlachetnego trójwymiaru. Przy okazji pojawia się warstwa plastyczna – twórcą scenografii jest Jarek Koziara, a za oprawę płyty i koncertów odpowiedzialny jest Jurek Medyński, dawny twórca okładek Miłości.

- Skończyłeś 43 lata. Czego życzyć człowiekowi, który na koncie ma już tyle sukcesów?

- Ukończenia filmu „Polskie gówno”. Jest to coś w rodzaju mojego opus magnum, bo film jest przecież wagnerowską syntezą sztuk. Do września chcę ukończyć ten projekt. Jeżeli mi się to nie uda, obiecuję, że przykuję się dybami do Pałacu Kultury i powiem, że „Polskie gówno” to był kiepski żart, swoisty performance i wymysł mojej chorej głowy. Poza tym można mi życzyć lepszej organizacji pracy. Ale w przypadku wiecznego chaotyka i dygresjonisty to chyba niemożliwe.

1 komentarz: