Na MaxFloRecTV pojawił się właśnie singiel „Cholera jak się wkopałem” Arczisty. Wczorajsza (29.11) premiera jest bezpośrednim zwiastunem jego debiutanckiego albumu. Wydawnictwo „Nic dla każdego” trafi do sprzedaży 6.12. Do tego czasu tylko na www.MaxFloSklep.pl trwa pre-order płyty. Do najbliższej środy, 5.12, włącznie krążek „Nic dla każdego” dostępny jest w przedsprzedaży. Zamawiając wydawnictwo jeszcze przed jego premierą, przy zakupie można liczyć na rabat oraz dodatkowe niespodzianki. Dzisiejsza nowość na kanale MaxFloRecTV to 3. singiel zapowiadający powyższy album.
„Cholera jak się wkopałem” otwiera tracklistę debiutanckiej płyty Arczisty. Stworzeniem numeru tak, jak i poprzednich, w całości zajął się raper. Do singla powstał wideoklip, za realizację którego odpowiada grupa Tworzywo. Pełną wersję premierowego singla Arczisty, wydłużoną o dodatkową zwrotkę można już znaleźć we wszystkich największych serwisach streamingowych. Patronat medialny nad krążkiem „Nic dla każdego” sprawują: portal Freestyle.pl, DlaStudenta, Dyktafonografika.com, Beatbattle.pl oraz audycja Rap Gra w Radiu Aktywnym. Premiera płyty zaplanowana jest na 6.12.
Najnowszy, tym razem solowy muzyczny projekt Arka Jakubika pod tytułem Szatan na Kabatach, który będzie miał premierę 20 kwietnia 2018, jest oryginalną propozycją, jakiej na polskim rynku muzycznym znaleźć nie sposób. Ten niepokorny, ciągle poszukujący artysta nie ogląda się na panujące mody i trendy, robi swoje. Wydaje się, że jego ekstrawagancki pomysł na solowy album wkracza na obszary, których nikt w tym kraju jeszcze nie eksplorował. Płyta jest bez wątpienia ambitną, momentami zaskakująco przebojową, ale skierowaną do wyrobionego słuchacza propozycją, gdzie muzycznie panował będzie absolutny eklektyzm. Od cyber punka, przez elektro-pop, techno, czy post new wave. Arek Jakubik tym solowym albumem stylistycznie wyraźnie odcina się od swojego zespołu Dr Misio. Szuka innych środków wyrazu. Fani mogą się poczuć mocno zaskoczeni zwłaszcza, że zaledwie rok upłynął od premiery ostatniej płyty „Zmartwychwstaniemy”. Przy albumie „Szatan na Kabatach” Jakubik ewidentnie odwołuje się do swoich idoli z lat 80-tych: Joy Division, Krafwerk, Bauhaus czy
Cabaret Voltaire. Współtwórcą płyty jest Kuba Galiński, producent muzyczny wielu uznanych artystów takich jak: Ania Rusowicz, Ania Dąbrowska, Janusz Panasewicz, Piotr Rogucki, Jamal, Hey, Wilki czy właśnie Dr Misio. Galiński jako swoje inspiracje do płyty „Szatan na Kabatach” podaje: Moon Duo, Ariel Pink, Sleaford Mods czy The Smiths.
Do tego wszystkiego jak zawsze gorzkie, inteligentne, ironiczno-sarkastycznebteksty piosenek, jak zawsze o miłości, śmierci i samotności, wymieszane z celnymibobserwacjami współczesnej rzeczywistości. Tym razem bardziej intymne, bo obok Krzysztofa Vargi i Marcina Świetlickiego, to Arek Jakubik jest w większości współautorem warstwy lirycznej. Ta płyta niebywale mieni się różnymi barwami, dźwiękami, pomysłami, nastrojami. Nie ma tutaj dwóch podobnych do siebie piosenek. Utwory są czasem wzięte z dwóch wydawałoby się najbardziej od siebie oddalonych muzycznie biegunów. Warto wyruszyć z Jakubikiem w tę ciekawą, mądrą i odważną artystycznie podróż.
Solowy projekt Jakubika już w marcu rusza w trasę koncertową, na której obok Jakubika i Galińskiego, będzie można zobaczyć i posłuchać również Olafa Deriglasoffa, który dołączył do projektu. Warto ich będzie zobaczyć razem na żywo. Ale najpierw posłuchajcie płyty. Koniecznie. Bo ta płyta powstała z serca. Jak mówi Jakubik, nagrał ją dla siebie i swoich kumpli, fanów, którzy widzą świat podobnie jak on. Proponujemy wam dzisiaj, abyście dołączyli do tego grona.
24 listopada w poznańskiej Auli UAM odbędzie się koncert Reginy Carter – światowej gwiazdy jazzu, projekt specjalny Era Jazzu All Stars oraz kolekcjonerskie wydawnictwa to tylko wybrane elementy specjalnego wydarzenia artystycznego, jakie przygotowała Era Jazzu na swój jubileusz w prestiżowej Auli UAM w sobotę 24 listopada.
„To specyficzna i nieszablonowa impreza - mówi Dionizy Piątkowski, pomysłodawca i szef Ery Jazzu - Gramy już 20 lat mając za sobą kilkaset znamienitych koncertów i nieszablonowych projektów. Nie ma chyba jazzowej gwiazdy, która nie pojawiłaby się z naszym logo: od Cassandry Wilson i Jana Garbarka po Dianę Krall i Marcusa Millera. Ale pokazaliśmy, często po raz pierwszy w Polsce, także artystów, którzy zadebiutowali na naszych estradach: Patricię Barber, Omara Sosę, Diannę Reeves. Zrealizowaliśmy wiele niepowtarzalnych projektów specjalnych: Amadeus Orchestra z Al Di Meolą, Herbie Hancock z Orkiestrą Symfoniczną oraz wieloletni Poznań Jazz Project z laureatami Nagrody Ery Jazzu i światowymi gwiazdami”.
W ciągu dwudziestu lat Era Jazzu stała się cyklem koncertów klubowych i galowych najwybitniejszych gwiazd współczesnego jazzu oraz znaczącym przedsięwzięciem kulturalnym plasowanym w ścisłej czołówce europejskich i polskich imprez jazzowych. Kulminacją jest wielodniowy Aquanet Jazz Festival, który obejmuje zarówno koncerty wielkich gwiazd, jak i szeroką prezentację najciekawszych jazzowych zjawisk i trendów. Od lat realizowany jest także Poznań Jazz Project promujący młodych, poznańskich muzyków.
Gwiazdą galowego koncertu „Era Jazzu – gramy już 20 lat!” będzie najwybitniejsza skrzypaczka jazzu, Regina Carter. Podczas koncertów ma się wrażenie, że skrzypaczka ma niekończące się zasoby energii, czym w uroczy i zabawny sposób zdobywa publiczność na całym świecie. „Regina Carter tworzy muzykę łatwą w odbiorze i jednocześnie zapierającą dech w piersiach.
Swoją muzyką zabiera słuchacza w niezwykłą podróż, na którą składają się
przeszłość i przyszłość jazzu” - pisał o genialnej artystce Time
Magazine.
Regina Carter jako czterolatka rozpoczęła naukę gry na skrzypcach a mając dwanaście lat była najmłodszym muzykiem słynnej Detroit Civic Symphony Orchestra. Studiowała muzykę w New England Conservatory of Music oraz Michigan’s Oakland University. W 1994 roku związała się z lokalnym ruchem Black Rock Coalition i nawiązała współpracę z liderami modnej „new black music”. Przełomowym dla skrzypaczki był rok 1998, gdy zrealizowała albumy “Rhythms of the Heart” oraz “Motor City Moments”, które przedstawiły zdumionemu jazzowemu środowisku wielki talent artystki a zrealizowany w duecie z pianistą Kenny’m Barronem album „Freefall” zyskał nominacje do prestiżowej Grammy Award. Odtąd jazzowa skrzypaczka zapraszana była do projektów wybitnych
artystów: zagrała w „Blood on the Fields” Wyntona Marsalisa, zaproszona
została przez Cassandrę Wilson do udziału w jej „davisowskim” albumie
„Travelling Miles”, pojawiała się w nagraniach i koncertach królowej
hip-hopowego soulu Mary J. Blige oraz awangardowych projektach Johna
Blake’a.
Jako pierwsza artystka jazzowa i zagrała na Il Cannone Guarnei del Gesu, skrzypcach należących do samego mistrza Paganiniego i nagrała album „Paganini: After A Dream". Świat jazzu i muzyki klasycznej był zauroczony. Recenzent Time Magazine komplementował „Carter tworzy muzykę, której się pięknie słucha, która jest odkrywcza, czasami wręcz brawurowa... swoich słuchaczy Panna Carter zabiera na wyprawę w przyszłość jazzu”. Kolejna, autorska płyta Reginy Carter „I’ll Be Seeing You: A Sentimental Journey" to muzyczny hołd dla matki Reginy. Album zawiera intymne, akustyczne aranżacje utworów z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych. W poszukiwaniach specyficznego nastroju tamtych czasów Regina Carter
zaprosiła do współpracy m.in. wybitne wokalistki Dee Dee Bridgewater i
Carlę Cook, klarnecistę Paquito D’Riverę, akordeonistę Gila Goldsteina.
Album „Reverse Thread” skrzypaczka zrealizowała wraz z muzykami
afrykańskimi, ale w tak kulturowo zagmatwanym tyglu, że trudno
dopatrywać się w pomyśle znamion „mody na ludowość”.
Album zyskał rekomendujące recenzje prestiżowych mediów i nominowany był Grammy Awards. W światowe obchody setnej rocznicy urodzin Elli Fitzgerald wpisała się realizując album „Ella: Accentuate the Positive” składając wspaniały hołd interpretując wielkie hity Elli Fitzgerald. Regina Carter genialna instrumentalistka, powszechnie uznawana za najwybitniejszą skrzypaczkę jazzową na świecie jest od lat honorowana najważniejszymi laurami jazzu (od prestiżowych ankiet Down Beat, gdzie uznawana jest za Jazzową Skrzypaczkę Roku po udział w najważniejszych festiwalach i prestiżowych wydarzeniach oraz lukratywny grant McArthur Fellows Program). Wybitna skrzypaczka wymyka się komercyjnej sferze muzyki, stając się bezwiednie ikoną tego, co w wielkiej sztuce najważniejsze: artystką non-konformistką z ogromnym talentem i ambicjami.
Koncert na gali „Era Jazzu – gramy już 20 lat!” będzie także premierą „Star Cadillac” - nowego albumu poznańskiego zespołu Weezdob Collective - oryginalnego kolektywu improwizatorów, kompozytorów i laureatów... Nagrody Ery Jazzu. Perkusista Adam Zagórski (laureat nagrodzonego w 2016 roku Zagórski / Skowroński Quartet), gitarzysta Piotr Scholz (Nagroda Ery Jazzu w 2017), harmonijkarz Kacper Smoliński (laureat nagrody Era Jazzu 2018) wspólnie z basistą Damianem Kostką i saksofonistą Kubą Marciniakiem tworzą Weezdob Collective – jeden z najważniejszych zespołów, młodego polskiego jazzu i laureata głównej nagrody Jazz nad Odrą 2018. Premierowy album oraz nowy kwintet (Damian Kostka / Maciej Brzostowski / Maciej Kociński / Paweł Kaczmarczyk) zaprezentuje - także laureat Nagrody Ery Jazzu – gitarzysta Dawid Kostka.
Partnerem Strategicznym Ery Jazzu jest Aquanet S.A.
Projekt realizowany jest przy współpracy Miasta Poznań
Witam Państwa serdecznie, w dzisiejszym wydaniu tygodnika malarskiego nadeszła kolej na obraz renesansowego malarza Sandro Botticellego o tytule „Wenus i Mars”. Jest to jedno z nielicznych (obok między innymi innej znanej szeroko bogini miłości z „Narodzin Wenus”) płócien o mitologicznej tematyce pędzla tego florenckiego mistrza. Spójrzmy teraz na obraz. Oczom naszym ukazują się rzymska bogini miłości, Wenus, oraz patron
wojny, Mars, spoczywający wspólnie na łączce po miłosnych figlach.
Zapożyczeni z mitologii greckiej, pod zmienionymi imionami, Wenus z Marsem nie różnią się wiele od Afrodyty i Aresa, tak charakterem jak i identycznymi do znanych już Hezjodowi perypetiami. Najpiękniejsza z bogiń, nieszczęśliwa w związku z kulawym i brzydkim bogiem-kowalem Hefajstosem (lub Wulkanem jako jego rzymskim odpowiednikiem) chętnie oddawała się miłosnym harcom z pięknymi śmiertelnikami (z urodziwym Adonisem) czy też z postawnym i wspaniale wyrzeźbionym bogiem wojny. Po opisy ich miłosnych perypetii i zemstę Hefajstosa na kochankach odsyłam do którejś antologii mitów greckich, po przedstawieniu postaci skupmy się dalej an obrazie.
Satyrowie na psykterze czerwonofigurowym z początku V w. p.n.e.
Prócz pary miłośników w tle harcuje gromadka satyrów. Te na pół ludzkie, na pół koźle złośliwe wiecznie podchmielone istotki z orszaku boga wina, Dionizosa (lub rzymskiego Bakchusa) dokazujące swoimi kudłatymi przyrodzeniami od zawsze kojarzone były z płodnością i erotyzmem. Nic więc dziwnego, że znajdują się tutaj, w chwilę po miłosnym spełnieniu boskiej pary. Zwrócić uwagę może fakt pełnego odziania Wenus i kontrastujący z jej postawą negliż boga wojny. Mars zasnął zmęczony miłosnymi figlami, zaś Wenus spoczywa odziana. W strój bynajmniej nie helleński lub rzymski, ale w suknię typowo renesansową. Motyw częsty, który poruszyłem już w jednym z wpisów o malarstwie Boscha, przedstawiający postaci w garderobie współczesnej twórcy.
Podobnie pancerz boga wojny. Jego hełm nie przypomina tych noszonych
przez hoplitów, wygląda żywo jak XV-wieczna rycerska ochrona głowy. Co jednak znaczyć może sen Marsa i dumne wejrzenie Wenus? Najpewniej obrazuje znane prawidło, że miłość (czyli akt cielesny) odbiera siły mężczyźnie – które ulatywać mają zeń w momencie ejakulacji, zaś dodają je kobiecie. Nic więc dziwnego, że wycieńczony kolejną ciężką „bitwą” bóg wojny odnowić musiał swoje siły po stoczonym „pojedynku”.
Bieluń
Można spojrzeć na to też z innej strony. Odziana, triumfująca Wenus, rozerotyzowane satyry bawiące się porzuconym puklerzem śpiącego Marsa mogą być niczym innym jak alegorycznym triumfem miłości ponad wojną. Ostatecznie, uwagę zwracać może też jeden mały szczegół, znajdujący się w prawym dolnym rogu. Zieleni się tam niepozornie mała roślinka. Jest to nic innego jak znany już w starożytności bieluń, zawierająca substancje wywołujące halucynacje, a do tego mocno podwyższająca temperaturę ciała. Nic więc dziwnego, że bóg wojny zdarł z siebie pancerz i szaty, rozgrzany i odurzony bieluniem oraz pięknem Wenus oddaje się teraz zapewne pięknym wizjom, w których zapewne przewija się spoczywająca obok bogini.
***
Łukasz Orwat,
urodzony w roku pańskim 1992, prywatnie syn Sławomira Orwata,
niezależnego redaktora periodyku muzyczno-kulturowego Muzyczna Podróż.
Domorosły pasjonat literatury oraz historii, które to fascynacje przekuł
w działalność akademicką na Uniwersytecie Wrocławskim. Specjalizuje się
literacko głównie w literaturze antycznej oraz epice rycerskiej,
historycznie w dziejach starożytnego Rzymu, Bizancjum oraz historii
Imperium Osmańskiego, kulturoznawczo w historii metafizyki, filozofii i
magii, zwłaszcza w kręgu kultury biskowschodniej. Tłumaczył z łaciny
zbiór poezji humanistów polskich oraz zachodnich, Żałoba Węgier
(Pannoniae Luctus) powstały po zdobyciu Budy (ówczesnej, pozbawionej
jeszcze Pesztu, stolicy Węgier) w 1544 roku. Ciągoty zainteresowań
akademickich korelują także z zainteresowaniami natury fantastycznej.
W dzisiejszej odsłonie malarskiej obejrzymy neoklasycystyczny obraz Johna Williama Waterhouse’a pod tytułem „Hylas i nimfy”. Malarz ów specjalizował się w przelewaniu na płótno rodzajowych scenek mitologicznych i inspirowanych legendami. Jeden z takich obrazów obejrzymy dziś.nPrzenieśmy się teraz na pokład mitycznej Argo. Oto Jazon na czele gromady herosów wypływa na niej z Iolkos do Kolchidy w poszukiwaniu Złotego Runa. Pośród wielkimi herosami, takimi jak Tezeusz czy Meleager jest także i Hylas. Młodzieniec, ulubieniec Heraklesa, uprosił zabranie go na wyprawę. Właśnie lądować mają u brzegów Myzji. Tam Herakles poleca swojemu wychowankowi poszukać źródła i zaczerpnąć wody.
Chłopiec udaje się na poszukiwania. Odnajduje źródełko i zaczyna zeń czerpać. Ku jego zdziwieniu, z przejrzystej toni wyłania się kilka najad, nimf rzecznych, zwabionych pięknością młodzieńca. Ten właśnie moment uchwycił Waterhouse. Siedem nagich nimf wychynia spośród nenufarów, spoglądając zalotnie w oczy młodzieńca. Ten zapomina o wodzie, o Heraklesie, Argonautach i wyprawie. Podąża za nimi wgłąb, oczarowany ich pięknością. Na wybrzeżu Herakles niecierpliwie oczekuje powrotu wychowanka. W końcu sam udaje się na jego poszukiwania. Odnajduje tylko bukłak, z którym nad wodę poszedł młodzian. Sam Hylas zaginął.
Hylas i Nimfy z rzymskiej mozaiki
Towarzysze naglą herosa, zbliża się czas odbicia od brzegów Myzji. Ten jednak odmawia, zdeterminowany by odnaleźć druha. Drużyna rozwija żagle i udaje się w morze, pozostawiając Heraklesa na brzegu. Ten wciąż szuka Hylasa.nCo się z nim stało? Niestety, uwiedziony przez nimfy tonie w odmętach, a boginki zabierają jego ciało do swej podwodnej domeny, gdzie cieszą się jego pięknością, która teraz należy już do nich, i tylko do nich.nWaterhouse, korzystając z ram dobrze znanego mitu zdaje się ostrzegać przed zagrożeniami płynącymi z cielesnej miłości. Dosłowne „zatopienie się” Hylasa przestrzegać może nas przed zbyt głębokim „zatopieniem się” w czyjejś urodzie, fascynacją daną, pociągającą nas fizycznie osobą, co przynieść może dla nas, tak jak i przyniosło biednemu Hylasowi, zgubne konsekwencje. Ilu z nas słuchając podszeptów uczucia czyniło często rzeczy, które rozum od razu napiętnowałby jako głupie, niebezpieczne czy uwłaczające. Niemniej, głusi na rozum, upojeni i „zatopieni” w czyimś uroku czynimy wbrew rozsądkowi, często finalnie boleśnie zderzając się z rzeczywistością.nTakim ostrzeżeniem zakończyć pragnę dzisiejszy wpis, dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie i zapraszam jednocześnie za tydzień, gdzie przyjrzymy się dziełu renesansowego malarza florenckiego, Sandro Botticelliego.
***
Łukasz Orwat,
urodzony w roku pańskim 1992, prywatnie syn Sławomira Orwata,
niezależnego redaktora periodyku muzyczno-kulturowego Muzyczna Podróż.
Domorosły pasjonat literatury oraz historii, które to fascynacje przekuł
w działalność akademicką na Uniwersytecie Wrocławskim. Specjalizuje się
literacko głównie w literaturze antycznej oraz epice rycerskiej,
historycznie w dziejach starożytnego Rzymu, Bizancjum oraz historii
Imperium Osmańskiego, kulturoznawczo w historii metafizyki, filozofii i
magii, zwłaszcza w kręgu kultury biskowschodniej. Tłumaczył z łaciny
zbiór poezji humanistów polskich oraz zachodnich, Żałoba Węgier
(Pannoniae Luctus) powstały po zdobyciu Budy (ówczesnej, pozbawionej
jeszcze Pesztu, stolicy Węgier) w 1544 roku. Ciągoty zainteresowań
akademickich korelują także z zainteresowaniami natury fantastycznej.
Witam Państwa serdecznie, dzisiejszą, trzecią już odsłonę malarstwa Hieronima Boscha rozpoczniemy nie przedstawieniem obrazu, ale średniowiecznego wiersza „Skarga umierającego”, będącego prawdopodobnie polskim przekładem czeskiej pieśni. Oto odchodzący człowiek wypomina sobie źle przepędzone życie i prosi Boga o zmiłowanie. Lektura tego wiersza przybliży nam mentalność człowieka epoki średniowiecza tak za jego życia jak i w chwili śmierci, co będzie odniesieniem do omawianego obrazu, „Śmierci Skąpca”.
Ach! Moj smętku, ma żałości!
Nie mogę się dowiedzieci,
Gdzie mam pirwy nocleg mieci,
Gdy dusza z ciała wyleci.
Byłżem s młodości w rozkoszy,
Nie usłałem swojej duszy,
Już stękam, już mi umrzeci,
Dusza nie wie, gdzie się dzieci.
Com miał jimienia na dworze,
Com miał w skrzyni i w komorze,
To mi wszytko opuścici,
Na wieki się nie wrocici.
Dziatki s matką narzekają,
Bracia mię w rzekomo żałują,
Ku jimieniu przymierzają,
Na mą duszę nic nie dbają.
Eja, eja, dusza moja,
Ocuci się, długoś spała,
Nie masz wierniejszego k sobie,
Uczyń dobrze sama w sobie!
Fałszywy mi świat powiedał,
Bych ja długo żyw byci miał,
Wczora mi tego nie powiedał,
Bych ja długo żyw byci miał.
Gdzie ma siła, ma robota,
Głupiem robił po ty lata:
Ośm miar płotna, sidm stop w grobie,
Tom tylo wyrobił sobie.
Halerzem łakomo zbierał,
Swoj żywot rozpustnie chował:
Prze ty dwa bogi przeklęta
Nie czciłem żadnego święta.
Jałmużnym nędznem nie dawał,
Ofierym Bogu nie czynił,
Ni z pirwiny, ni z nowiny
Bogum nie dał z siebie winy.
Kaki to moj rozum głupi,
Sobiem był szczodr, Bogu skąpy:
Com kiedy Bogu poślubił,
Tegom nigdy nie uczynił.
Leży ciało, barzo stęka,
Duszyca się barzo lęka,
Bog się z liczby upomina,
Diabeł na grzechy wspomina.
Młotem moje pirzsi biją,
Dusza nie śmie wynić szyją;
Widzi niebo zatworzone,
Widzi piekło otworzone.
Nie gdzie się przed Bogiem skryci,
Dusza nie śmie przed sąd jici;
Widzi niebo zatworzone,
Widzi piekło otworzone.
O duszyco, drogi kwiecie,
Nic droszego na tem świecie,
Tanieś się diabłu przedała,
Iżeś się w grzeszech kochała.
Pamiętaj coś na chrzcie ślubowała,
Gdyś się diabła otrzekała,
Jego pychy, jego działa –
Toś wszytko przestępowała.
Kwap się rychło ku spowiedzi,
Kapłany w swoj dom powiedzi,
Płacz za grzechy, przymi świątość,
Boże Ciało, święty olej!
Rolą z domem dziatkam podaj,
Coś urobił za duszę daj,
S jimienia przyjacioł nabywaj,
Coć przyłączą twą duszę w raj.
Zbierz gniewliwe i dłużniki,
Odproś, zapłać pieniądz wszelki:
Za jeden pieniądz w piekle być –
Na wieki stamtąd nie wyniść.
Tam sam oczy moje głądzą,
Toć już trzy złe duchy widzą,
Na mię me grzechy wzjawiają,
Mej duszy sidła stawiają.
Wircę się, wołam pomocy,
Nikt za mię nie chce umrzeci,
Nikt przyjaciel na tym świecie,
Jedno w Bodze nadzieję mieci.
Kryste, przez twe umęczenie,
Rozprosz diable obstąpienie,
Daj duszycy przeżegnanie,
Daj ciału dobre skonanie!
Ja twoj synek marnotrawny,
Tyś moj ociec miłosierny,
Żal mi tego, iżem cię gniewał,
Ale ciem się nie otrzekał.
Zażżycie-ż mi świeczkę ale,
Moji mili przyjaciele!
Dusza jidzie z krawym potem;
Co mnie dzisia, to wam potem.
Amen.
Dusza z cieła wylecieła,
Na zielone łące stałe.
Stawszy, silno, barzo rzewno zapłekałe.
K nie przyszedł Święty Piotr a rzeknęcy:
Czemu, duszo, rzewno płaczesz?
Ona rzekłe:
Nie wola mi rzewno płakać,
A ja nie wiem, kam sie podzieć.
Rzekł święty Piotr je:
Podzi, duszo moje miła!
Powiedę cie do rejskiego,
Do krolestwe niebieskiego.
Do ktorego krolestwa dowiedzie nas
Ociec Bog, Syn i Duch Święty.
Amen.
Apollo rażący strzałami zarazy
Spójrzmy teraz na obraz Boscha. Jego dość nieforemny, wydłużony kształt wskazuje na bycie w przeszłości częścią jakiegoś tryptyku, niestety do dziś już niezachowanego. Na samym zaś obrazie widzimy bladego, konającego, tytułowego skąpca. U jego boku klęczy jego anioł stróż, usiłując nakierować myśli umierającego na wiszący gdzieś pod sufitem krzyż. Wokół kłębią się charakterystyczne dla twórczości Boscha maszkary – złe duchy, rozpraszające uwagę na sprawach duchowym doczesnościami – jeden z nich podsuwa wypełniony pieniędzmi mieszek. Do pomieszczenia wchodzi śmierć. Ukazana w charakterystyczny dla średniowiecznej symboliki sposób, jako owinięty w łachmany kościotrup, dzierży w dłoni strzałę. Wnioskować po tym można, że nasz skąpiec umiera od zarazy. Od antycznych bowiem czasów Apollo, który godził morowymi strzałami w Achajów oblegających Troję jednoznaczny był z chorobami i wszelką zarazą. Do średniowiecza przeniknął ten wizerunek, a strzała symbolizowała zarazę uderzającą znienacka w swoją ofiarę. Dostrzegamy też inną postać, najprawdopodobniej tego samego skąpca, w okresie kiedy jeszcze nie zmogła go choroba, jak nachyla się nad skrzynią wypełnioną dobrami. W niej również harcują diabliki, ukryte w dobrach doczesnych. Dlaczego zamieściłem najpierw ów anonimowy, średniowieczny wiersz? Pomoże on nam w odpowiedzi na pytanie, co czeka naszego skąpca. Umierający z wiersza również całe życie przetrwonił na doczesności, ale jednak dostał się do Raju. Czy i więc postać z obrazu Boscha ma szanse się tam znaleźć? Przekonajmy się:
„Byłżem s młodości w rozkoszy (…)”
„Com miał jimienia na dworze,
Com miał w skrzyni i w komorze,
To mi wszytko opuścici,
Na wieki się nie wrocici.”
„Halerzem łakomo zbierał,
Swoj żywot rozpustnie chował:
Prze ty dwa bogi przeklęta
Nie czciłem żadnego święta.”
Umierający widzi, że cielesne uciechy, pozycja na dworze i zgromadzone bogactwa nijak nie pomogą mu teraz – w godzinie śmierci. Co więcej, to, co przydawało mu splendoru za życia zdaje się być w chwili śmierci tylko przeszkodą – Rozkosze i bogactwa oddalały go od Boga, o którym moribundus (człowiek na łożu śmierci) zdaje się dopiero teraz poważnie myśleć.
Jego ziemska egzystencja była taka sama jak skąpca z obrazu Boscha. Ten jednak zamiast w kierunku krzyża spogląda na mieszek wypełniony trzosem.
„Eja, eja, dusza moja,
Ocuci się, długoś spała,
Nie masz wierniejszego k sobie,
Uczyń dobrze sama w sobie!”
„Kaki to moj rozum głupi,
Sobiem był szczodr, Bogu skąpy:
Com kiedy Bogu poślubił,
Tegom nigdy nie uczynił.”
Umierający z wiersza zdaje sobie sprawę na łożu śmierci ze swoich grzechów i żałuje za nie. Niestety, skąpiec wydaje się być zatwardziały aż po kres.
„Leży ciało, barzo stęka,
Duszyca się barzo lęka,
Bog się z liczby upomina,
Diabeł na grzechy wspomina.”
(…)Widzi niebo zatworzone,
Widzi piekło otworzone.”
W swoich ostatnich chwilach moribundus widzi już otwierające się przed nim piekielne wierzeje. Nie ma nadziei na ratunek, droga do raju jest przed nim zamknięta. Ale czy aby na pewno?
Spowiedź, sakramenty, a także modlitwa – zarówno przez rodzinę, jak i specjalnie do tego celu wynajętych „modlących się”, uregulowanie długów mają w ostatniej chwili pomóc umierającemu zawrócić. Do domu skąpca wchodzi już śmierć. Anioł stróż bezsilnie próbuje pobudzić konającego do poprawy swego losu. Na próżno. Śmierć zabierze go wprost w piekielną otchłań.
„Tam sam oczy moje głądzą,
Toć już trzy złe duchy widzą,
Na mię me grzechy wzjawiają,
Mej duszy sidła stawiają.
Wircę się, wołam pomocy,
Nikt za mię nie chce umrzeci,
Nikt przyjaciel na tym świecie,
Jedno w Bodze nadzieję mieci.
Kryste, przez twe umęczenie,
Rozprosz diable obstąpienie,
Daj duszycy przeżegnanie,
Daj ciału dobre skonanie!”
Nad jego ciałem trwa zaciekła wojna. Wojna między siłami dobra i zła, której łupem dla zwycięskiej strony przypaść ma dusza nieszczęśnika. I chociaż za życia ów potwornie nagrzeszył i żył bez Boga wciąż może jeszcze trafić do Raju.
Wokół skąpca kłębią się diabły, kusząc go, podsuwając myśli mające odciągnąć go od Boga, podtrzymujące jego przywiązanie do ziemskiego padołu i nagromadzonych dóbr doczesnych. Umierający nie zwraca uwagi na anioła, starającego się nakierować jego myśli na wiszący gdzieś wysoko, zapomniany krzyż. Skąpiec miast na zbawienie spogląda gasnącym wzrokiem na trzymany przez diabła trzos.
Ja twoj synek marnotrawny,
Tyś moj ociec miłosierny,
Żal mi tego, iżem cię gniewał,
Ale ciem się nie otrzekał.
Umierający zawierzył ostatecznie swego ducha Bogu, wydając ostatnie tchnienie. Teraz wszystko w rękach Boga, i, jak możemy dostrzec, siły dobra zwyciężyły tą psychomachię – dusza trafia w końcu do Raju. A nasz skąpiec? Konając z dala od Boga, otoczony przez demony swego życia doczesnego, głuchy na głos anielskiego patrona, niestety skończy zapewne na wiecznych mękach w piekle. Na tym skończę moją podróż po średniowiecznym świecie boschowej alegorii.
Poprzednie dwa wpisy (ten oraz ten) w połączeniu z omawianym dziś dziełem oraz zamieszczony wyżej wiersz wpasowujący się doskonale w ogólnoeuropejską, uniwersalną konwencję stanowią razem spójny obraz kultury i mentalności średniowiecza, epoki pełnej kontrastów, przesyconej Bogiem, śmiercią, pruderią i moralnością, ale także i rozpustą, brzydotą i brutalnością. Zapraszam też jednocześnie na przyszłotygodniowy wpis poświęcony o wiele późniejszemu autorowi, jakim jest John William Waterhouse.
Tekst „Skargi umierającego” zaczerpnięta z portalu www.staropolska.pl
***
Łukasz Orwat,
urodzony w roku pańskim 1992, prywatnie syn Sławomira Orwata,
niezależnego redaktora periodyku muzyczno-kulturowego Muzyczna Podróż.
Domorosły pasjonat literatury oraz historii, które to fascynacje przekuł
w działalność akademicką na Uniwersytecie Wrocławskim. Specjalizuje się
literacko głównie w literaturze antycznej oraz epice rycerskiej,
historycznie w dziejach starożytnego Rzymu, Bizancjum oraz historii
Imperium Osmańskiego, kulturoznawczo w historii metafizyki, filozofii i
magii, zwłaszcza w kręgu kultury biskowschodniej. Tłumaczył z łaciny
zbiór poezji humanistów polskich oraz zachodnich, Żałoba Węgier
(Pannoniae Luctus) powstały po zdobyciu Budy (ówczesnej, pozbawionej
jeszcze Pesztu, stolicy Węgier) w 1544 roku. Ciągoty zainteresowań
akademickich korelują także z zainteresowaniami natury fantastycznej.
Skorup podczas koncertu w Ruinach Teatru Victoria w Gliwicach. Fot. Marlena Nowakowska
Najnowsza publikacja Skorupa i braci Jaz to nie lada gratka dla fanów. Mimo że od jakiegoś czasu na MaxFloRecTV dostępny jest pełny odsłuch płyty „Absolutna flauta”, to dziś (22.11) playlistę zasilił wideoklip do utworu „Grube chude lata”. Teledysk nakręcono podczas wyjątkowego koncertu w Ruinach Teatru Victoria w Gliwicach
Nieco ponad miesiąc temu, 19.10, w rodzinnym mieście Skorupa i braci Jaz odbył się koncert promujący wydany w czerwcu br. album artystów. Na scenie w Gliwicach spotkali się niemal wszyscy zaangażowani w powstanie „Absolutnej flauty”.
Podczas koncertu Skorupa & JazBrothers w Gliwicach na scenie pojawiło się liczne grono gości z płyty ABSOLUTNA FLAUTA. Fot. Kadr z klipu
Wśród gości nie zabrakło m.in.: Kuby Knapa, Gano, Biaka, DJ-ów – HWR-a i Hopbeata, Karo Glazer oraz większości instrumentalistów, którzy zarejestrowali swoje partie na płycie. Wydarzenie w nietypowej, jak na rapowe koncerty, przestrzeni Ruin Teatru Victoria zgromadziło liczne grono słuchaczy, których nie trzeba było specjalnie zachęcać do zabawy.
Utwór „Grube chude lata”, do którego powstało powyższe wideo, to 3. pozycja z tracklisty „Absolutnej flauty”. Gościnnie w numerze na fagocie udzielił się Wojciech Front. Zdjęcia do premierowego klipu zrealizowała ekipa filmowa Tworzywo. Nowe wydawnictwo Skorupa & JazBrothers ukazało się 22.06 br. „Absolutną flautę” w wersji standard znaleźć można w Empikach w całej Polsce oraz w MaxFloSklepie. Jednak wyłącznie pod tym adresem: https://bit.ly/2DSe1fx dostępna jest dwupłytowa edycja krążka, w skład której wchodzi dodatkowe CD z wersjami instrumentalnymi wszystkich utworów.
Dziś przyjrzymy się kolejnemu obrazowi Hieronima Bosha o tytule „Chrystus dźwigający krzyż”. Samej osobie malarza przyjrzałem się w poprzednim odcinku (tutaj), więc nie powtarzając się zbędnie przejdę do meritum. Tym co jako pierwsze rzuca się w oczy jest nawała nieprzyjaźnie wyglądających facjat, groteskowo wykrzywionych, o dzikim wejrzeniu, nie budzących skojarzeń z niczym dobrym. I tak w istocie jest, ale o tym za moment. Spójrzmy najpierw na całą scenę rozgrywającą się na naszych oczach. Oto widzimy Jezusa niosącego krzyż; ma on zamknięte oczy i pogodną twarz, jakże kontrastującą ze szpetnymi wizerunkami go otaczającymi. Dostrzec da się także postać podtrzymującą belkę, niewątpliwie Szymona z Cyreny.
W tłumie idą także dwaj łotrzy, którzy zawisnąć na krzyżach mają obok
Chrystusa – jeden stoi w prawym górnym rogu, nagabywany przez szczerbatą
postać, drugi, spętany powrozami zdaje się kłócić lub wygrażać
szydzącym zeń gapiom (prawy dolny róg).
Jest tu jeszcze jedna postać wyróżniająca się z niepokojąco łypiącego tłumu, mianowicie kobieta trzymająca chustę z odbitym wizerunkiem Chrystusa (lewy dolny róg). Oczywiście jest to znana z tradycji chrześcijańskiej Weronika, która otrzeć miała twarz Jezusa, a pot zmieszany z krwią odbija się na płótnie. To, co dostrzec można od razu to spokój Jezusa, Weroniki oraz jednego z łotrów w morzu agresywnych i szyderczych gąb, których szpetota nie jest przypadkowa – w średniowieczu panowało przekonanie, że brzydota, zdeformowanie ciała czy choroby świadczą o zepsuciu moralnym człowieka. To, co negatywne czy szpetne „wewnątrz” objawiać się miało na zewnątrz. Dlatego też ludzie, jako grzesznicy, ukazani są tu jako ohydne, odrażające pokraki, o niemal zwierzęcym wejrzeniu, szyderczo spoglądające w kierunku prowadzonego na śmierć Chrystusa.
„Dobry łotr”, któremu apokryficzna Ewangelia Nikodema nadaje imię Kosma nie jest wolny od brzydoty – w przeciwieństwie do Jezusa lub świętych, tak jak Weronika – wszak jest zbrodniarzem, który w życiu z pewnością naznaczył się wieloma przewinami. Jednak jego ostatecznie zawierzenie w godzinie śmierci na krzyżu zabrało go wraz z Jezusem do Ojca, stąd też i rysujący się na jego twarzy spokój i obojętność na szykany tłumu. Warto zwrócić uwagę także na wizerunek Jezusa odbity na płótnie trzymanym przez Weronikę – ma on otwarte oczy i zdaje się patrzeć na oglądającego. Wyrażać to może milczącą zachętę do podążenia w jego ślady i wzięcie własnego krzyża na barki. Co charakterystyczne dla obrazów średniowiecznych, postacie wyglądają nie jak ludzie żyjący w Palestynie okresu Heroda, lecz jak przeciętni mieszkańcy miast niderlandzkich. Widzimy tu w górnym prawym rogu wspomnianego szczerbatego duchownego, kupców, zwykłych mieszczan, rzemieślników i innych, ubranych w charakterystyczne dla epoki stroje. Nawet „rzymski” żołnierz okuty jest w średniowieczną, rycerską płytę.
Na dziś tyle. W przyszłym tygodniu zamknąć mi przypadnie nasz boschowski tryptyk obrazem „Śmierć skąpca”. Wszystkie trzy dzieła zebrane razem pokażą nam wiele o mentalności ludzi okresu średniowiecza. Zapraszam w kolejną środę i przepraszam za brak tekstu w poprzednią, niestety studencka dola skradła mi czas potrzebny do napisania tekstu. Do usłyszenia za tydzień!
***
Łukasz Orwat,
urodzony w roku pańskim 1992, prywatnie syn Sławomira Orwata,
niezależnego redaktora periodyku muzyczno-kulturowego Muzyczna Podróż.
Domorosły pasjonat literatury oraz historii, które to fascynacje przekuł
w działalność akademicką na Uniwersytecie Wrocławskim. Specjalizuje się
literacko głównie w literaturze antycznej oraz epice rycerskiej,
historycznie w dziejach starożytnego Rzymu, Bizancjum oraz historii
Imperium Osmańskiego, kulturoznawczo w historii metafizyki, filozofii i
magii, zwłaszcza w kręgu kultury biskowschodniej. Tłumaczył z łaciny
zbiór poezji humanistów polskich oraz zachodnich, Żałoba Węgier
(Pannoniae Luctus) powstały po zdobyciu Budy (ówczesnej, pozbawionej
jeszcze Pesztu, stolicy Węgier) w 1544 roku. Ciągoty zainteresowań
akademickich korelują także z zainteresowaniami natury fantastycznej.
Wpisem dzisiejszym mam przyjemność otworzyć trzyczęściowy tryptyk poświęcony malarstwu Hieronima Boscha. Nieprzypadkowo pojawiło się tu słowo „tryptyk”, zajmiemy się dziś bowiem właśnie jednym z licznych, wykonanych na zlecenie Kościoła tryptyków, dziełem „Wóz z sianem”. Nie bez przyczyny także chciałbym poświęcić twórczości Boscha aż trzy tygodnie, twórczość bowiem niderlandzkiego malarza doskonale oddaje ducha średniowiecznej Europy i każdy z trzech obrazów które mam zamiar przedstawić odsłoni nam jeden z jej aspektów, a łącznie dadzą kompletne i przenikające się świadectwo owej epoki.
Zacząć wypadałoby od zaznaczenia, że malarz szerzej znany jako Hieronimus Bosch faktycznie nosił miano Jeroen Anthoniszoon van Aken. Skąd więc ów przydomek? Twórca, członek szacownej rodziny malarzy van Acken posługiwał się zawsze skrótem od nazwy swego rodzinnego miasta, w którym spędził całe swoje życie, mianowicie Hertogenbosch.
Jeroen zaś jest niderlandzką wersją imienia Hieronim. Zatem kwestie pochodzenia przydomku mając za sobą a nie chcąc zanudzać biograficznymi faktami z życia Jeroena przejdźmy może od razu do tego, co najważniejsze, czyli do samego dzieła. Wspomniałem wcześniej, że tryptyk „Wóz z sianem” nie jest jedynym tego typu dziełem Boscha. Najsłynniejsze chyba z dzieł autora, „Ogród ziemskich rozkoszy” (nawiasem mówiąc zachęcam do obejrzenia, i to wnikliwego, charakterystyczną cechą twórczości Hieronima jest przeładowywanie obrazów licznymi postaciami, scenami i przedmiotami, z których niemal każda stanowi alegorię lub jest symbolem.) jak i wiele innych tryptyków powstały na zamówienie Kościoła i zazwyczaj traktują o podobnej tematyce – obrazy Raju i Piekła ukazane na dwóch skrzydłach tryptyku oraz w tym przypadku tytułowy wóz siana będący alegorycznym wizerunkiem życia doczesnego pośrodku. Każda ze scen przepełniona własną symboliką, którą teraz spróbujemy rozwikłać. Przyjrzyjmy się najpierw lewemu skrzydłu przedstawiającemu wizję Raju. Dostrzec zdają się tu cztery sceny obrazujące najdawniejsze momenty historii. Na szczycie widzimy Boga zasiadającego na tronie strącającego z niebios hufce upadłych aniołów, ukazanych tu pod postaciami owadów i gadów, istot nieprzyjaznych człowiekowi, zatruwających, kąsających, będących zwiastunem zarazy.
I jako takie właśnie ohydne stworzenia kojarzone były z siłami ciemności, zła czy piekieł, co znajduje odbicie w wyobrażeniach średniowiecznych demonologów przydających cechy gadzie i owadzie właśnie złym duchom.
Za przykład posłuży niech rycina demona Agaresa. (po lewej). Niżej dostrzegamy stworzenie pierwszych ludzi. Bóg z żebra śpiącego Adama kształtuje Ewę. Wszystko w scenerii rajskiego ogrodu. Następnie oglądamy moment kuszenia pierwszej kobiety przez węża (przedstawionego z głową kobiety, co symbolizować ma zapewne jego kłamliwość i chęć do odwrócenia człowieka od Boga, echa filozofii Tomasza z Akwinu). Na samym dole wygnani przez anioła z Raju. Znane dobrze wydarzenia z początków księgi Rodzaju oraz tradycji chrześcijańskiej (upadek aniołów) odnaleźć można nie tylko w „Wozie z sianem”, ale także w innym tryptyku Boscha, „Sądzie ostatecznym”. Pomińmy na razie środkową część obrazu i obejrzyjmy prawe skrzydło, ukazującą wizję piekła. Widzimy tu grzeszników cierpiących wieczne katusze z rąk diabłów i rozmaitych potworów symbolizujących grzechy. U dołu dostrzec można ropuchę (w średniowiecznej symbolice utożsamiana z lubieżnością) pożerającą nieszczęśnika, i inne maszkary prowadzące mężczyznę ku bliżej nieokreślonym piekielnym katuszom i kolejnego, kąsanego boleśnie przez stado ogarów. (fragment obrazu z lewej)
Ponad nimi diabły (pokazane tu pod postacią małp, których zwierzęce kształty, podobne jednak do ludzkich, w mentalności średniowiecznych kojarzyły się z siłami nieczystymi) budują wieżę, nawiązującą tu do biblijnej wieży Babel. (z prawej) W oddali, pośród ruin szaleje pożoga. Typowe przedstawienie piekła jako miejsca wiecznych mąk dla grzeszników.
Skupmy się teraz na tytułowej, środkowej części tryptyku. W oczy rzuca się od razu wielki, ciągnięty przez groteskowe stwory stóg siana. Nie bez przyczyny ciągnięty właśnie przez te dziwolągi wóz posuwa się w prawo, ku piekielnemu skrzydłu. Dlaczego tam właśnie? O tym zaraz. I dlaczego właściwie na wozie znajduje się ogromna sterta siana? Otóż w średniowiecznych Niderlandach popularna była ludowa przyśpiewka: „Świat jest wozem siana, z którego każdy bierze ile może”. Nie inaczej jest tutaj. Owe siano, które nęci wszystkich wokół to nic innego jak ziemskie, doczesne dobra i przyjemności, które odwracają uwagę od Boga i sprowadzają człowieka na drogę potępienia. Widzimy wielkich możnych (z lewej) na koniach, którzy skuszeni owym dostatkiem podążają za toczącym się ku piekielnej otchłani wozem. Nie inaczej czyni pospólstwo – tłoczy się i kotłuje wokół siana, walcząc między sobą o skrawki dobrobytu, uciekając się nawet do mordu. Na szczycie wozu siedzi kilka postaci – zakochani oraz zajęci sobą młodzi. Przygrywa im na flecie błękitny demon. Cielesne uciechy także znajdują się pośród oddalających od zbawienia rozkoszy (z prawej). Żadna warstwa społeczna nie jest obojętna na nęcący wóz z sianem. Nawet zakonnice gromadzą wory nim wypełnione przed grubym mnichem, uosabiającym obżarstwo, opilstwo i chciwość. Chęć posiadania dóbr doczesnych odsuwa w niebyt dobra duchowe, czego doskonałym przykładem jest ów właśnie mnich i towarzyszące mu siostry zakonne. Jak na ironię, siano, które jest niewiele warte ciągnie za sobą rzesze istnień ku potępieniu.
I tak dobra doczesne, symbolizowane tu przez owe siano nie są wiele warte w porównaniu z dobrem najwyższym, życiem wiecznym, Rajem, od którego ludzie odwracają się i ślepo zmierzają ku zatraceniu. Całej scenie przygląda się z góry Chrystus, na którego nikt jednak nie zwraca uwagi.
Wszystkie części tryptyku zdają się być już wnikliwie obejrzane. Nic bardziej mylnego. Zamknijmy teraz lewe i prawe skrzydło. Oczom naszym ukazuje się czwarta część dzieła, pielgrzym zmierzający przed siebie drogą – jak się okazuje – pełną niebezpieczeństw. Nastaje na niego pies, którego ów odgania kosturem (przypomnijmy sobie sforę kąsającą jednego z potępionych – pies jest symbolem czyhającego grzechu. Ogary w piekle już dopadły nieszczęśnika i wiodą go ku męce wiecznej). Tuż obok w błocie leży sterta kości dziobanych przez ptaki, przypominając o marności żywota. Dalej w oddali banda rzezimieszków przywiązuje do drzewa jakiegoś nieszczęsnego podróżnego, a w oddali błękit nieba przełamuje widok szubienicy. Postać pielgrzyma w oparciu o stóg siana symbolizować może ludzką wędrówkę przez świat. Wszak nasze życie nie jest niczym innym jak doczesną drogą ku zbawieniu. Lub też potępieniu. I droga łatwą nie jest, ale na wytrwałych, którzy nie podążą za doczesnym zbytkiem i nie zlękną się przeciwności czeka najwyższa nagroda w niebie. W kolejnym odcinku przyjrzymy się obrazowi męki pańskiej na przykładzie kolejnego dzieła Hieronima Boscha. Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie dzisiejszego tekstu i zapraszam ponownie w kolejną środę.
***
Łukasz Orwat,
urodzony w roku pańskim 1992, prywatnie syn Sławomira Orwata,
niezależnego redaktora periodyku muzyczno-kulturowego Muzyczna Podróż.
Domorosły pasjonat literatury oraz historii, które to fascynacje przekuł
w działalność akademicką na Uniwersytecie Wrocławskim. Specjalizuje się
literacko głównie w literaturze antycznej oraz epice rycerskiej,
historycznie w dziejach starożytnego Rzymu, Bizancjum oraz historii
Imperium Osmańskiego, kulturoznawczo w historii metafizyki, filozofii i
magii, zwłaszcza w kręgu kultury biskowschodniej. Tłumaczył z łaciny
zbiór poezji humanistów polskich oraz zachodnich, Żałoba Węgier
(Pannoniae Luctus) powstały po zdobyciu Budy (ówczesnej, pozbawionej
jeszcze Pesztu, stolicy Węgier) w 1544 roku. Ciągoty zainteresowań
akademickich korelują także z zainteresowaniami natury fantastycznej.
"Wiedza jest niebezpiecznym doradcą, kiedy wszystko wymyka się spod kontroli" - słyszymy w tekście nieśmiertelnego "Epitaph" grupy King Crimson z krążka In the Court of the Crimson King. Dlaczego przywołuję właśnie to legendarne wydawnictwo w pierwszym zdaniu recenzji drugiej płyty wrocławskiej grupy Katedra zatytułowanej Człowiek za dużo myślący? Po pierwsze... wystarczy spojrzeć na jej okładkę, po drugie posłuchać utworu nr 7, a po trzecie... Zacznijmy jednak od początku, a na początku było... Słowo, które niczym wisząca w pierwszym akcie sztuki na ścianie strzelba, wypali - jak zwykle - w najmniej oczekiwanej chwili. Okładka albumu koncepcyjnego - a takim krążkiem niewątpliwie jest Człowiek za dużo myślący - prawie zawsze jest pełna odniesień i symboli nawiązujących do tekstowej warstwy takiego wydawnictwa. Okładka drugiego longplaya Katedry zawiera dwie wyraziste aluzje, które każdy wielbiciel muzyki progresywnej oraz słuchacz pierwszej płyty młodych muzyków z Wrocławia powinien zauważyć już na pierwszy rzut oka. Dół to wspomniana już aluzja do karmazynowego albumu pionierów muzyki progresywnej rodem z Wielkiej Brytanii, góra natomiast to - jak dla mnie - wyraźny sygnał, że tym razem te wszystkie kolorowe kwiaty z tytułowych łąk debiutanckiego krążka Katedry zastąpione zostaną cierniami, wywołującymi ból malujący się na twarzy mężczyzny z dolnej części tej sugestywnej grafiki.
Maciek "Jim" Stępień (fot. Łukasz Daczewski)
Pierwszy utwór ukryty na płycie pod numerem 2 zatytułowany "Dziewczyna z obrazka" powstał w głowie basisty zespołu Maćka Stępnia zwanego Jimem dziesięć lat temu, kiedy był on jeszcze uczniem drugiej klasy licealnej. Każdy maturzysta, nawet taki, który przeżył ten egzamin - jak piszący te słowa - 35 lat temu, doskonale pamięta, że druga klasa licealna to pozostawiające trwały ślad na duszy wrażliwego człowieka poznawanie literatury doby romantyzmu pełnej demonów, szaleńczych miłosnych porywów, związanych z nimi samobójstw i zmartwychwstań, a w polskiej odmianie pełnej patriotyzmu i cierpień za miliony, a nawet symboli proroczych jak choćby tajemnicze imię wskrzesiciela narodu "Czterdzieści i Cztery", które dla sporej grupy analityków jest niczym innym jak przepowiednią Powstania Warszawskiego i związaną z nim martyrologią niezliczonych zastępów młodych bohaterów. Urocza sekcja smyczkowa, czyli Zuzanna Siepietowska - wiolonczela i Agnieszka Rusiecka - skrzypce oraz ekspresyjnie wyśpiewany wyrzut: "Przestań śmiać się z miłości, oszukana zostałaś, mówisz: miłość ze śniegiem przeminie, że nie warto odkrywać siebie." ubrane w grechutowską stylistykę rodem z Korowodu spowodowały u mnie ogromną chęć poznania dalszych losów niepoprawnego romantyka, któremu na początku drogi zabrakło odwagi, aby spojrzeć w owe tajemnicze oczy, w których skrył się ten magiczny błysk - mistyczne źródło jego natchnienia. Czy są to owe ukwiecone oczy z okładki albumu?
Bardzo breakoutowski, acz niezwykle nowocześnie zagrany i ze smakiem ozdobiony saksofonem Igora Pietraszewskiego "Ptak" z wykrzyczanym przesłaniem: "Jak pusta może być pustka, ten tylko się dowie, kto miłości pragnąc zdobyć jej nie może" to jedynie znakomicie przemyślane i podkreślające koncepcyjność tego wydawnictwa preludium przed zapierającym dech w piersiach najbardziej poruszającym "Listem" w historii polskiego rocka już od pierwszych słów nawiązującym do jednej z najważniejszych postaci literackiej doby Romantyzmu.
Fryderyk Nguyen (fot. Ania Michowska)
Wszak „Cierpienia młodego Wertera” to powieść epistolarna, a jej tytułowy i nieszczęśliwie zakochany w Lotcie bohater nie tylko zbyt łatwo ulegał wzruszeniom, ale przede wszystkim czuł się odrzucony, choć tak naprawdę podobnie jak szekspirowski Hamlet czy Pink z "The Wall" Floydów sam z własnego wyboru odizolował się od otoczenia. "Niełatwo żyć tak daleko, z każdą godziną pamiętać cię mniej, wiecznie śpiewać smutną pieśń i już nigdy nie skończyć jej". Te przeszywające do szpiku kości słowa nie tylko opisują stan duszy romantycznych bohaterów, lecz doskonale znane są też każdemu, kto odważył się pokochać kogoś, z kim z rozmaitych powodów nie mógł potem dzielić codzienności. Jak często taki stan niemocy, czy też używając innej terminologii stan wewnętrznej emigracji prowadzić może do obłędu, a nawet do samobójstwa? "Teraz wiem, że tylko miłość czyni człowieka potrzebnym, dlaczego więc ten dar boży krynicą niedoli staje się?" - to retoryczne pytanie ozdobione uzależniającą progresywną muzyką osadzoną w stylistyce najpiękniejszych rockowych suit Niemena, King Crimson czy SBB to istota i zarazem motto tej - nie boję się użyć tego określenia - jednej z najważniejszych polskich płyt wszech czasów, zawierającej przeraźliwe błaganie: "Przestań już grać tę melodię na zatracenie moje, nie przywołuj chwil straconych, po których nawet modlić się nie mogę! Nie umiem tak żyć, nie umiem umierać, jak Armar rzucał się w morze. Płynę niesiony przez fale, a za rękę prowadzi mnie Pan." Wszak już antyczny Seneka głosił, że tylko "dwie rzeczy dają duszy największą siłę: wierność prawdzie i wiara w siebie".
A czyż właśnie wierność prawdzie nie jest sednem tożsamości każdego artysty? "Evviva l’arte" Przerwy-Tetmajera niczym manifest określający gradację wartości, jest przecież czymś na wzór katechizmu każdego artysty, a jego młodopolski neoromantyzm wyśpiewany na krążku Katedry ustami Jima i przyprawiony doskonałą trąbką Wojtka Lizureja jest w moim przekonaniu w stanie zdobyć serce nawet najbardziej zatwardziałych zwolenników "szkiełka i oka", bo... "chociaż życie nasze nic niewarte: evviva l'arte! Dumna poezjo już zapomniałaś o dzieciach swych wyklętych w dziurawych butach i mokrych paltach, kapeluszach, bo ty wolisz pamiętać o Apollina synach - ulubieńcach bogów grających na Olimpu wzgórzach..." - słyszymy w pierwszych słowach mojego najbardziej osobistego fragmentu tej płyty. Dlaczego akurat tego? Ponieważ miałem nieopisane szczęście podczas jednej z prób Katedry być naocznym świadkiem jego powstawania. Doskonale pamiętam moment, kiedy Maciek przerywając proces twórczy powiedział nagle do mikrofonu patrząc mi w oczy: "dedykuję go tobie". Dlaczego mi? Czy dlatego, że "my ostatni romantycy kochać będziemy róże i nigdy nie pojmiemy świata...".
Paweł Drygas
Pewnie jest w tym szczypta prawdy, bo rzeczywiście z coraz większym trudem pojmuję działania tych, którzy zarządzają naszym globem, ale tak naprawdę sedno tej dedykacji niechaj na zawsze pozostanie moją słodką tajemnicą. Świetnie brzmiąca waltornia Juliusza Tkacza prowadząca rewelacyjny dialog z klawiszami Michała Zasłony, tekstowe nawiązania Maćka do In the Court of the Crimson King przerywane diabolicznym śmiechem, którego personaliów niestety nie rozpoznałem, drapieżna, przesterowana gitara Fryderyka Nguyena i trzymająca władzę fenomenalna sekcja rytmiczna, czyli Paweł Drygas i Maciek "Jim" Stępień sprawiły, iż od kilku dni zarzynam "Ostatnich romantyków" tak bezlitośnie, że gdyby był to duży, czarny krążek winylowy, trzeszczałby już zapewne niczym stare, patefonowe płyty znalezione przed laty na strychu dziadka. "Jam jest Polak, wiem skąd pochodzę, ostatni polski romantyk, oto jest mój hołd, mój hołd dla bohaterów!" - tym patosem Jim zamyka to blisko 10-minutowe dzieło podkreślając tym samym fakt, że polski romantyzm bez martyrologii i zastępów Kordianów nie tylko prawdopodobnie nigdy by nie powstał, ale przede wszystkim, że bez szalonego i z takim trudem rozumianego na Świecie polskiego ducha, nie przetrwalibyśmy ani 123 lat zaborów, ani 6 lat sowiecko-hitlerowskiej okupacji, ani ponad 40 lat komunistycznego totalitaryzmu.
In the Court of the Crimson King
To, co odróżnia drugi album Katedry od nieustannie przewijającego się w tej recenzji legendarnego krążka King Crimson, do którego nawiązanie dolnej części okładki jest niezwykle czytelne, to przekaz. O ile In the Court of the Crimson King to swoisty nagrobek wystawiony nadziei, o tyle Człowiek za dużo myślący pomimo swojej nieustannej wewnętrznej walki i wielu zwątpień, dzięki pielęgnowanej od pokoleń wierze nieoczekiwanie podsuwa nam niezwykle mocne przesłanie: "Nie skończę się, sztukę gna czas. Nie skończę się, słowo wciąż trwa, a gdy zamilknę, usłyszysz dzieła wrzask: Gdzie jest mój Pan?!". I w tym właśnie momencie pojawia się zapowiedziany przeze mnie we wstępie strzał symbolicznej strzelby, którego istotę dobrze znamy z nieśmiertelnych kart Biblii: "Na początku było Słowo, a wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła". Bo przecież skoro "Słowo wciąż trwa", jak twierdzi Człowiek za dużo myślący, to jego wewnętrzne przekonanie: "nie skończę się", jest tylko logiczną konsekwencją takiej postawy.
"Kiedy zgasło serce" to niewątpliwie najbardziej radiowy utwór tej płyty, a jednocześnie tekstowo bardzo nawiązujący do poprzedzającego go "Nie skończę się". "Ale wierzę mimo to, kiedyś przyjdzie taki czas, drugi człowiek poda dłoń, zapłoną świece, których płomień zgasł". Te słowa to już jednak nie tylko kontynuacja apoteozy wiary i nadziei, ale jednoznaczna negacja nihilizmu i zatracenia, który często dominował w przekazie wielu znaczących progresywnych albumów końca lat 60-tych i początku 70-tych ubiegłego stulecia.
Podczas kiedy w "Epitaph" słyszymy: "Gdy każdy z nas jest rozdarty przez nocne koszmary i sny, nikt nie założy laurowego wieńca, gdy cisza zagłusza krzyk", w "Kiedy zgasło serce" pomimo zalatujących pesymizmem słów: "Czy słyszysz smutny głos sprzedanych marzeń za mniejsze zło? Swoje myśli do szuflady włóż nim zgaśnie marzenie", docieramy do samego sedna tej niezwykłej w swej formie i treści płyty "Już nie myślę, wiem, raj to miejsce obok mnie. Ile serca innym damy, tyle nieba w nas."
Jaki tak naprawdę jest ten katedralny Człowiek za dużo myślący? Z początku podobnie jak prawie każdy znany z kart literatury bohater romantyczny - bardzo osamotniony i zagubiony, pełen rozterek i dylematów, niezdecydowany, świadomy swoich słabości i niepohamowanych emocji, które niebezpiecznie pobudzają jego wybujałą wyobraźnię. Są jednak i takie chwile, kiedy kompletnie mnie zaskakuje swoją zdrową przyziemnością i szczerym pragmatyzmem: "Ja artysta wielki światu niepoznany chciałem sławy i szmalu też piosenki moje chociaż w radiu nie puszczane śpiewam sam, śpiewam je wam. Usłysz mój głos!" - słyszymy nagle i niespodziewanie w jakże ważnym utworze "Nie skończę się" traktującym wszak przede wszystkim o sile Słowa, które wciąż trwa po to, abyśmy w ostatniej odsłonie zatytułowanej "Zwyciężymy" najzwyczajniej w świecie mogli odkręcić symboliczną butelkę i uczcić wraz z chłopakami ich niekwestionowane zwycięstwo.
Michał Zasłona (fot. Łukasz Daczewski)
Przedziwny numer "Zwyciężymy" niczym black sabbath'owski "Fluff" sączy się leniwie przy dźwiękach gitary akustycznej na koniec tego znakomitego wydawnictwa, aż tu nagle... "To był zespół Katedra. Trzymam kciuki i wszystkiego dobrego" - kończy to koncepcyjne dzieło własnym głosem wiecznie młody... Piotr Kaczkowski. A mi pozostaje się tylko do słów pana Piotra przyłączyć i dodać od siebie na tym swoistym backstage'u, że szmalu Wam Szanowni Artyści obiecać nie mogę, gdyż gdybym to uczynił, moglibyście kiedyś w słodkiej zemście znów mi coś romantycznego zadedykować. Jedno jednak obiecać Wam mogę: Wasze piosenki będą puszczane w radiu, żebyście nie musieli potem tworzyć takich protest songów, jak ci panowie: