W poniedziałek 27.02.2017 w Hard Rock Pubie Pamela odbędzie się kolejny koncert z okazji 19. urodzin klubu. Wystąpią: grupa Wicked Heads oraz trio Urny/Wierzcholski/Tioskow. Wicked Heads to polski zespół czerpiący inspiracje z muzyki amerykańskiej. Grupa powstała w 2013 roku, w Krakowie. Cztery osobowości, cztery silne charaktery i czwórka muzyków, z których każdy posiada spory indywidualny dorobek artystyczny. Połączyli siły by stworzyć coś unikatowego, grając jednocześnie muzykę bliską każdemu z nich, realizują się z powodzeniem w tym niecodziennym projekcie. Skład zespołu tworzą : Kasia Miernik, Jacek Biliński, Mariusz Wróblewski oraz Wojtek Siatkiewicz. Wicked Heads pomimo krótkiego stażu, są laureatami między innymi : Bluesroads Festival 2015 (w tym indywidualne wyróżnienia dla gitarzysty i basisty festiwalu), Megafon 2015, zdobywcami Grand Prix oraz nagrody publiczności Galicja Blues Festival 2015, wyróżnienia w 10-tej edycji Rybnik Blues Festival 2014.
Kwartalnik "Twój Blues" przyznał Wicked Heads II miejsce w kategorii "Odkrycie Roku 2015". Zespół ma na swoim koncie bardzo ciepło przyjętą przez krytykę oraz publiczność dwie EP-ki, kilka klipów video, kilka singli, w tym utwór "Choices", zauważony i doceniony przez jeden z zagranicznych portali zajmujących się sztuką związaną z kultowym serialem Twin Peaks. W chwili obecnej zespół przygotowuje kolejną, tym razem pełno-wymiarową płytę. Materiał został zrealizowany. Mix, mastering, wydawnictwo, są w fazie rozwojowej. Wieczór zakończy występ nowego projektu Sławka Wierzcholskiego, czyli tria złożonego z polskich gwiazd bluesa i rocka. Są nimi: Andrzej Urny (Perfect, Dżem, Krzak), Sławek Wierzcholski (Nocna Zmiana Bluesa) i Jarek Tioskow (Kasa Chorych). Koncert rozpocznie się o godzinie 19. Wstęp na to wydarzenie jest wolny.
Spis utworów:
1. Moda i miłość
2. Takie ładne oczy
3. My z XX wieku
4. W moich myślach
Consuelo
5. Jeśli tego chcesz
6. Ballada pasterska
7. Dozwolone do lat
osiemnastu
8. Kwiaty we włosach
9. Chciałbym to widzieć
10. Gdy kiedyś znów
zawołam cię
11. Jedno jest życie
12. Nie licz dni
(8 / 10)
Lata 60. to bez wątpienia złoty czas dla polskiej piosenki. Wbrew temu, co można by pomyśleć, okres ten – choć nazywany powszechnie „komuną” – nie był tak szary i beznadziejny: ludzie pracowali, zakochiwali się, jak również – a jakże! – słuchali muzyki. Ówcześni artyści, mimo że borykali się z wieloma problemami, potrafili zaś nie tylko sprostać gustom ówczesnych Polaków, ale również wykreować oryginalny gatunek muzyczny – bigbit. I choć można się zżymać, że w istocie jest to „nieimperialistyczna” nazwa rock and rolla, to trudno odmówić tej muzyce własnego stylu. Czego zdecydowanie dowodzi trzecia w dorobku płyta Czerwonych Gitar, zatytułowana po prostu – Czerwone Gitary 3.
Krzysztof Klenczon
Pozwolę na początku jednoznacznie określić swoje stanowisko – Krzysztof Klenczon jest dla mnie jednym z najwybitniejszych kompozytorów w powojennej Polsce, zaś jego emigrację do Stanów Zjednoczonych oraz przedwczesną śmierć uważam za największą stratę polskiej muzyki. Jego zdolność do pisania piosenek o niezwykłym ładunku emocjonalnym jest wprost niesamowita. Miał on również duże szczęście do muzyków towarzyszących, takich jak Seweryn Krajewski czy Jerzy Skrzypczyk, którzy stworzyli razem nagranie legendarne, sprawdzające się zwłaszcza jako odtrutka od tego, co dziś – za sprawą ograniczonej perspektywy – nazywamy muzyką.
Czerwone Gitary 3 dowodzi, że zespół pod wodzą Klenczona niesłusznie nieco zasłynął z piosenek skocznych i wesołych, opowiadających głównie o prostym, naiwnym niekiedy uczuciu. Choć utwory takie jak Takie ładne oczy czy – mimo wszystko nieco nostalgiczne – Dozwolone do lat osiemnastu są szczerze dojmujące, to nie stanowią one potwierdzenia, że omawiana dziś płyta jest czymś więcej niż młodzieżową muzyką bez większych ambicji. Wystarczy jednak przemknąć po set liście, by wydobyć utwory wręcz porażające. My z XX wieku – swoista spowiedź pokolenia, którego młodość upłynęła w czasach odbudowy po wojennej pożodze. „Dokąd pójdziemy drogą pod wiatr – my z XX wieku?/Kto nam pomoże znaleźć gdzieś ślad/Uczuć człowieka w człowieku?” – pyta Klenczon na tle dźwięku spadających rakiet. Coś z ludowej, bolesnej pieśni ma Ballada pasterska, odwołująca się do folkloru górskiego – tyle, że bez słomianej, skocznej góralszczyzny, jaką znamy dziś.
Poruszają również Gdy kiedyś znów zawołam cię oraz Jedno jest życie. W tym drugim Krajewski żarliwie deklaruje „Bo kocha się raz, bo zdarza się raz/Pierwsza miłość/Czas bronić młodości swej!/Ginąć już nie chce nikt/Chcemy kochać, chcemy żyć!”. Na tle posępnych dźwięków kompozycji słowa te robią niezwykłe wrażenie, zwłaszcza jako wyznanie pokolenia powojennego. Najgenialniejszą jednak kompozycją są – powszechnie chyba znane – Kwiaty we włosach. Niezwykle melancholijny, głęboki tekst, świetnie poprowadzona, pełna rezygnacji linia melodii z rewelacyjnymi harmoniami, a także minorowe akordy gitary – to najlepszy dowód, iż Czerwone Gitary to zespół znacznie poważniejszy niż na co dzień się o nim myśli.
Oczywiście nie wszystkie kompozycje mają równie druzgoczący charakter – nie brakuje tu klasycznego niemal rock and rolla (Nie licz dni), a także piosenek co najmniej dyskusyjnych. Do takich nieudanych kompozycji zalicza się m.in. W moich myślach Consuelo, gdzie organy nadają mroku, ale zarazem utwór nie ma zapamiętywalnej linii wokalu. Bezsprzecznie najsłabsza jest natomiast jedyna piosenka, napisana przez Bernarda Dornowskiego, Chciałbym to widzieć. Utrzymana w metrum 2/2, nieco udziwniona, o najbardziej banalnym refrenie.
Mimo tych uwag, nie sposób nie dostrzec, iż prawie pół wieku od nagrania Czerwone Gitary 3 to album rewelacyjny i swoista kronika swoich czasów. Niekwestionowany klimat całości jest dziś czymś wręcz unikalnym. Trudno jest po przesłuchaniu tego krążka stwierdzić, że muzycy nie czują tego, co grają. Jest całkowicie inaczej – oni żyją tą muzyką i wykonują ją ze szczerością, jakiej dziś już nie usłyszycie. Choć nie wszystkie melodie porażają oryginalnością, a teksty – powagą, to przecież tego możemy się spodziewać się po dwudziestoparoletnich muzykach. Powiem nawet więcej – jeżeli zestawicie ze sobą debiut The Beatles oraz omawianą dziś płytę, to porównanie wypada na korzyść Polaków. Choć oczywiście można zarzucić mi w tym miejscu anachronizm – wszak oba krążki dzieli pięć lat – to różnica ta jest na tyle niewielka, by raz na zawsze rozprawić się z zarzutem, że bigbit to zaledwie odprysk zachodniej muzyki.
Czas na podsumowanie, które może być tylko jedno – po pół wieku Czerwone Gitary 3 brzmią tak samo dobrze jak w chwili debiutu. I choć na swój czas nie była to płyta wybitna, głównie za sprawą mocnej konkurencji, to w stosunku do muzyki współczesnej jest to osiągnięcie niemal niedoścignione. Przede wszystkim zaś jest to kopalnia klimatu – pocztówka ze świata, którego już nie ma. Trudno jest za nim nie zatęsknić, słuchając tych subtelnych wyznań miłości i tych przepełnionych uczuciami melodii. Na pohybel twerkingowi, hipsterom, modom i komercjalizacji – kończę: po takiej dawce takiej muzyki możemy poczuć się niczym.
Autor:
Jacek Jarocki - założyciel i redaktor strony Muzyczny Horyzont,
której celem jest otwieranie na muzykę głów: swojej oraz swych
Czytelników. Interesuje go każdy gatunek, bowiem bez względu na
etykietkę piosenki dzielą się na piękne i szczere oraz nijakie lub złe. W
świecie pozamuzycznym jest filozofem: z pasji, zawodu i powołania.
Kiedy nie wykłada i nie recenzuje, ogląda europejskie kino i czyta,
głównie o historii.
Gwiazdą klubowego koncertu wiosennej Ery Jazzu będzie kultowy amerykański gitarzysta i wokalista Jean Paul Bourelly, uznawany jest za jednego z najlepszych artystów podążających śladami największych mistrzów gitary: Jimiego Hendrixa i Jamesa "Blood" Ulmera. To gitarzysta wyznający zasadę, że trzeba grać i głośno i nostalgiczne, ale zawsze z poszanowaniem bluesowo-rockowej tradycji.
Jean-Paul Bourelly w czasie Warsaw
Summer Jazz Days 2006
"Amerykański gitarzysta i wokalista Jean-Paul Bourelly - rekomenduje artystę i jego muzykę Dionizy Piątkowski, szef Ery Jazzu - jest jednym z pionierów nowego jazzu, w którym odniesienie do bluesa, rocka oraz nowoczesnych brzmień jest nad wyraz oczywiste. Trudno się temu dziwić skoro sam Miles Davis zaprosił go w 1988 roku do nagrania wspólnej płyty. Bestsellerowy i ważny album Milesa jest przecież syntezą nowoczesnych dźwięków i stanowił doskonały pretekst, by do projektu zaprosić m.in. Marcusa Millera, Kenny'ego Garretta, George'a Duke'a, Omara Hakima oraz Jean- Paula Bourelly".
Gdy w 1979 roku przeniósł się z bluesowego Chicago do jazzowego Nowego Jorku jego kariera nabrała rozpędu. Początkowo związał się z grupami McCoy Tynera, legendarnego pianisty kwartetu Johna Coltrane'a. Był chętnie zapraszany jako muzyk studyjny do ciekawych sesji rockowy i jazzowych. Tak znalazł się w kręgu zainteresowań Milesa Davisa, który zaproponował mu udział w nagrania albumu "Amandla". Nagrywał i koncertował z wokalistką Cassandrą Wilson, z muzykami rockowymi (np. z Buddy'm Milesem- perkusistą grupy Band of Gypsies, dawnej formacji J. Hendrixa, czy z Jack'em Bruce' – basistą kultowego trio Erica Claptona, The Cream). Współpracował także z Elvinem Jonesem, Archiem Sheppem, Pharoahem Sandersem, Taj Mahalem, Lesterem Bowie.
W 1987 roku nagrał swój pierwszy, autorski album "Jungle Cowboy", który był zapowiedzią jazz-rockowych i bluesowych fascynacji gitarzysty. Maniera ta stanie się charakterystycznym brzmieniem jego muzyki przez kolejne lata. Zafascynowany stylistyką Hendrixa, szanujący tradycje ostrego, miejskiego rural-bluesa oraz ekspresyjność jazzu realizuje równolegle kilka projektów. Jego kolejne zespoły (np. Stone Raiders oraz słynne Power Trio z basistą m.in. Milesa Davisa i The Rolling Stones- Darryl Jonesem oraz perkusistą Living Colour – Willem Calhounem) stają się sensacją europejskich i amerykańskich estrad. Najnowszy projekt, trio Kiss The Sky jest nowoczesnym nawiązaniem do wcześniejszych formacji gitarzysty, przy czym teraz w muzyce jest więcej elementów afro-amerykańskiej tradycji bluesa oraz nawiązania do muzyki soulowej z elementami funkowego jazzu. "Gramy muzykę dla ludzi – deklaruje Jean Paul Bourelly – zapraszając do specyficznej podróży z dźwiękami soulu, afro-jazzu, bluesa i funky".
Partnerem Strategicznym Ery Jazzu jest Aquanet S.A.
Projekt realizowany jest przy współpracy Miasta Poznań.
Spis utworów:
1. To właśnie my
2. Nie mów nic
3. Nie zadzieraj nosa
4. Matura
5. Pechowy chłopiec
6. Kto winien jest
7. Randka z deszczem
8. Historia jednej
znajomości
9. Czy słyszysz co mówię
10. Pięciu nas jest
11. Śledztwo zakochanego
12. Mówisz, że kochasz
mnie jak nikt
13. Dlaczego pada deszcz
14. Bo ty się boisz myszy
(8 / 10)
Polska muzyka rozrywkowa lat 60., ujmowana zazwyczaj pod nagłówkiem big bit, uznawana jest za substytut tego, co w owym czasie działo się w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Stąd, jeśli z jakiegoś powodu sięgam po debiut Czerwonych Gitar – flagowe wydawnictwo tamtych czasów – to głównie po to, by dowieść, że jest to opinia ze wszech miar krzywdząca i nieprawdziwa. W rzeczywistości To właśnie my, mimo że nagrane przez dwudziestolatków, okazuje się lepsze niż pierwsze płyty The Beatles. I proszę tej deklaracji nie traktować jako taniego click baita.
Powie ktoś: skoro naprawdę tak jest, to dlaczego duet Krajewski i Klenczon nie odnieśli takiego sukcesu jak ich koledzy zza kanału La Manche? Cóż, odpowiem, tak naprawdę odnieśli, bo w roku 1969 oba zespoły dostały w Cannes tę samą nagrodę za największą liczbę sprzedanych w danym kraju płyt. Niestety, żelazna kurtyna sprawiła, że Czerwone Gitary nie mogły promować swojej twórczości poza krajami demoludów. A promować miałyby bez wątpienia co. Już otwierające płytę To właśnie my świadczy o tym, że muzycy byli na bieżąco z tym, co działo się w muzycznym szerokim świecie. Rozbudowane harmonie wokalne, dojrzałe brzmienie gitar sytuujące zespół na pograniczu rythm and bluesa oraz rock and rolla, a do tego zapamiętywalna melodia – oto cechy, które Czerwone Gitary wytrzasnęły praktycznie znikąd i z niczego. (I to dosłownie: warto chociażby wspomnieć, jak wielkie problemy nastręczał zakup strun czy naciągów do perkusji).
Zastosowanie tego schematu pozwoliło na nagranie piosenek, które po pięćdziesięciu latach wciąż brzmią niezwykle klimatycznie i przekonująco. O ile szlagiery takie jak Nie zadzieraj nosa czy Matura znają wszyscy, to warto również odnotować, że tego typu numerów, pełnych ducha starych czasów jest na tej płycie znacznie więcej. Weźmy na przykład Randkę z deszczem lub Czy słyszysz co mówię – oba radosne i wesołe, ale zarazem pełne niepowtarzalnej atmosfery. Do dziś słucha się ich z dreszczem, co – podkreślam – dotyczy nie tylko tych, którzy wychowali się na tych kawałkach.
Jednak prócz tego typu utworów zdarzają się tu prawdziwe perły, które po pół wieku wybrzmiewają w sposób tak donośny, że serce przepełnia żal i tęsknota, iż dziś w polskiej muzyce popularnej nie ma tego typu utworów. Jednym z przykładów jest Nie mów nic – genialna piosenka, skomponowana przez Marino Marini, do której tekst napisała Wanda Sieradzka. Wprost trudno jest uwierzyć, jakie pokłady najczystszych emocji wydobyła z niej genialna interpretacja Klenczona. Ten zresztą dowiódł również swojego talentu przy okazji Historii jednej znajomości – przejmującej ballady, która za pomocą prostych zabiegów (m.in. narastających chórków) zmienia się piorun rażący z niewiarygodną siłą. Obie wspomniane kompozycje nie mają precedensu we współczesnej muzyce. Powiem więcej – nawet The Beatles bardzo rzadko zdarzały się tak niezwykłe utwory, nie mówiąc już nawet o ich Please Please Me, gdzie tego typu dojrzałości szukać na próżno. Niestety, na tym tle druga połowa płyty traci. Zawarte tam piosenki są już raczej standardowymi przykładami big bitu; choć wykonano je bezbłędnie, to brakuje utworów o większej głębi. Po takim ładunku wyekstraktowanych wzruszeń aż chce się ich więcej, tymczasem słuchacz dostaje Pięciu nas jest, Mówisz, że kochasz mnie jak nikt czy Dlaczego pada deszcz – zagranych w sumie na jedno kopyto, sympatycznych, ale nie nadzwyczajnych. Najważniejsze jednak jest w nich to, że nie popadają w patos czy rutynę; ot, po prostu przy ich nagrywaniu zawieruszył się gdzieś nieco klimat lat 60.
Nie zmienia to jednak tego, że To właśnie my jest płytą, która po latach brzmi bardzo dobrze i której słucha się z prawdziwą przyjemnością. Żadni dzisiejsi epigoni nie są w stanie wykrzesać z siebie tych uczuć, które towarzyszyły pokoleniu urodzonemu w trakcie wojny lub tuż po niej, wychowywanemu w biedzie i szarzyźnie, dla którego odskocznią były najprostsze rzeczy – jak trzymanie dłoni dziewczyny czy wspólne patrzenie w niebo, po którym nie płyną dymy wojennej pożogi. Być może właśnie z tego wynika dojrzałość, szczerość i bezpretensjonalność tego wydawnictwa. I to właśnie te jego atuty sprawiają, że bez wątpienia warto go posłuchać.
Autor:
Jacek Jarocki - założyciel i redaktor strony Muzyczny Horyzont,
której celem jest otwieranie na muzykę głów: swojej oraz swych
Czytelników. Interesuje go każdy gatunek, bowiem bez względu na
etykietkę piosenki dzielą się na piękne i szczere oraz nijakie lub złe. W
świecie pozamuzycznym jest filozofem: z pasji, zawodu i powołania.
Kiedy nie wykłada i nie recenzuje, ogląda europejskie kino i czyta,
głównie o historii.
Spis utworów:
1. Miś
2. Love story
3. CPN
4. Jojo Oponiarz
5. Pewex
6. Wyliczanka
7. Wujek z RFN
8. Italia ’90
9. Guma Turbo
10. VHS
11. Woda firmowa
12. Chechłacz
13. Commodore 64
14. 1980
15. Amy
16. W kieszeniach duszy
17. Dzieci z Leningradzkiego
(8 / 10)
Sądzę, że nie zabrzmię kontrowersyjnie, jeżeli stwierdzę, że moda na PRL i wszystko, co z nim związane jest tym silniejsza, im większy dystans czasowy dzieli nas od transformacji ustrojowej. Na sklepowe półki wróciło Frugo i gumy Turbo, w telewizji ponownie oglądać możemy Teleranek, zaś na rynku muzycznym pojawiają się płyty, których głównym zadaniem jest wzbudzić sentyment, a przynajmniej oddać niski pokłon starym dobrym czasom. Peweksówka, druga w karierze solowa płyta Jacka Stęszewskiego, wokalisty Końca Świata, idzie właśnie tym – wytartym, zdawałoby się – tropem. Czy w temacie muzycznych powrotów do przeszłości można mieć jeszcze coś nowego i interesującego do powiedzenia?
fot. Marek Jamroz
Peweksówka to przykład albumu koncepcyjnego, przy czym warto odnotować, że jego zamysł konsekwentnie zrealizowano nie tylko w warstwie muzycznej, ale również w oprawie graficznej. Podziw budzi już samo pudełko z płytą, które zarówno okładką, jak i wewnętrznymi grafikami nawiązuje do motywu przewodniego albumu. Do tego dochodzi czterdziestostronicowa, starannie wydana książeczka, w której – prócz tekstów oraz ich objaśnień – znajdują się zdjęcia z epoki. W rezultacie klimat nostalgii dopada słuchacza zanim ten jeszcze odtworzy pierwszą piosenkę.
Przejdźmy jednak do zawartości krążka. Od strony muzycznej Peweksówka nie odchodzi zbyt daleko od stylistyki, którą Stęszewski rozwija w twórczości Końca Świata, czyli spolonizowanego ska. Instrumentarium obejmuje w większości przypadków gitary i akordeon, wzbogacone smyczkami oraz fortepianem. Ich zastosowanie pozwala na nadanie całemu krążkowi dwojakiego charakteru: miejskiego folku oraz poezji śpiewanej. Pierwszy ze wspomnianych gatunków charakteryzuje się – prócz brzmienia w sposób oczywisty inspirowanego twórczością kapel podwórkowych – szybkim tempem, podbijanym zazwyczaj rytmem na dwa. Do takich utworów zalicza się Miś, CPN czy Chechłacz, który stanowi jednak pomost pomiędzy dynamicznością a wrażliwością (i którego zakończenie to niezły żart z debiutu Weezera). Brzmienie poezji śpiewanej zgłębia natomiast Stęszewski w kompozycjach takich jak Love story czy 1980. Niektóre z nich są tak sugestywne i tak dobrze wpisują się w konwencję, że gdyby nie barwa głosu i brak klarnetu, Peweksówka mogłaby zostać pomylona z płytą Grzegorza Turnaua (Jojo Oponiarz). Powiedzmy sobie jednak szczerze: choć same kompozycje są wyborne i słucha się ich bardzo dobrze, to na polskiej scenie nie stanowią ewenementu. Najbardziej bodaj znany zespół, który odnajduje się konwencji miejskiego folku to Strachy Na Lachy, którym do Stęszewskiego pod kątem muzycznym niedaleko. Tradycja poezji śpiewanej również trzyma się w naszym kraju mocno, zaś na tym tle omawiany dziś album znacząco się nie wybija.
fot. Marek Jamroz
Jeżeli zatem Peweksówka czymś przekonuje, to przede wszystkim historiami, które Stęszewski opowiada. Krążek dowodzi, że wokalista to niezrównany gawędziarz snujący opowieści o niesamowitym uroku i potężnym ładunku nostalgii. To właśnie dzięki temu, że wypełniają go osobiste wspomnienia autora, płytę nazwać można nie tylko dobrą, ale wręcz rewelacyjną. Teksty pozwalają słuchaczowi przenieść się w czasie o co najmniej ćwierć wieku: do epoki pierwszych komputerów i kaset VHS, gumy Turbo oraz wody z saturatora. Poszczególne piosenki przypominają wyblakłe, nadgryzione zębem czasu pocztówki, uchwytujące sceny z życia przed transformacją lub tuż po niej. To zarazem dobra okazja, by zdać sobie sprawę, że przecież te nieodległe czasy, tak wyraźne we wspomnieniach tych, którzy w nich żyli, w zderzeniu ze współczesnością zaczynają przypominać muzealne eksponaty, na które współczesna młodzież musi w najlepszym razie patrzeć ze zdziwieniem, a w najgorszym – z politowaniem. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że Peweksówka to hołd dla starych dobrych czasów czy cokolwiek pretensjonalne smędzenie kogoś, kto twierdzi, że „kiedyś było lepiej”. Nie bez kozery płytę nazwałem pocztówką – to pełne nostalgii spojrzenie na stare zdjęcie, ale bez próby oceny historii oraz współczesności. Być może również to osobiste ujęcie zaowocowało tym, że Stęszewski poszczególne kompozycje ozdobił tak niezwykłymi melodiami. Choć nie próbują być one sentymentalne, obdarzone są taką głębią, a przy tym chwytliwością, że niektórych nie da się wprost wyrzucić z głowy. Prym pod tym kątem wiodą Wujek z RFN, Italia ’90 oraz Chechłacz.
Już nie jako recenzent, lecz jako zwykły słuchacz życzyłbym sobie, aby takich płyt na rynku ukazywało się jak najwięcej. Bezpretensjonalność i szczerość Stęszewskiego robią na słuchaczu piorunujące wrażenie – nawet w tym, którego metryka wskazuje, iż czasy, których krążek dotyczy, powinien pamiętać jak przez mgłę lub nie pamiętać ich wcale. Peweksówka to płyta, której świetnie się słucha i która budzi autentyczne emocje. Trudno jest wymagać od muzyki czegokolwiek więcej.
Autor:
Jacek Jarocki - założyciel i redaktor strony Muzyczny Horyzont,
której celem jest otwieranie na muzykę głów: swojej oraz swych
Czytelników. Interesuje go każdy gatunek, bowiem bez względu na
etykietkę piosenki dzielą się na piękne i szczere oraz nijakie lub złe. W
świecie pozamuzycznym jest filozofem: z pasji, zawodu i powołania.
Kiedy nie wykłada i nie recenzuje, ogląda europejskie kino i czyta,
głównie o historii.
Muzyka tworzona przez Loud Jazz Band jest konglomeratem różnych stylów, jednakże z relatywnie akustycznym brzmieniem. W utworach Loud Jazz Band słychać nie tylko jazz w wydaniu klasycznym, ale również free jazzowym. Wszystko w połączeniu z dynamiką rocka i world music, tworzy niepowtarzalny, rozpoznawalny styl. Zespół występował na scenach m.in. Krokus Jazz Festiwal (2016), Jazzmeile Thuringen Weimar (2015), studia im. Agnieszki Osieckiej Trójka (2014), TR Warszawa (2013), Oslo Konserthus (2012), Spirit of Burgas (2010), Jazz Jamboree (2010), Bohema Jazz Festival (2009), Jazz nad Odra (2008), Guitar City Festival (2002), Jazz na Starówce (2001).
Zespół powstał w Polsce w 1989 roku z inicjatywy Mirosława „Carlosa” Kaczmarczyka i od tej pory wydał 10 albumów, występując na czołowych festiwalach w Polsce i za granicą. Po sukcesie, jakim okazała się płyta „4Ever 2U” (1995), nominowana do nagrody Fryderyk i wydana przez legendarną Mercury Records, artysta wyemigrował do Norwegii. Wystartował tam z nową, międzynarodową odsłoną zespołu, nagrywając kolejne płyty. W 2013 r. gitarzysta został uhonorowany wyróżnieniem „Wybitny Polak w Norwegii” za szczególne osiągnięcia muzyczne i rolę animatora kultury obu krajów. Gościem specjalnym Loud Jazz Band od dawna jest Paweł Kaczmarczyk, artysta uznawany za jednego z najwybitniejszych polskich pianistów. To trzeci po Tomaszu Stańce i Marcinie Wasilewskim polski muzyk, który wydal swoja płytę dla prestiżowej, niemieckiej wytwórni ACT w roli lidera własnego zespołu. Jest ceniony za wirtuozerię, kreatywność i niezwykle dojrzałą technikę. Loud Jazz Band wystąpi w Starym Maneżu w składzie: Miroslaw "Carlos" Kaczmarczyk gitara, Øyvind Braekke puzon, Wojtek Staroniewicz saksofon, Pawel Kaczmarczyk fortepian,Kristian Edvardsen gitara basowa, Ivan Makedonov perkusja, Maciej Ostromecki instrumenty perkusyjne i Jonas Cambien syntezator.
Na MaxFloRecTV pojawił się dziś (24.02) kolejny zwiastun albumu „Cyrk na qłq” duetu Kleszcz (MC) & DiNO (producent). Utworowi towarzyszy teledysk nakręcony o 3 różnych porach roku. Nowy krążek rapowych freaków na sklepowe półki trafić ma 7.04. Można go już zamawiać w przedsprzedaży na www.MaxFloSklep.pl
„Nie płacz” to już 4. utwór z nadchodzącej wielkimi krokami nowej płyty Kleszcza & DiNO. Dotychczas „Cyrk na qłq” zapowiadały następujące single: „4 ściany wyobraźni”, „Między piekłem a niebem” z udziałem Rahima czy nagrany z Kopruchem „Freak show”. Najnowsza propozycja to solowy numer Kleszcza. Raper odpowiada ponadto za koncepcję teledysku. Jego realizacją zajął się z kolei Radosław Bereś z Ace of Art.
Kleszcz & DiNO na swoich kanałach social media apelują do fanów, by Ci „nie beczeli, tylko...” sprawdzili ich nowy klip. Wydawnictwo, którego jest on zapowiedzią, zamawiać można w pre-orderze na https://maxflosklep.pl/pl/c/PRE-ORDER/105, otrzymując wyjątkowe niespodzianki. Artyści przygotowali nawet wersję deluxe płyty, która zawiera m.in.: niepublikowany dotąd nigdzie autorski klip Kleszcza, unikatową opaskę przeciw „fałszywym Kleszczom i Kopruchom”, plakat oraz autografy. Oficjalna premiera albumu 7.04.
W sieci pojawił się dziś nowy utwór „rekruta hip-hopu”, Drozdy. Singiel „Oni to nie my” i towarzyszący mu klip powstały w Dublinie. – Mieszkałem tam i pracowałem przez kilka miesięcy, aż w końcu dorwał mnie głód rapu. W jeden dzień na totalnym spontanie nagrałem numer. Wraz z przyjacielem z Chile zrobiliśmy też do niego street video – opowiada Drozda
– Juan Rodrigo Rosales Salinas [autor poniższego wideo, chilijski przyjaciel Drozdy – przyp. red.] był jedynym, który potrafił trzymać kamerę – śmieje się Drozda. Sprawdźcie koniecznie efekty tej współpracy!
– Dosłownie 50 m od miejsca, w którym mieszkałem w Dublinie znajduje się studio Roof Records. To tam udało się zaspokoić mój głód rapu. Wokale zrealizował pewien Rosjanin, którego imienia nie pamiętam. Na miejscu poznałem jednego świetnego rapera, który w dodatku wyglądał jak Neymar [piłkarz reprezentacji Brazylii i napastnik FC Barcelony – przyp. red.]. Był chyba z północnej Afryki, ale całe życie mieszkał w Irlandii. Nawet w studiu miał na sobie koszulkę reprezentacji Irlandii – wspomina Drozda. – Piękna przygoda. To wideo jest dla mnie pamiątką, którą dzielę się z subskrybentami MaxFloRecTV – dodaje.
Za bit do najnowszego singla Drozdy odpowiada Funky Fella. „Oni to nie my” to utwór o newschoolowym charakterze, którego nie znajdziecie na żadnym albumie czy EP-ce. Nie oznacza to jednak, że artysta nad niczym nie pracuje. Kompletuje on już materiał na nową płytę. Pierwsze zwiastuny niebawem oczywiście na MaxFloRecTV. Aby być na bieżąco z twórczością tzw. rekrutów hip-hopu inicjatywy MaxFloLab, najlepiej subskrybować kanał (kliknij tutaj: https://www.youtube.com/user/MAXFLORECtv?sub_confirmation=1).
Fonograf Edisona po prawej widoczny cylinder (woskowy wałek) służący do zapisu odtwarzania dźwięku
W dniu 9 lutego 2017 roku na moją pocztę mailową wpłynęła kolorowa ulotka i zaproszenie o treści: Muzeum Regionalne w Opocznie oraz Fundacja Muzeum Fonografii im. Thomasa A. Edisona w Warszawie (w organizacji), zapraszają na otwarcie wystawy ze zbiorów Jerzego Gogacza oraz Andrzeja Sapieszko „Od Edisona do UNITRY czyli krótka historia Fonografii”, które odbędzie się w dniu 15 lutego 2017 roku o godzinie 14.00 w Muzeum Regionalnym w Opocznie przy Placu Zamkowym 1. Zaproszenie na moją pocztę mailową przesłał Andrzej Sapieszko jeden ze współorganizatorów i prowadzących opoczyńskie spotkanie.
Awers ZAPROSZENIA
Na początku grudnia ubiegłego roku, na moją komórkę, zadzwonił Andrzej Wąsowicz z Sokółki, człowiek współuczestniczący w sześcioosobowej grupie fanów rock’n’rolla, pana Marka Sudera ze Skoczowa, która to grupa w konkursie organizowanym przez Fundację Sopockie Korzenie w Sopocie pt. Wspomnienia Miłośników Rock’n’Rolla za pracę „Big Beat po krakowsku” zajęła I miejsce. W tym samym konkursie – publikacja roku - brała udział moja pierwsza praca, książka pt. „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”, której to konkursowe jury przyznało II nagrodę. Uroczyste zakończenie konkursu i wręczenie nagród, miało miejsce w niedzielne samo południe (godz. 12.00), 7 listopada 2010 roku w sopockiej kawiarni/restauracji przy ul. Bohaterów Monte Casino - „Złoty ul”. Podczas tych uroczystości, choć uczestniczyliśmy wspólnie z Wąsowiczem, nie mieliśmy okazji poznać się osobiście. W tym samym dniu o godzinie 17.00, około 150 m bliżej w kierunku morza, na tej samej ulicy, w Krzywym Domku, odbył się uroczysty koncert zespołu „Czerwone Gitary” z okazji ich jubileuszu, 45 lat istnienia. Większość uczestników ze „Złotego Ula” przeniosła się na ów koncert a wśród nich znalazł się Andrzej Wąsowicz i moja skromna osoba. Również i w tym miejscu nie mieliśmy szczęścia się poznać bliżej. Był to ostatni występ gitarzysty basowego Henryka Zomerskiego. Zmarł 16 kwietnia 2011 roku. Koncert w Krzywym Domku organizowało Stowarzyszenie Muzyczne CHRISTOPHER z Gdyni pod egidą mojego przyjaciela, wice prezesa Stowarzyszenia, Wiesława Wilczkowiaka. To właśnie Wiesław z Gdyni okazał się katalizatorem, choć do dzisiaj fizycznie jeszcze nie spotkaliśmy się, naszej znajomości z Wąsowiczem, przekazując mu numer mojego telefonu komórkowego.
Andrzej Wąsowicz
Z Andrzejem Wąsowiczem często rozmawiamy przez telefon komórkowy, korespondujemy ze sobą za sprawą komputerowych maili, również „facebook” stał się miejscem naszych spotkań. Andrzej często lajkuje moje komentarze, artykuły, felietony czy inne informacje (plakaty) z dziedziny, cyklu „Herosi Rock’n’Rolla”, przez co poznając się bardziej, staliśmy się jeszcze bliżsi sobie. Wysłałem mu kilka, amatorskich filmików oraz zapisy cyfrowe różnych publikacji, artykułów jakie na przestrzeni czasu przygody z rock’n’rollem „wytworzyłem”. Między innymi „Subiektywną Historię Rock’n’Rolla”. W połowie stycznia Andrzej zadzwonił do mnie z prośbą, - Antek czy mogę twój numer komórki przekazać znajomemu z Warszawy? Kolega ma na imię Andrzej (oczywiście, że chodziło mu o pana Andrzeja Sapieszko), dobrze zna zainteresowania i twoją muzyczno literacką działalność. Również tak jak ty jest pozytywnie zakręcony, ma swoje hobby w podobnej branży, o czym zapewne dokładnie ci opowie jak się z sobą skontaktujecie.
Oczywiście, że z czystej, ludzkiej ciekawości poznania niezwykłego człowieka, wyraziłem zgodę na udostępnienie mojej komórki. W krótkim czasie po rozmowie z Wąsowiczem, z Warszawy zadzwonił do mnie pan Andrzej Sapieszko i … tak jak przypuszczałem, tak jak przedstawił go Wąsowicz, po krótkiej wymianie zdań, okazał się osobą przystępną, miłą, niezwykle ciekawą w swoich opowieściach. Dość szybko, pochlebiając mi pisarsko, muzyczną działalność, przeszliśmy na „ty”. Przy drugiej może trzeciej, telefonicznej rozmowie, opowiedział o swojej, wielkiej pasji, miłości i szczególnym zainteresowaniu - choć posiada wykształcenie prawnicze – historią oraz rozwojem światowej i polskiej fonografii (zapisem dźwięku), jednocześnie zaprosił mnie na wyżej wymienioną wystawę, do pobliskiego Opoczna. Przyznam, że mój czas oczekiwania do „premiery fonograficznej” poświęciłem, przeglądając Internet, tej ciekawej i egzotycznej dla mnie tematyce. Przeglądając internetowe strony „odkryłem” (eureka!!!), że zapoczątkował historię rejestrowania dźwięku amerykański wynalazca żarówki, na przełomie 1877/78 roku, niejaki Thomas H. Edison. Równocześnie w tym samym czasie, w Europie, Francuz Charles Cros dokonał podobnych „odkryć”. Jednak nie posiadając żyłki biznesowej, Charles nie zajął się wdrażaniem wynalezionej przez siebie technologii.
Kiedy we wrześniu 2015 roku dla mistrza światowej fotografii, Marka Karewicza i przyjaciół, zorganizowałem w Zakościelu n/Pilicą „Spotkanie po latach”, w trakcie naszego pobytu, swoją prelekcję miała Iwona Thierry. Emerytowany, długoletni pracownik Polskich Nagrań „MUZA”. Iwona, jak mawiają w branży, to chodząca encyklopedia z zakresu historii, nie tylko polskich nagrań, jak również „potężna” wiedza o materiałach stosowanych, przeznaczonych do produkcji płyt do zapisywania dźwięku. Spotkanie w Zakościelu stało się dla mnie, przed opoczyńskim otwarciem wystawy, preludium fonograficznej wiedzy do „maszynerii” jaką mogłem, miałem szansę zobaczyć, realizując zaproszenie przesłane przez Andrzeja Sapieszko. Tak też się stało.
Otwarcie wystawy, Od lewej Andrzej Sapieszko, Dyrektor Muzeum i Jerzy Gogacz
Do Opoczna przybyłem w środę 15 lutego na godzinę przed otwarciem wystawy o porze tak nie typowej (tj o 13.15) jak na tego rodzaju uroczyste otwarcie imprezy. Przeważnie otwarcia wystaw w tygodniu, mają miejsce w godzinach popołudniowych (chodzi o frekwencję). Przed budynkiem, wejściem głównym do Muzeum Regionalnego zastałem wchodzących do środka dziennikarzy lokalnej prasy, dużą grupę młodzieży szkolnej z opiekunem, przedstawicieli władz powiatu, miasta i wielu innych, ciekawskich ludzi wśród których znalazła się moja osoba. Przemieściliśmy się przez sale wystawowe folkloru regionu opoczyńskiego do ostatniego pomieszczenia, w którym to na specjalnych stołach, ramach, gablotach chronologicznie wg epoki użytkowania danego sprzętu, można było dostrzec o dziwnych konstrukcjach fonograf Edisona, gramofony (tubowe, gabinetowe, walizkowe), różnego rodzaju odtwarzacze -. patefony, adaptery czy magnetofony. Ściany pomieszczenia wystrojone były w okładki płyt Long Play (LP), Single Play (SP) (m.in. zespołów The Beatles, The Rolling Stones, Niebiesko Czarnych, Niemena, składanki „Warszawski Rock’n’Roll lat 60-tych” i inne), LOGA słynnych firm nagraniowych jak: Decca, Odeon, RCA Victor, Sony, Philips, CBS Columbia czy Imperial.
Wystawę otworzył witając VIP-ów, przybyłych gości, nowy Dyrektor Muzeum Regionalnego, pan Adam Grabowski, - Mam ogromną przyjemność powitać Państwa na naszej wystawie, która dokumentuje największe wynalazki związane z przemysłem fonograficznym. Po czym głos oddał pierwszemu prelegentowi panu Jerzemu Gogaczowi. Pan Jerzy rozpoczął swoją część spotkania od fonografu Edisona, które to urządzenie odtwarzało dźwięk zapisany na woskowych cylindrach (wałkach). Technologia ta miała swoje wady. Wałki nie można było wielokrotnie kopiować w sposób przemysłowy. Raz zarejestrowany na cylindrze utwór muzyczny sprzedawany był w jednym egzemplarzu. By sprzedać kolejny cylinder (wałek), utwór ponownie musiał być zarejestrowany. Produkcja wałków odbywała się do lat 20-tych minionego wieku. Wosk jako tworzywo został wyeliminowany przez szelak. Płyta szelakowa.
Jerzy Gogacz w swoim profesjonalnym przekazie o historycznym rozwoju zapisu dźwięku
Kolejny przełom w zapisie dźwięku to rok 1887, w którym to Emil Berliner opatentował gramofon z zastosowaniem dysków płaskich (wytwarzanych z cynku, szkła, twardej gumy również z szelaku, eliminując wosk). Technologia ta dawała możliwość kopiowania dysków powodując rozwój przemysłu fonograficznego. W 1921 roku wartość sprzedaży nagrań w USA osiągnęła ponad 106 mln dolarów.
Kolejne urządzenie o napędzie mechanicznym do odtwarzania dźwięku z płyt to patefon wynalazek braci Emila i Charlesa Pathe (produkcja lata 1905/1922 przez firmę Pathe Freres). Odtwarzanie odbywało się w patefonie od środka płyty przy użyciu niewymiennej kulki (najczęściej szafirowej, eliminującą szumy) osadzonej na ramieniu z możliwością poruszania się w płaszczyźnie pionowej, zastępując igłę. Patefon od gramofonu można odróżnić tym, że w patefonie położenie główki membrany znajduje się na końcu ramienia, natomiast w gramofonie główka stoi pionowo ale równolegle do rowków płyty. Głębokość nagraniowych rowków w płycie patefonowej (90 obr/min o średnicy do 35 cm), na pierwszy rzut okiem niewidoczna, była większa niż w płycie gramofonowej, dlatego odtwarzanie płyty patefonowej na gramofonie, i odwrotnie, powodowało jej nieodwracalne uszkodzenia.
Drugi prelegent Andrzej Sapieszko przedstawiał odtwarzanie dźwięku na
bliższym moim czasom sprzęcie: jak adaptery, magnetofony, odtwarzacze do
płyt CD nowej, rewolucyjnej epoki naszych czasów.
Następnym wielkim przełomem, który miał ogromny wpływ na rozwój fonograficznego rynku, było przez firmę CBS Columbia „wynalezienie” nowego nośnika dźwięku – płyta winylowa 33 obr/min. Była to swoista rewolucja, gdyż płyta winylowa gwarantowała wyższą jakość dźwięku, również nieprzerwanie odtwarzanie muzyki przez kilkanaście minut. W tym samym czasie upowszechniono zapis dźwięku na taśmie magnetycznej, co udoskonaliło pracę dla studiów nagrań.
W 1949 roku amerykańska firma RCA Victor zaproponowała konkurencyjny rodzaj płyt winylowych, 45 obr/min. To była największa na światowym rynku fonograficznym sensacja, w której ja i moje pokolenie już zaczęło uczestniczyć.
Andrzej Sapieszko rozpoczął od największej, współczesnej rewolucji fonograficznej, w której to dochodzi do historycznego przełomu. W końcu 1982 roku płyta CD zadebiutowała w Europie i Azji, a w USA w 1983 roku jako wynik wieloletniej pracy fonograficznych firm Philips i Sony. Płyta CD różni się od winylowej przede wszystkim zastosowaniem technologii cyfrowej, co daje znacznie wyższą jakość dźwięku. Podstawowa różnica miedzy płytą CD a płytą winylową to jej o wiele mniejszy rozmiar i pojemność czasowa (80 minut nieprzerwanej muzyki), gdzie na winylu maksymalnie mieściło się 50 minut jej odtwarzania.
Andrzej Sapieszko wiele czasu poświęcił rozwojowi fonografii (odtwarzanie dźwięku) za sprawą adapterów walizkowych przystosowanych do odtwarzania muzyki przez wzmacniacz dźwięku (np. przez radio), zamontowanych w radiach na stałe (jak np. radio Tatry, Stolica) czy adapter z własnym wzmacniaczem i głośnikiem jak słynna Karolinka czy Bambino. Etap następny rozwoju fonografii, to magnetofon szpulowy np dwuścieżkowy (Melodia) czy czterościeżkowy (ZK 240). Również wielką rewolucją fonograficzną stał się magnetofon kasetowy, przenośny (na baterie, samochodowe, elektryczne).
Atrakcją spotkania było odtwarzanie na wystawowym sprzęcie niektórych, historycznych zapisów, nagrań jak np. na fonografie Edisona amerykański hymn nagrany na woskowym wałku w 1896 roku czy na jednym z gramofonów zapis głosu operowego z 1906 roku włoskiego tenora, słynnego Enrico Caruso. Było też przemówienie z lat 20-tych XX wieku, polskiego marszałka Józefa Piłsudskiego. Również i ja miałem swoje muzyczne pięć minut, otóż pan Sapieszko puścił na zakończenie swojego występu, płytę nagraną w Anglii przez Polkę, panią Czerwińską, medley coverów rock’n’rolla. Były to nagrania z drugiej połowy lat 50-tych minionego wieku, polskie, ludowe przyśpiewki w zakazanym niegdyś stylu, kiedy jeszcze znajdowaliśmy się jako naród zza „żelazną kurtyną”. Pan Andrzej Sapieszko wymienił i opowiedział o nich, jeszcze kilka wynalazków tak ważnych dla ludzkości, zmieniających na zawsze oblicze muzyki, jak wzmacniacze, syntezatory czy nieoceniony Internet, który stał się motorem streamingu muzyki, co w konsekwencji dał nam możliwość ściągania dzielenia się muzyką na całym ziemskim globie
Prowadzący spotkanie pan Andrzej Sapieszko i Jerzy Gogacz podczas
prezentacji muzyki ze specjalnego urządzenia o dużej pojemności do
zapisywania dźwięku
Dzięki „kosmicznej” sieci połączeń, uruchomiony został dzisiaj crowdfunding, czyli forma finansowania przez zagorzałych fanów, artystów muzyki. Po zakończeniu spotkania przeszliśmy obok, wraz z prowadzącymi, do pomieszczenia, w którym na szwedzkim stole przygotowany był słodki poczęstunek.
W kuluarach wystawy, zajadając przygotowane przez gospodarzy słodkości, prowadziliśmy na prywatnej kanwie rozmowy z panami, Andrzejem i Jerzym, uzupełniając fonograficzną wiedzę. Okazało się, że pan Andrzej (przeszliśmy w wcześniej spotkania na „Ty”) jest zagorzałym fanem rock’n’rolla. Uczestniczy w rock’n’rollowych koncertach do dzisiaj. Wybiera się na najbliższe występy w Polsce, Roda Stewarta czy Deep Purple. Kiedy weszliśmy na swoje, domowe zasoby dyskograficzne, znalazłem się w płytowym żywiole. Posiadam również oprócz płyt CD, choć nie odtwarzane dziś, winylowe analogi (LP – Long Play czy SP – Single Play). Kiedy weszliśmy na temat płyt analogowych, a właściwie ich chemicznego składu materiałów stosowanych do wytworzenia, zechciałem przed prelegentami „popisać się” wiedzą zaczerpniętą od Iwony, w wcześniej wspomnianym w tym artykule, we wrześniowym „Spotkaniu po latach” w Zakościelu n/Pilicą. Kiedy wymieniłem jej imię, Andrzej Sapieszko nagle zripostował mój wywód, - Antek chyba mówisz o Iwonie Thierry z „Polskich Nagrań MUZA”, to w Polsce chodząca wiedza z zakresu budowy płyty, muzycznych nagrań czy promocji muzyków, piosenkarzy. To muzyczna encyklopedia w branży Jeśli będziesz z nią rozmawiał to pozdrów od nas.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Andrzej przyjeżdżając do Opoczna, po naszych wcześniejszych, telefonicznych rozmowach, zapraszając mnie na wystawę „Od Edisona do UNITRY” wiedział o muzycznej działalności czy moich, pisanych publikacjach, z stąd zaskoczeniem dla niego nie byłem, czego nie mogłem powiedzieć o sobie. Całą wiedzę o zamiłowaniach, pasjach pana Sapieszko uzyskałem tu, w Muzeum Regionalnym szczególnie podczas kuluarowej konsumpcji. Kiedy się rozstawaliśmy wiedziałem, że powstanie felieton z tego spotkania.
W czwartek 16 lutego, późnym popołudniem zasiadłem przed komputerem by się podzielić, coś napisać o wydarzeniach, doznaniach jakie na wczorajszym spotkaniu w opoczyńskim Muzeum Regionalnym przeżyłem. I nagle szok, dzwoni moja komórka, patrzę w ekran telefonu i co widzę, napis …..Iwona Thierry. Jakaś Siła Większa od nas samych ją przywołała, odebrałem i słyszę: - „Antoni, muszę Cię zaskoczyć czymś co mnie wczoraj spotkało. Jestem w sanatorium tuż przy granicy ze Słowacją i z panią Hanią z Nasielska, mieszkającą tuż obok mojego pokoju, pieszo postanowiłyśmy wybrać się na Słowację. W trakcie naszej wędrówki rozmawiając, dzieliłyśmy się swoim życiem, doznaniami, swoimi, życiowymi doświadczeniami. W którymś momencie Hania zdobyła się na szczerość i wyznała, że współpracuje z ruchami abstynenckimi, trzeźwościowymi, że pisze teksty o tej problematyce do swoich kompozycji, że nagrała już dwie płyty, że zapraszana jest na spotkania rocznicowe klubów, stowarzyszeń abstynenckich, grup AA czy na indywidualne rocznice abstynencji. Wówczas ja włączyłam się do rozmowy i powiedziałam, że mam takiego kolegę, Antoniego, który żyje z tym problemem a ….. Hania nagle”. Jej riposta - "Pani Iwonko czy chodzi o Antka z Tomaszowa Mazowieckiego, bo jeżeli chodzi o niego, to powiem pani, że poznałam Antka osobiście na różnych spotkaniach abstynenckich, ma bardzo mądre i ważne wypowiedzi w tej branży. Najbliższe spotkanie z Antonim, zostałam zaproszona, będzie miało miejsce 25 lutego na XX-lecie Grupy ARKA w Tomaszowie". - "Tak, że w drodze powrotnej do ośrodka - mówi Iwonka - był tylko jeden temat, Antek".
Klub Jazzowy TYGMONT. Uroczyste 77 urodziny Marka Karewicza. Od lewej Maryla Tejchman,
moja osoba i Iwona Thierry.
„Z wielką radością, tak jakby Iwonka spadła mi z nieba jak Mojżeszowi manna, odpowiedziałem jej natychmiast, - Kochana Iwonko, ja także chciałem ciebie czymś niesamowitym zaskoczyć. Kiedy ty z moją „siostrą” Hanią, nie z racji krwi a problemu, pokonywałaś słowacką granicę ja w tym samym czasie przebywałem w Opocznie, uczestnicząc w wystawie poświęconej historii fonografii pt „Od Edisona do UNITRY”. Podczas kuluarowej rozmowy o płytach, nagraniach muzycznych, z prowadzącymi wystawowe spotkanie, Andrzejem Sapieszko i Jerzym Gogaczem, przypadkowo wymieniłem (nawiązując do prelekcji z Tobą w Zakościelu) Twoje imię. Andrzej i Jerzy natychmiast mnie zaskoczyli – Antoni chyba masz na myśli tą wspaniałą, wszechwiedzącą encyklopedię o swojej instytucji, fonograficznej branży, kobietę z Polskich Nagrań MUZA panią Iwonę Thierry? Czy tak? - Tak mnie zaskoczyli swoją znajomością w aktualnie fonograficznym temacie, a nic nie sugerowałem o naszej znajomości, że stać mnie tylko było na potwierdzenie lakoniczne, słowami tak, tak”. Kończąc wystawowe spotkanie, Andrzej Sapieszko i Jerzy Gogacz, prosili mnie bym gorąco Iwonkę pozdrowił, co za pośrednictwem tego felietonu czynię – SERDECZNE POZDROWIENIA OD ANDRZEJA SAPIESZKO i JERZEGO GOGACZA dla IWONY THIERRY.
Uważam, że wystawę „Od Edisona do UNITRY” warto by było sprowadzić do Tomaszowa. Wiele mądrości, wiedzy z zakresu historii fonografii mogłoby wśród społeczności naszego grodu zamieszkać na zawsze.
Antoni Malewski
Antoni Malewski urodził
się w
sierpniu 1945 roku w Tomaszowie Mazowieckim, w którym mieszka do dziś.
Pochodzi z robotniczej rodziny włókniarzy. Jego mama była tkaczką, a
ojciec przędzarzem i farbiarzem. W związku z ogromną fascynacją
rock'n'rollem, z wielkimi kłopotami ukończył Technikum Mechaniczne i
Studium Pedagogiczne. Sześć lat pracował w szkole zawodowej jako
nauczyciel. Dziś jest emerytem. O swoim dzieciństwie i
młodości opowiedział w książkach „Moje miasto w rock’n’rollowym widzie”,
„A jednak Rock’n’Roll”, „Rodzina Literacka ‘62”, a ostatnio w
„Subiektywnej historii Rock’n’Rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - książce,
która zajęła trzecie miejsce w V Edycji Wspomnień Miłośników
Rock’n’Rolla zorganizowanych w Sopocie przez Fundację Sopockie Korzenie.
Sala widowiskowa Grom w Gdyni. To tutaj odbył się pierwszy w Polsce
koncert rockowy, na którym zagrał legendarny Rythm and Blues
Chciałoby się krzyknąć... Nareszcie! Na szczycie Listy Polisz Czart po raz pierwszy zagościła bowiem formacja z Gdańska, czyli z regionu, gdzie kilkadziesiąt lat temu narodził się polski rock. To w legendarnym sopockim Non Stopie rozbrzmiewały pierwsze zespoły big bitowe - Czerwono i Niebiesko Czarni, a w kultowym klubie Grom w Gdyni, w którym w maju roku ubiegłego miałem okazję gościć, przed laty odbył się pierwszy rockandrollowy koncert w historii naszego kraju, podczas którego wystąpiła założona przez św.p. Franciszka Walickiego pierwsza polska grupa mocnego uderzenia - Rythm and Blues. Nie bez powodu przywołuję dziś te historyczne chwile w odniesieniu do zwycięstwa zespołu Setin w 26 notowaniu naszej listy. Muzycy tego zespołu w swojej twórczości oprócz bogatego repertuaru własnego celebrują bowiem pamięć tamtych czasów wykonując dwa nagrania Krzysztofa Klenczona, a część składu Setin działa także równolegle w zupełnie innej formacji, która zdecydowanie skierowana jest w stronę fanów polskiego big bitu. O tym wszystkim przeczytacie właśnie w poniższej rozmowie, do lektury której serdecznie zapraszam.
"W rytmie rock'n'rolla" - Widowisko muzyczne poświęcone pamięci
F. Walickiego, które odbyło się w legendarnej gdyńskiej Hali Grom
w roku 2016. Wystąpiła wówczas także trójka muzyków grupy
Setin pod szyldem OldYoung i nie tylko.
- Trójmiasto to kulturowo-terytorialna przestrzeń, która zmieniła w Polsce wiele spraw począwszy od politycznych poprzez artystyczne na obyczajowych skończywszy. To tutaj narodził się polski rock'n'roll zwany big bitem, to tu powstała alternatywna scena niezależna z takimi kapelami jak Bielizna czy Apteka i to tu zespół Miłość zrewolucjonizował polski jazz. Co takiego jest w Trójmieście, że posiada aż tak znaczący wpływ na resztę kraju? Czy to ten przysłowiowy "wiatr od morza"?
Adam "Toffik" Wołoszczuk: Już jakiś czas temu zauważyłem, że w 3City ludzie są "inni" i życie płynie tu trochę wolniej niż np. w Warszawie. Nie ma tu też tak widocznego "wyścigu szczurów", przez co ludzie są chyba dla siebie milsi i bardziej uprzejmi. Przekłada się to też na zespoły i generalnie na całą scenę muzyczną.
fot. Sylwia Mankowska
fot. Henryk Rigwalski
Kapele bardzo sobie tu pomagają i rzadko zdarza się jakiś chamski band, a jak już się taki zdarzy, to opinia za nim idzie. No i oczywiście nasze morze i świeże powietrze jest bardzo potrzebne, żeby nie pozabijać się wzajemnie (śmiech).
Mietek "Gandalf" Pawlak: A ja myślę że Trójmiasto ma taki sam wpływ na wszystko jak inne polskie miasta i nie ograniczałbym tego do jakichś pojedynczych miast czy regionów. W każdym miejscu znajdziemy utalentowanych ludzi, którzy tworzą swoje wizje artystyczne i niejednokrotnie przewyższają „gwiazdeczki” wylansowane poprzez tzw. „znajomych”. Wszystko uzależnione jest od tego, kogo się zna i od miejscowych układów, a wszystko to trwa już od "X" lat. Życie pokazuje, że talent - zwłaszcza w muzyce - to pojęcie względne. W komercyjnych mediach nie usłyszymy dziś o zdolnych, młodych zespołach czy solistach, którzy nie mają dojścia do tzw. osób decyzyjnych.
III NON STOP w Sopocie przy stacji Sopot-Wyścigi. Namiot tanecznego pawilonu
W mediach od lat istnieje wciąż ta sama grupa ludzi, która dba aby o to, aby nikt nowy nie podszedł zbyt blisko. To jest trochę tak, jak w polityce. Zespołom bez „układów” pozostaje tylko grać w klubach za pizzę i lecieć z anteny w radiach niezależnych. Nie przemawia przeze mnie w tym momencie żadna zawiść itp. Ja już naprawdę gram tylko dla niesamowitej przyjemności, jaką dają mi koncerty, a nie dla splendorów. Wracając jednak do sedna, to i waszemu radiu dam tu pochwałę, bo brak jest właśnie takich mediów dla niszowej grupy artystów, a może i gdzieś jeszcze są, tylko ja akurat o nich nie wiem? W skrócie... ten "wiatr od morza" nie jest dla wszystkich.
Przemysław "Paskud" Śmietana: W Trójmieście jest „przestrzeń”, jak sama nazwa wskazuje. Trzy miasta razem i mnóstwo ludzi, którzy chcą coś zrobić i którzy chcą grać. Jest tu masa zespołów, jednak nie można mówić, że rewolucja przyszła z Trójmiasta. Na południu jest podobnie i nazwij to "wiatr znad gór" (śmiech).
Milena "Satin Mila" Szymańska: To raczej wszystko wina jodu unoszącego się nad taflą morza i powiewającego w głąb lądu (śmiech)... Generalnie pozostaje nam robić swoje i starać się dotrzeć do jak największej ilości odbiorców.
- Powiadacie, że energia i wolność zawarte w waszej muzyce powodują, że ma ona w sobie coś z początków rocka, który jeszcze nie został poddany jedynej słusznej wizji propagowanej przez media. Czym charakteryzuje się waszym zdaniem ta jedyna słuszna wizja, którą zdecydowanie odrzucacie?
Mietek: To już niech młodsi się wypowiedzą (śmiech).
Przemek: Sporo utworów większości zespołów jest tworzona po to, żeby dotrzeć do jakiegoś grona odbiorców. My robimy po prostu to, co chcemy i tak, jak lubimy to robić. Najważniejsze, żeby dobrze się przy tym bawić!
Milena: Jedyna słuszna zawsze była i jest wolność. Tak było za czasów komunistycznych i tak jest teraz. Muzyka jest sztuką, a tylko sztuka może rozpogodzić to, co brzydkie i sprawić brzydkim to, co na pozór wydaje się piękne.
fot. Wiola Meier
Aleksandra Ciecierska: Dla mnie w dużym skrócie ta "słuszna wizja" to synonim do "zakaz bycia sobą".
- Skąd wziął się termin "Dirty Rock" i co on tak naprawdę oznacza?
Ola: Po prostu rzadko się myjemy(śmiech).
wszyscy: (śmiech) Mietek: Jest to termin wymyślony przez nas. Gramy po prostu trochę inaczej. Jest w tym troszkę brudu.
Adam: Tak naprawdę, to chyba przez "Paskuda" i to charakterystyczne, brudne brzmienie jego gitary.
Przemek: To określenie pogranicza pomiędzy Heavy Metalem a Hard Rockiem. Dzięki temu, że mamy Milenę na wokalu, nasza muzyka stała się pozytywnie inna. Nie wiedzieliśmy, jak mamy sami siebie określić, dlatego stworzyliśmy termin Dirty Rock i określenie to idealnie pasuje, bo gramy to, co chcemy, jak chcemy, nieładnie dla mas i brudno dla nas samych. Cieszymy się, że nasza muzyka podoba się ludziom. Wiele to dla nas znaczy, że na koncertach są osoby, które myślą tak jak my. I fakt... moje „brudne” brzmienie też się do tego przyczynia (śmiech).
Milena: O tak, brud to „Paskud” (śmiech), a także to, co mamy w głowach - chaos. Rock - mimo iż wydaje się uporządkowany - jest swoistym wyrazem buntu, który nazywamy „dirty”, a tak po prawdzie, to nazwa „dirty rock” została wymyślona przeze mnie i „przyklepana” przez resztę zespołu.
- Twierdzicie, że w czasach, kiedy ludzie gonią za coraz to bardziej idealnymi miłościami, kiedy osiągają pod wielką presją wyimaginowane cele, brakuje przeciwwagi. W swoich utworach zwracacie uwagę na to, co ludzkie, bez zważania na społeczne neurotyzmy. Wasza muzyka skupia w sobie to, co brzydkie i piękne zarazem. Bez tabu, bez pruderii i wymuszonej przyzwoitości. To, jak sami określacie waszą twórczość jest w moim przekonaniu niezwykłe turpistyczne i grungowe zarazem. Zaczytywaliście się Bursą i Grochowiakiem lub wsłuchiwaliście się w poetykę Kurta Cobaina?
Mietek: Grochowiaka owszem czytałem.
Adam: Ja nie mam zdania na ten temat, a teksty podobają mi się bardziej lub mniej. Literat ze mnie kiepski, a moja rola w zespole, to skupianie się na muzyce. Ale, oczywiście śpiewania o dupie Maryni też nie lubię (śmiech).
Przemek: Wiem, że sporo osób teraz obrazi się na mnie, ale osobiście nie przepadam za muzyką Kurta (śmiech). W naszej muzyce nie chcemy nikogo obrażać, a jedynie chcemy oddać naszą codzienność w sposób bezpośredni. Kurt w sumie też tak robił (śmiech).
Milena: Mogę wypowiedzieć się jedynie na temat poetyki Kurta, która nie jest mi obca, lecz wolałabym, by każdy sam sobie zadał pytanie: „Po co to wszystko? Po co biegnę?” itd. Zgodnie z własnym sumieniem.
- W roku 2013 połączyła was chęć grania muzyki w troszkę innej formie, niż dotychczas grał każdy z was oddzielnie. Wasze współistnienie w jednym zespole nazywacie symbiozą. Co kto wniósł do grupy, a z czego musiał zrezygnować, żeby machina kręciła się prawidłowo? Jak wygląda proces twórczy poszczególnych utworów? Czy każdy kawałek powstaje w podobny sposób, czy też niepowtarzalnie? Kto pisze tekst, kto muzykę, a kto ma ostatnie słowo w dziele aranżacji?
Przemek: Nikt z niczego rezygnować nie musiał. Na tym polega
symbioza. Każdy z nas wychował się na innej muzyce i każdy gra tak, jak
chce grać. Większość utworów powstała jeszcze za czasów jak z Mietkiem
próbowaliśmy stworzyć jakiś skład. Kilka powstało bezpośrednio na
próbach, coś w stylu „ale fajnie brzmi zróbmy to dalej”.
Mietek: Ja tradycyjnie pozbierałem ludków w zespół i koło ruszyło. Oczywiście niektóre zęby tego koła po drodze się wykruszały, ale zespół przetrwał. Wszystko oparte jest na Milenie, która pisze teksty i daje głos dla zespołu (śmiech), a każdy z nas stara się, żeby wszystko było tak, jak trzeba.
Milena: Tak jak wspomniał Miet - ja piszę teksty i jakieś małe pomysły wciskam „delikatnie” na numery jeżeli chodzi o kompozycje. Generalnie kawałki powstają u każdego w domu, po czym są zgrywane razem na sali prób i wtedy każdy z nas przedstawia swoje pomysły. Ja piszę głównie do muzyki.
fot. Henryk Rigwalski
Adam: Ja doszedłem do zespołu już na gotowe. W aranżacji od początku do końca uczestniczyłem właściwie tylko w jednym utworze, mianowicie w "Hunting". Dorzuciłem też swój grosik do każdego kawałka podczas nagrywania płyty w moim niby-studiu, ale to były bardziej techniczne sprawy. Zaaranżowałem też i nagrałem wszystkie instrumentalne partie w "Spotkaniu z diabłem" i w "10 w skali Beauforta", chociaż solówkę w tym ostatnim nagrała Ola, która od razu zrozumiała, o co mi chodzi, kiedy tłumaczyłem jej w czym rzecz, no i poszło (śmiech).
- Słyszałem nawet, że czasami podobno aż "iskrzy" w zespole od twojej dokładności (śmiech).
Adam: Heh to miłe (śmiech).
- A skąd wzięła się ksywa "Toffik"?
Adam: Wymyśliła ją ekipa z zespołu Ciąg Dalszy Nastąpił. Kiedy grałem tam na klawiszach, wyglądałem po prostu jak ten Tofik z kabaretu. Potem dodałem sobie drugie "f" i tak się ostało. Było to jakieś 10 lat temu.
- Jesteś Przemku jednym z założycieli zespołu i ponoć to właśnie ty odpowiadasz za większość utworów grupy. Jak muzyk pochodzący ze świata Black Metalu i Gothic odnalazł się w Dirty Rocku i czy ksywa "Paskud" narodziła się jeszcze w zamierzchłych czasach twojej działalności artystycznej, czy też jest nieco bardziej współczesna?
Przemek: Nie wiem jak mam ci odpowiedzieć (śmiech). Tak, Setin założyliśmy razem z Mietkiem, chociaż tak naprawdę zespół ukształtował się w pełni dopiero wtedy, gdy doszła do nas Milena. Ja jestem naprawdę otwarty muzycznie. To prawda... wychowałem się na death, black i gothic metalu, ale nie przeszkadza mi to w tworzeniu. A Paskuda wymyśliła moja koleżanka, która powiedziała kiedyś „paskudnie mówisz, co myślisz” (śmiech).
- Mietku, kogo sam sobie bardziej przypominasz: Gandalfa, czy Bena Otrębę, a może Papę Smerfa, bo na św. Mikołaja to mi raczej nie pasujesz (śmiech)?
Mietek: Ha ha ha!!! Wolę już Papę Smerfa, ale fakt, że ludziska często mylą mnie z Benem, a ostatnio na big bitowym koncercie mylili mnie nawet z Jurkiem Skrzypczykiem (śmiech), ale pewnie dlatego, że miałem na sobie czerwoną marynarkę (śmiech).
Moje spotkanie z Setinem w maju 2016 w Gdyni (1)
- Jesteś najstarszym muzykiem w zespole i zarazem jesteś też twórcą nazwy. Od ponad 35 lat - jak sam twierdzisz - posiadasz magiczny dar zbierania muzyków o "piekielnych" charakterach i scalania ich w jedność w różnych projektach muzycznych, które band wytrzymuje czasowo lub pozostaje lej po wybuchu. Jednocześnie to właśnie dzięki tobie poznało się wielu znakomitych artystów, których drogi muzyczne pewnie by się nigdy nie przecięły. Jak dziś postrzegasz swoje muzyczne "dziecko" i czy Setin już spełnił twoje marzenia o zespole życia, czy też ciągle ta wizja twoim zdaniem jeszcze się buduje?
fot. Marcin Smidowicz
Mietek: Za perkusją siadłem w 1979 roku. Kurcze, czas przeleciał jak wejście w nadprzestrzeń Sokoła Millennium z Gwiezdnych Wojen (śmiech). Po tylu nieudanych projektach Setin rzeczywiście zaczął prawie spełniać moje marzenia o stabilnym i tym ostatnim zespole, ale jednak wciąż ten ostatni gwóźdź nie został jeszcze wbity. Są tu oraz byli wcześniej naprawdę zdolni młodzi ludzie, którzy jak nie tu, to gdzieś zapewne zajdą jeszcze wyżej w tej muzycznej gonitwie.
- Jesteś także założycielem łączącego pokolenia zespołu OldYoung, który zresztą miałem okazje podziwiać w ubiegłym roku na żywo w klubie "Grom" w Gdyni i który skupia także muzyków zespołu Setin. Powiedzcie coś więcej o tym projekcie.
Moje spotkanie z Setinem ( i nie tylko) w maju 2016 w Gdyni (2)
Adam: Ja w "Gromie" nie grałem. Owszem, miałem grać, ale kilka spraw za bardzo mi wtedy przeszkadzało. Zagrałem za to z OY kilka koncertów latem. Graliśmy wówczas covery szeroko pojętego rocka. W projektach, gdzie OY gra Klenczona i inne big bitowe sprawy, nie uczestniczę. To nie jest do końca moja bajka.
fot. Sławek Orwat
Mietek: OldYoung to moje drugie dziecko, które pozwala mi realizować moje dziecięce marzenia. Wychowywałem się na polskim rocku lat 60 i 70. Wiadomo... wszyscy kochamy i podniecamy się zespołami i wykonawcami ze światowych scen. Ja też kiedyś od znajomych marynarzy kupowałem płyty Thin Lizzy, Purpli Sabbatów i innych. U nas... wiadomo jak było (śmiech). Metalu można było posłuchać jedynie w audycji Marka Gaszyńskiego, którego oczywiście pozdrawiam, gdyż dane mi było redaktora Marka poznać osobiście. Zawsze też kochałem naszą polską muzykę ze "stajni Franciszka Walickiego" Czerwono Czarnych, Niebiesko Czarnych, Krzysztofa Klenczona i wielu tu niewymienionych. Dlatego postanowiłem zrobić coś podobnego na wzór tamtych czasów i tak powstał OldYoung. Pomógł mi w tym bardzo pierwszy wokalista OldYoung Cezary Pełka zdolny i muzycznie utalentowany. Tak zresztą zaczęła się cała przygoda z OldYoung. Potem kolejno zaczęli dołączać poszczególni muzycy i wokaliści i z czasem pokolenia się wymieszały. Staramy się, aby nie dać zapomnieć o polskiej muzyce lat 60, a i również potrafimy zagrać z pazurem mocno rockowym na zlotach motocyklowych, gdzie też jesteśmy przyjmowani niezwykle ciepło (śmiech), ale dziś rozmawiamy o Setin...
Moje spotkanie z Setinem w maju 2016 w Gdyni (3)
- Masz rację. Pomimo, że - jak twierdzicie - nikt z was nie ma "manii wielkości", to jednak charaktery macie na tyle odmienne, że czasami chyba następują między wami jakieś "wybuchy". Pokoleniowo też jesteście wymieszani. Mimo tych wszystkich pozornych przeciwności losu, świetnie jednak rozumiecie się. Czy to "muzyka łagodzi obyczaje", czy też po prostu dojrzałość i chęć osiągnięcia sukcesu w "rozpalonych umysłach" w końcu zwycięża?
Mietek: No ja już się w tym temacie wypowiedziałem (śmiech).
Adam: Czasem różnica pokoleń, myślę. Mam tu na myśli mnie i Mietka. Mamy bardzo różne podejście do muzyki. Ja lubię mieć wszystko zagrane dokładnie, równo i najlepiej... jak na płycie. Miecio zaś to dusza heavy metalowa i lubi jak jest trochę więcej ekspresji, nawet jeśli ma się coś podczas grania kawałka spier... to znaczy popsuć (śmiech). Żeby nie było... tylko w muzyce jestem taki dokładny i zasadniczy (śmiech).
Przemek: Musiałbyś przyjść na naszą próbę i zobaczyć jak się do siebie zwracamy (śmiech). Każdy z nas ma dystans do siebie i tolerancję dla innych. Każdy wie, jaki jest i każdy z nas wie, jaki charakter mają pozostali. Nikt się nie obraża, bo to nie ma sensu. Tutaj nie ma zwycięzców, nikt nie dominuje, każdy z nas chce po prostu grać i świetnie się przy tym bawić.
Milena: Oczywiście ja mam „manię wielkości”, ponieważ wzrostem nie grzeszę, więc rozstawiam wszystkich po kątach (śmiech). Dogadujemy się każdy z każdym tak, jak w rodzinie, z tym, że mimo odmiennych zdań staramy się trzymać razem i nawzajem się szanować.
Ola: Myślę, że szczerość jest bardzo ważnym punktem w funkcjonowaniu zespołu. Jeśli coś się nie podoba - konkret rozmowa i komunikacja od razu zyskuje na wartości. Jeśli chodzi o różnice pokoleń, to w ogóle tego nie odczuwam. No, może czasem jak Mietek się odezwie (śmiech).
- Wasze najważniejsze osiągnięcia to - jak dotychczas - nagranie płyty Dirty Rock oraz pierwszego videoclipu do utworu "Ponad to", który znalazł się jako jeden z dwóch waszych nagrań w rocznym podsumowaniu TOP20 Polisz Czart. Na samym końcu clipu w prawym, dolnym rogu pojawia się maleńki skrót "cdn". Czy jest to zapowiedź dalszego ciągu przygód głównej bohaterki z gitarą, czy też po prostu zaproszenie na kolejny teledysk z kompletnie nową fabułą?
Milena: Zdecydowanie zapowiedź następnego klipsa.
Mietek: No byłoby fajnie jakiegoś klipa jeszcze zrobić (śmiech).
Przemek: Dowiesz się (śmiech). Płyta Dirty Rock jest dla nas szczególnym osiągnięciem i tylko dzięki Adamowi, który sam ją zrealizował, jej nagrywanie było dla nas świetną zabawą.
Adam: Dla mnie nagranie i wydanie Dirty Rock to dość szczególne osiągnięcie, ponieważ jest to pierwsza płyta, którą faktycznie samodzielnie zrealizowałem od początku do końca jako samozwańczy producent (śmiech).
- Jak dziś spoglądacie na ten krążek. Z wszystkiego jesteście zadowoleni, czy zmienilibyście dziś coś na nim?
fot. Wiola Meier
Mietek: Ja jestem zadowolony.
Adam: To, co przed chwilą powiedziałem, to raz, a dwa, że zawsze by się coś zmieniło, dlatego jak już klepnięte i poszło w świat, to można odetchnąć (śmiech).
Przemek: Zawsze jest tak, że jak coś jest już nagrane, to myślisz sobie „a może zagrałbym to inaczej, lepiej”, ale nie o to chodzi. Utrwaliliśmy nasze nagranie i jesteśmy z tego dumni. Zresztą niedługo wyjdzie EP.
Milena: Oczywiście tak ma każdy, że coś by zmienił, tylko po co? Żyjemy tu i teraz. Następne numery to nowe wyzwanie.
Ola: Ze względu na to, że dołączyłam do zespołu jakoś na początku lata, nie miałam żadnego udziału w powstawaniu płyty. Na koncertach raczej odgrywam nagrane partie. Uważam, że jakieś drastyczne zmiany byłyby po prostu nie na miejscu i umniejszały by wkład poprzednich gitarzystów. Brzmi to trochę jak wymówka lenia... ale to prawda. Jedynie solówki gram po swojemu, bo wiadomo, że w partiach solowych najbardziej uwidacznia się styl danego gitarzysty, a każdy ma swój własny.
- Jeden z waszych singli dotarł do 1 miejsca na licie przebojów Radia MORS, czyli Mega Otwartego Radia Studenckiego Uniwersytetu Gdańskiego. Zostaliście też zauważeni przez telewizję TTM, czyli Twoją Telewizję Morską oraz przez Radio Norda FM z Wejherowa, gdzie zostaliście zaproszeni. Czy Lista Polisz Czart nadawana z irlandzkiego NEAR FM to wasz pierwszy sukces medialny poza Wybrzeżem, czy też zaistnieliście już gdzieś wcześniej? Jak odebraliście sukces w naszej zabawie?
fot. Tomasz Cieślikowski
Adam: Z tego co wiem, to chyba nie pierwszy sukces poza Wybrzeżem (śmiech). Dla mnie 2 pierwsze miejsca na szczycie waszej listy, to bardzo miła niespodziewajka (śmiech).
Mietek: Z waszej zabawy osobiście jestem bardzo happy, bo dzięki wam wyszliśmy trochę poza granice Rzeczypospolitej.
Przemek: To była dla nas miła niespodzianka, cieszyliśmy się jak dzieci w piaskownicy. Wygraliśmy już wcześniej parę konkursów. Zdobyliśmy np. 2 miejsce na festiwali im. Krzysztofa Klenczona, gdzie zagraliśmy 2 jego utwory "Spotkanie z diabłem" oraz oczywiście "10 w skali Beauforta".
Milena: Jakiś czas temu wygraliśmy też nagrodę internautów w konkursie organizowanym przez RMF FM oraz Skoda "Skoda Auto Muzyka", z którego możecie podziwiać naszą sesję zdjęciową na fb.
fot. Sylwia Mankowska
- 26 Notowanie Polisz Czart, które wybrzmiało z anteny NEAR FM 4 stycznia to - używając terminologii bokserskiej - regularny nokaut. Nie dość, że wasz "Necessary" wyprzedził pozostałe utwory z olbrzymią przewagą punktową, to jako smaczki tego zestawienia pojawiły się w nim jeszcze dwa inne kawałki z waszym udziałem. Duet Mietek&Toffik brawurowo wykonanym coverem legendarnej trójmiejskiej grupy Cytrus, na której sam się wychowywałem zdobył pozycję nr 2, natomiast Satin Mila z interpretacją mega hitu Amy Winehouse "Back To Black" uplasowała się na miejscu 5. Czy mogę liczyć na to, że na tyle już zaprzyjaźniliście się z Polisz Czartem, że zagościcie u nas na stałe? I powiedzcie jeszcze dlaczego akurat Cytrus i Amy?
Przemek: Jasne!
Adam: Czas pokaże, a co do wyboru kawałka, to Cytrus to Mietka pomysł. Mi kawałek się spodobał, więc ubrałem go jak tylko najlepiej potrafiłem. Mietek, kilka razy zaznaczał, aby kawałek brzmiał jak numer z 21 wieku... ale tak, żeby zachować charakter ubiegłego wieku. Nie spodziewałem, się że zajdzie tak daleko, biorąc pod uwagę to, iż miałem mało dość czasu, ponieważ przygotowywałem się akurat do trzymiesięcznej trasy.
fot. Henryk Rigwalski
Marian Narkowicz - legenda Cytrusa
Mietek: Mam nadzieję, że będziemy u was gościć na stałe (śmiech). Zależeć to będzie przede wszystkim od słuchaczy i naszych znajomych, bo ciężko jest dziś namawiać do oddania głosów. Ludziska niechętnie klikają (śmiech). Mam też nadzieję, że głosowali na nas także i ci słuchacze, którzy dopiero niedawno nas poznali, a nie tylko sami znajomi z Facebooka. A co do Cytrusa, to wybrałem ten kawałek dlatego, że osobiście znam tych ludzi, a nawet do dziś z niektórymi mam osobisty kontakt. Z niektórymi z nich jak choćby z Marianem Narkowiczem czas jednak obszedł się smutno i zabrał go nam zbyt wcześnie i właśnie dlatego postanowiłem odświeżyć ten utwór dla pamięci moich nieżyjących kolegów z tego zespołu i wybrałem "Byczą krew". Mamy zresztą z Toffikiem parę pomysłów na kolejne kawałki, ale niech to będzie niespodzianka (śmiech).
Milena: Będziemy dawać z siebie wszystko, byście tylko chcieli zrozumieć nasz muzyczny świat, a co do Amy... jej twórczość jest mi ogromnie bliska. Myślę, że mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że mamy podobne barwy głosu i podobną wrażliwość, choć niestety, nie mam możliwość już tego sprawdzić. Śpij spokojnie Amy...
Antoni Malewski z zespołem Setin w Pułtusku
- W dniach 8-9 lipca ubiegłego roku odbyło się niezwykle ważne i miłe dla was wydarzenie. Podczas IV Pułtusk Festiwal im. Krzysztofa Klenczona zajęliście II miejsce, a z rozmów kuluarowych wiem, że dla wielu obserwatorów tego festiwalu byliście najlepsi. Współpracujący ze mną od lat - obecny wówczas w Pułtusku - pionier polskiego big-bitu Antoni Malewski z Tomaszowa Mazowieckiego napisał o was następujące słowa: "Oryginalnie, profesjonalnie i pięknie zaprezentował się (chyba najlepszy w konkursie) zespół SETIN z Gdańska, który do utworu „10 w skali Beauforta” wgrał symfoniczny wstęp niczym słynna grupa Electric Light Orchestra (ELO) w wielkim hicie Chucka Berry’ego „Roll Over Beethoven” czy w innym, mniej znanym utworze Krzysztofa „Spotkanie z diabłem”, z którego w interpretacji zespół SETIN zrobił arcydzieło". Jak skomentujecie opinię Antka na temat waszego występu, jak i wszystkie emocje, jakie wam wówczas towarzyszyły?
Mietek: Antoni Milewski jest znawcą muzyki od wielu lat, więc tym bardziej cieszą takie słowa. Pomysł, żeby zrobić intro był mój, ale bez Toffika byłoby to niewykonalne. Zrobił jak zwykle zawodową robotę. Zresztą od przyjścia Toffika do Setin, zespół poszedł zdecydowanie do przodu. Jest bardzo perfekcyjny i dokładny w tym, co robi, co wpłynęło też na pozostałych i zmobilizowało do jeszcze większego zaangażowania.
Przemek: Byłbym heretykiem, jakbym się nie zgodził z tą opinią (śmiech). Cieszyło nas, że tak nas odebrano i było to dla nas naprawdę miłym zaskoczeniem. Ale prawdziwe podziękowania należą się faktycznie Adamowi, który zaaranżował te utwory dzięki swojemu nieszablonowemu podejściu do muzyki.
Milena: Ja tylko dziękuję całemu zespołowi za tak fantastyczny aranż do tego utworu i możliwość zaśpiewania Krzyśka K.
- W minionym roku odnieśliście pewien szczególnie spektakularny sukces, o którym już wspomniała Milena. Zdobyliście 1 miejsce pośród ponad 900 piosenek różnych wykonawców i gatunków w konkursie zorganizowanym przez Skoda Auto Muzyka. Wiadomo, że muzyka rockowa od lat nie jest propagowana w komercyjnych stacjach radiowych, a jednak to wy wygraliście ten plebiscyt w głosowaniu internautów i otrzymaliście cenną nagrodę od organizatorów. Czy nie uważacie, że fakt ten świadczy bezdyskusyjnie o tym, że brak rocka w wiodących stacjach jest sztuczny, godny najwyższego potępienia i logicznie kompletnie nieuzasadniony?
fot. Henryk Rigwalski
Mietek: Dla nas było to kompletnym zaskoczeniem, ale to właśnie słuchacze nas wybrali, a nie jury i to cieszy niezmiernie, a konkurs jak konkurs... zabawa.
Adam: Nie mam zdania, jedyne co mogę powiedzieć to rocka jest za mało.
Przemek: Rocka jest za mało, ale na szczęście w komisji byli fani rocka. Milena na pewno więcej opowie np. o reakcji Kasi Nosowskiej na nasz utwór "Znajomy".
Milena: Ogromnie się cieszymy z docenienia naszej twórczości, niemniej jednak musimy chyba poczekać, aż w Polsce faktycznie nastanie era powrotu do rocka. Przynajmniej takie jest moje zdanie. A nawiązując do tego, o czym wspomniał "Paskud", to tuż po konkursie rozmawiałam z Kasią Nosowską, która powiedziała, mi że "Znajomy" to bardzo dobry utwór i że często go słucha w aucie. Powiedziała też, że koniecznie mam nadal pisać teksty, bo jestem w tym dobra i że mamy być mniej skromni (śmiech).
- Twierdzicie, że jedni was lubią, a inni nie, a wszystko to w 90 % zawdzięczacie ponoć waszej uroczej wokalistce Milenie, która ma specyficzny styl śpiewania oraz unikalną barwę głosu, więc albo - jak twierdzicie - "kupuje" się ją w całoci, albo wcale. Od siebie powiem, że mnie wokal Mileny zachwyca, choć - rzeczywiście - jest nieporównywalny z jakąkolwiek inną wokalistką w Polsce. Jak ty sama oceniasz to, co robisz i jak skomentujesz te wszystkie kontrowersje, jakie wokół twojego wokalu narosły?
Milena: Freddiego Planetę albo kochano albo nienawidzono, a jednak jego twórczość przetrwała do dziś.
- Jesteś nie tylko charyzmatyczną wokalistką o rozpoznawalnej barwie głosu. Piszesz też teksty i to nie tylko dla zespołu Setin. Z powodu ognistego temperamentu mówi się o tobie "diablica w ciele kobiety". Satin Mila - powiedz coś więcej o tym projekcie i czy jest to jedyny podmiot artystyczny w jakim masz udział poza zespołem Setin?
Milena: Aktualnie pracuję nad swoja debiutancką EP, która - mam nadzieję - będzie dwujęzyczna (pl/ang). Będzie to składanka totalnie różnorodna, jednakże będą na niej momenty lekkie i przyjemne oraz tak jak w SETInie zadziorne. Teksty piszę do różnego rodzaju muzyki. Moje teksty możecie usłyszeć nawet w disco polo: Andre -„Ta szalona Karolina „ i UWAGA... nie wstydzę się tego!!! Bo nie mam czego (śmiech). Nie każdy musi lubić rocka, a jeżeli komuś potrzebny jest tekst, to niech wali do mnie jak w dym (śmiech).
fot. Aleksander Domański
- Olu, jesteś najmłodszym nabytkiem zespołu. Jak twierdzą twoi koledzy, podobnie jak Milena, ty także jesteś takim trochę diabełkiem o twarzy aniołka, ale przede wszystkim jesteś ogromnie utalentowaną kochającą hard rocka gitarzystką, potrafiącą zagrać praktycznie wszystko. Poza grupą Setin realizujesz się też w innych projektach .Opowiedz coś więcej o swojej drodze artystycznej?
Ola: Diabełek? Kto ci takich bzdur nagadał? (śmiech).
- Nie powiem (śmiech).
Ola: Jakby się tak zastanowić, to w tym roku dopiero przeszłam przez bramę mojej ścieżki artystycznej. Wszystko dzięki Mietkowi, który mnie zwerbował do Setina i OldYounga, gdzie po raz pierwszy miałam okazję grać na większych scenach. Jeśli chodzi o inne projekty, to na chwilę obecną gram także w zespole The Plywood - jak na razie akustycznym trio, grającym dość szeroki, jeszcze nie do końca ukierunkowany stylowo repertuar. Plany są, zobaczymy. (śmiech). Po rozpoczęciu roku akademickiego doznałam lekkiego szoku, że nie mogę wziąć gitary w ręce wtedy, kiedy zechcę, a tylko wtedy, kiedy czas mi na to pozwoli, ale staram się balansować na równi między muzą a nauką.
- Czy być może to Jennifer Batten jest twoją mistrzynią, czy tez zupełnie inna dziewczyna z gitarą?
Ola: Moim ulubionym gitarzystą jest chyba Guthrie Govan. Uwielbiam jego lekkość w grze. A jeśli chodzi o mistrza melodii to oczywiście Satriani. Można powiedzieć, że moją pierwszą miłością był Slash, dzięki któremu wzięłam się za gitarę i to on mocno ukształtował mój styl gry. Fakt, że jestem kobietą chyba nie znaczy, że muszę mieć idola tej samej płci? Dziewczyna z gitarą, facet z gitarą, co to za różnica? Ważne, że z gitarą. Jennifer Batten jest świetną gitarzystką, ale nie znalazłam w niej inspiracji. Szukam emocji, melodii, i chemii między instrumentem, a muzykiem. Dla mnie muzyk to ktoś, kto potrafi z dźwięków stworzyć historie i działać na zmysły.
- Zagraliście na Devil Horn's Open Air Fest 2014, Cytava Rock & Metal Festival V, było też kilka koncertów na na zlotach motocyklowych i w klubach. Często podkreślacie, że tak bardzo uwielbiacie koncertować, że zagralibyście nawet dla jednej osoby. Jaki koncert wspominacie najlepiej. Czy może ten, który odbył się klubie Atlantic w Gdyni, który często wspominacie w rozmowach, czy też zupełnie inny? O jakie koncerty zamierzacie powalczyć w tym roku?
Milena: Dla mnie każdy koncert jest mega wydarzeniem i przed każdym się trzęsę z tremy jak galareta.
fot. Henryk Rigwalski
Adam: Na tyle, ile zagrałem koncertów z Setin, to nie mam jakiegoś faworyta. Każdy jest inny i wyjątkowy. Czasem gorszy, czasem lepszy. Ja zamierzam z powodzeniem zakończyć trasę, a jak wrócę, będę myślał, co dalej.
Przemek: Nie mam faworyta. Każdy koncert jest inny i każdy inaczej się gra. Czasem po prostu „nie siedzi”, a czasem „samo płynie”. Staramy się zawsze, żeby każdy koncert zagrać najlepiej, jak potrafimy, bo na koncertach muszą bawić się ludzie i musimy bawić się my. A co do drugiej części pytania, to na pewno zagramy na paru zlotach i w 3City też.
Mietek: Trudno powiedzieć co w tym się roku wydarzy. Mamy trochę innych spraw do zrobienia, więc na dzień dzisiejszy null (śmiech), a na koniec rozmowy - jeśli pozwolisz - chciałbym podziękować naszym wcześniejszym muzykom - Mariuszowi Mielcarskiemu, Tomkowi Dowgielewiczowi i Adamowi Stańczykowi, którzy tworzyli dawniej nasz zespół i dawali moc grając koncerty pod szyldem Setin.