|
fot. Monika S. Jakubowska |
- Jak i kiedy w Twojej głowie pojawiło się słowo „yass” i co ono oznacza?
- „Yass” to słowo, które pochodzi z dwóch źródeł. Czytałem kiedyś biografię Louisa Armstronga, która opisywała jeden z wczesnych koncertów jazzowych, anonsowanych jako „jass”. Moja ówczesna przyjaciółka mieszkała w Finlandii, gdzie na jazz mówiono „jatsi”. Stwierdziłem, że to jakaś fajna cecha muzyki improwizowanej – w każdym miejscu globu ludzie mogą nazwać ją po swojemu. Zaintrygowało mnie to na tyle, że zacząłem myśleć o nowym gatunku muzyki. Oczywiście, że „yass” bardzo mocno kojarzy się z jazzem. No cóż - pierwsza inspiracja pochodzi od muzyki lat 60-tych, od muzyki głównie afro-amerykańskiej. Coltrane, Davies, Monk, Mingus, Coleman, Ayler. W Polsce Komeda, Seifert, Stańko. Ale słowo „yass” oznacza też trochę więcej. W tym tyglu, który tworzyliśmy w latach 90-tych, znalazły się też inne gatunki, które nas interesowały - od rocka alternatywnego i muzyki klasycznej, przez drum’n bass do hip hopu i ambientu.
- Czy nazwa „yass” jest używana poza Polską?
- Myślę, że nie. To jest hasło, które było zarezerwowane dla pewnego stylu, który powstał w latach 90-tych gdzieś na pograniczu Bydgoszczy i Trójmiasta. Co prawda moi przyjaciele z kręgu dawnego Young Power - z Włodzimierz Kiniorski i Antoni Gralak - twierdzili, że wpadli na pomysł podobnej koncepcji wspólnej sceny muzycznej już wcześniej, właśnie myśląc o słowie „yass”. Nie mam powodu nie wierzyć Gralakowi i Kiniorowi. Faktem jest, że słuchając ich płyt i koncertów, mieliśmy świadomość, że są rodzajem alternatywy jazzu polskiego, który w latach 80-tych kojarzył nam się z gastronomią. Nie był to ten jazz, który powstawał w Polsce w latach 60-tych czy 70-tych. Stracił „jaja” i publiczność, stał się zachowawczy i konserwatywny.