Ten dygresyjny tytuł Last Man Standing (Ostatni stojący mężczyzna) swoje korzenie, swoim rodowodem sięga do słynnego jam session, które miało miejsce w słynnym, nagraniowym studio Sun Records w Memphis, w grudniu 1956 roku. Spotkali się tu w okresie trwającego w USA christmas - Elvis Presley, Johnny Cash, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis oraz właściciel studia Sam Phillips. Nie dotarł (z powodu choroby) na spotkanie zaproszony Roy Orbison. Wszyscy wymienieni swoje nagraniowe kariery rozpoczynali w jednym okresie właśnie w tym małym studio Sama Phillipsa. Spotkanie przyjaciół zaowocowało nagraniem przez Sama Phillipsa słynnej płyty z tego jam session, Million Dollar Quartet. Płyta ta jest synonimem najdroższego w historii, rock’n’rollowego krążka gdzie jego czarnorynkowa cena sięgała do bajońskiej sumy 1500 dolarów, a to za sprawą sprzedania przez Phillipsa rok wcześniej, do RCA Victor, Elvisa Presleya ze wszystkimi prawami. Spowodowało to, że oficjalna sprzedaż tej płyty nastąpiła po śmierci króla rock’n’rolla Elvisa Presleya czyli po 1977 roku.
Kolejne zgony wielkiej czwórki (Elvis–1977, Roy–1988, Carl–1998, Johnny–2003, Sam–2003) przyczyniły się do tego, że w głowie Jerry’ego powstała koncepcja stworzenia z przyjaciółmi jam session by nagrać z tego spotkania płytę o dygresyjnym tytule Ostatni stojący mężczyzna. Stało się to w jego 71 urodziny (29 września 2006 roku) na nowojorskim Manhattanie, studio TV Public Broadcasting Sony Music (PBS). Udział w nagraniu płyty Last Man Standing mieli, wybrani przez mistrza muzycy, piosenkarze: Tom Jones, Kid Rock, Solomon Burke, Willie Nelson, Norah Jones, Chris Isaak, Don Henley, Ronnie Wood, Ken Lovelace, John Fogerty, Kris Kristofferson, Ivan Neville, Merle Haggard czy Buddy Guy.
Przybyli do ALABASTRO usłyszą największe przeboje z repertuaru Jerry Lee Lewisa i nie tylko, od Great Balls of Fire, Whole Lotta Shalin’ Going On, Lewis Boogie do Jambalaya, Green Green Grass of Home, Honky Tonk Woman, Chantilly Lace czy What’d I Say. Wszyscy kochający rock’n’roll, Jerry Lee Lewisa nie zawiodą się, opuszczą lokal ALABASTRO wielce spełnieni muzycznie o czy zapewnia
- Tomiki Twoich wierszy osiągają na Allegro kosmiczne ceny. Myślę, że mówienie o Tobie "autor tekstów" nie jest najszczęśliwszym określeniem. Czujesz się bardziej poetą, czy człowiekiem sceny?
- Zdecydowanie człowiekiem sceny. Te teksty bez muzyki po prostu nie są pełne. One są sobą tylko wtedy, kiedy są zawarte i opakowane w piosence. Ja nie piszę wierszy, ja pisze piosenki.
- Jakie osobowości wywarły największy wpływ na Ciebie jako artystę?
- Beatlesi, pierwsza fala punk rocka, Clash, Sex Pistols. Był to dla mnie bardzo potężny kop. Na pewno Ian Curtis i Joy Division. Sporo mam tu do zawdzięczenia nie tylko Beatlesom, ale i całej muzyce lat sześćdziesiątych. Uważam, że wszystko, co powstało ciekawego, wymyślono właśnie wtedy. To wtedy powstały najbardziej cenne i znaczące dzieła, oczywiście jeśli mówimy o kanonie rocka. Ostatnim twórcą, który kupił mnie całego i w którym zanurzyłem się, był Manu Chao, jeśli chodzi o prowadzenie orkiestry i kontakt z publicznością. Mniej się może zgadzam z tym, o czym on śpiewał, bo już jestem za stary na takie rzeczy, natomiast artystycznie wywarł na mnie kolosalne wrażenie. Trudno też nie wspomnieć o polskich muzykach z lat osiemdziesiątych. To był dla mnie bezpośredni impuls do tego, aby samemu się tym zająć. Były to kapele, które tworzyli moi rówieśnicy i było widać i słychać, że umiejętności wirtuozerskich nie ma tam żadnych, ale za to jest ogromna energia i prawda, na którą dałem się nabrać i uznałem ją za swoją. Kazik Staszewski, Muniek Staszczyk, Grzesiek Każmierczak z Variete, WC i teksty Jaromira Krajewskiego, Dezerter. To były takie strzały w ryj, po których krew praktycznie leci do dzisiaj. Bez tego polskiego akcentu i wywołania tego bezpośrednio, nie było by mnie.
fot. Radosław Polak
- "Nikt tak pięknie nie mówił, że się boi miłości" z ostatniej płyty Pidżamy jest stylistycznie bardzo strachowym kawałkiem. Czy, gdyby nie słynne zaproszenie Cię przez Artura Bursztę na Literacki Port 2002 i Twoja niewinna prowokacja, to repertuar, jakiego posłuchamy wkrótce na żywo, nigdy by nie powstał, czy może byłby wykonywany nadal przez Pidżamę?
- Każdy ma prawo do dorastania i im więcej lat mu na karku przybywa, zmienia się jego jakość myślenia. Coraz częściej łapię się na tym, że dla mnie nie ma podziału: Pidżama - Strachy. To, że nazywam się teraz Strachy Na Lachy, a nie Pidżama Porno, to są jakieś historie interpersonalne, jakieś nierealne oczekiwania fanów,. W pewnym momencie warto było zrobić coś innego i jak dzisiaj na to patrzę, nie widzę żadnej różnicy. Być może, gdyby to była Pidżama, grałaby tak jak Strachy, natomiast ja chciałem, w pewnym momencie przerwać pracę z niektórymi muzykami Pidżamy. Zresztą, to nie jest istotne, bo PP jak i SnL to ten sam ja i moja artystyczna wizja. Faktem jest, że w Strachach znalazłem osoby, którym mogę zaufać i które są dla mnie partnerami, w realizacji moich zamierzeń. Kiedy przyjedziemy do Londynu, na potwierdzenie moich słów, zagramy i kawałki Pidżamy i Strachów.
Andrzej "Kozak" Kozakiewicz - gitara (fot. Sławomir Nakoneczny)
- To prawda, że podczas nagrywania clipu do utworu "Krew z szafy", jeździliście po lotnisku nie posiadając stosownego zezwolenia, czy są to tylko legendy?
- Nie, to nie są legendy. Andrzej Kozakiewicz - gitarzysta Strachów i Pidżamy był wtedy producentem i kierownikiem "planu". Kozak nie pokusił się, żeby zdobyć zgodę na skorzystanie z płyty lotniska. Zresztą, jakie to było lotnisko na tamte lata. Nie wiem, czy jakiś samolot w ogóle tam był, kiedy jeździliśmy. Ja nie widziałem żadnego, no ale wiesz... po prostu wygonili nas z tego lotniska. W więzieniu nie byliśmy, a CBŚ i Macierewicz krzywo na nas nie patrzą w związku z tym. Rozeszło się po kościach.
- Pomimo ogromnego talentu do pisania tekstów, sięgałeś od czasu do czasu do dorobku innych twórców ("Wódka", "Co się stało z Magdą K", "Czarny chleb i czarna kawa", "Ballada o Tolku Bananie") odgrzewając je na nowo w bardzo rozpoznawalnym "grabażowym" sosie. Co takiego musi mieć w sobie utwór, aby zainteresował Krzysztofa Grabowskiego?
Longin "Lo" Bartkowiak - bas (fot. Sławomir Nakoneczny)
- Muszę się nim zajarać. Ha ha ha. Proste. Na początku Strachów, kiedy jeszcze nie mieliśmy w pełni skonkretyzowanego programu, były takie piosenki, które śpiewało się przy ogniskach. Pidżama też już grała przecież "Glorię" Van Morrisona, "Pasażera"... Wynikało to tak jakby po części z mojego lenistwa, bo nie chciało mi się uczyć po angielsku tekstów. Zawsze wydawało mi się, że jest łatwiej, jeżeli napiszę tekst polski i wtedy przynajmniej będę kumał, o czym śpiewam i dam z siebie wszystko. Zupełnie inna historia była z coverami do tekstów Jacka Kaczmarskiego i z Zakazanymi Piosenkami, gdzie wybraliśmy sobie - naszym zdaniem - ważne dla nas utwory, które grały zespoły z lat 80-tych - Oddasz jeszcze komuś hołd specjalnym wydawnictwem, czy też takie albumy jak Autor i Zakazane Piosenki już nigdy się nie powtórzą?
- To, że akurat dwie takie płyty wyszły jedna po drugiej, to był przypadek, bo akurat pracowaliśmy nad takimi dwoma materiałami. Pierwotny był Kaczmarski. To był nasz pomysł. Chcieliśmy zrobić płytę z utworami Jacka Kaczmarskiego, ale w międzyczasie zadzwoniono do nas i zaproponowano coś, co zawsze za mną chodziło. Mieliśmy przygotować program z piosenkami z lat 80-tych i to był taki mój autorski wybór. Pracowaliśmy nad tymi dwoma materiałami naraz i włożyliśmy w to kawał swojego serca i naszych pomysłów, którymi obdarowaliśmy nie swoje kawałki i tak to wyszło. Wiem, że to było ryzykowne, i wielu się to nie podobało.
- Nie będę ukrywał, że po dwóch tribute'owych płytach, oszalałem na punkcie Dodekafonii oraz !TO!, a "Twoje oczy lubią mnie", "Spacer do strefy zero", "I Can't Get No Gratisfaction" czy "Sympatyczny atrament" zarzynałem tak, że gdyby były to winyle, już pewnie by nie istniały. Masz w zamyśle kolejne tak rewelacyjne albumy autorskie?
- Tego nigdy nie wiesz. Na dzień dzisiejszy jestem jałowy. Im człowiek jest starszy, tym ciężej zapędzić go do roboty i ciężej jest zmusić jego mózg do wysiłku. Trzeba będzie poczekać, by wymyślić historie o podobnym kalibrze. Przed napisaniem Dodekafonii przez trzy lata nie napisałem nic swojego. Jakieś próby podejmowałem, ale raczej po to, żeby następnego dnia skasować je z pamięci komputera. Ze mną jest tak, że ten moment musi przyjść. Musi być jakiś symptom, iskra, którą łapię, siadam i piszę. Może się zdarzyć coś takiego, że nic nie napiszę. Tyle już napisałem, że... chyba trochę mogę odpuścić.
- Na ostatnim krążku "pojechałeś" praktycznie po wszystkich: po nas Polakach i po starych jak Polska wadach narodowych ("Bloody Poland"), po zakompleksionych internetowych tchórzach zwanych hejterami oraz po pospolitych "zasysaczach" intelektualnej własności. Dołożyłeś nawet artystom włączając w to samego siebie. Wierzysz w to, że można zmienić nasz polski charakter, czy po prostu zwyczajnie chciałeś sobie ulżyć?
- Tak. Zwyczajnie chciałem sobie ulżyć. Nie ma takiego śmiałka na świecie, nie ma takiego umysłu, który potrafiłby zmienić nas, Polaków w racjonalne i trzeźwo myślące jednostki.
- "Trzecia pospolita klęska Tragicznie oczywista rzecz Już nie katolicka lecz złodziejska"* Jak myślisz, czy te słowa dotarły do tych, do których powinny, czy też "elegancik" z "szulerem" będą wywoływali u tej narodowej mniejszości, której nie chroni żadne prawo "egzystencjalnego pawia" po wsze czasy?
fot. Sławomir Nakoneczny
- Nie, no co ty! To są ludzie, do których żadne argumenty nie trafiają. W ogóle Polacy tak się okopali, że nikogo do niczego nie jesteśmy w stanie już przekonać. Racje są tylko moje, mojsze i najmojsze. Nikt z nas nie jest w stanie przyjąć jakichkolwiek - nawet sensownych - argumentów drugiej strony. Każdy jest przekonany o własnej nieomylności, spora większość - o naszej polskiej wyjątkowości w Europie. Dobrnęliśmy, obecnie, do takiego momentu, że polska rzeczywistość już od dawna wygląda jak szlaka, a próby kontaktu między sobą przypominają wylewane kupy z rur. Polacy mają to we krwi, że raz na jakiś czas, co ileś tam lat, muszą się w tym gównie potarzać. Dla mnie natomiast gówno jest gównem i nie chcę się w nim tarzać.
fot. Sławomir Nakoneczny
- Brytyjczycy - czego doświadczam od wielu lat - mają polityczną elitę, która jakoś ten kraj od wieków prowadzi tak, że jest on ciągle na światowym topie. W Polsce albo ta najmądrzejsza tkanka schowała się w skorupie wewnętrznej emigracji albo wyjechała. Mądrych polityków - moim zdaniem - już w Polsce nie ma. Jak ty na to patrzysz. Zaufałbyś jeszcze jakiemuś politykowi?
- To tak jakbym zaufał złodziejowi, że już więcej nie ukradnie, a alkoholikowi, że nigdy nie wypije. Wiesz, wokół każdego kto w Polsce mógł być uznawany za autorytet, bardzo szybko znajdowało sie "sympatyczne stadko", które zrobiło wszystko, a nawet i więcej, by kogoś takiego zohydzić. obnażyć i zdyskredytować. Szambonurkowanie to nasz narodowy sport. Natomiast Wielka Brytania... no sorry. My mieliśmy raptem dwa dwudziestoletnie kawałki historii z demokracją. Elity i najcenniejsze jednostki zgładzono podczas wojny i tuż po niej. Tam jest to wielowiekowa tradycja. Jest prawdziwa arystokracja, silna warstwa średnia i wszyscy są od nas bogatsi i mniej bojący się świata. Ta słynna angielska flegma i "chłodna głowa"... Oni zwyczajnie mają inne spojrzenie na świat i innych w tym świecie szukają możliwości.
- Często na koniec rozmowy lubię pytać artystów o ich marzenia. Dziś będzie inaczej. Zapytam Cię, czy spełnisz kiedyś moje marzenie. Staniesz kiedyś na jednej scenie z Iggy Popem i "zrobicie" razem "Pasażera"? Nigdy o tym nie marzyłeś?
- Nie, no bałbym się. Iggy jest totalem rockandrolla. Gdzie mi do niego, proszę cię! Znaczy... nie jest to moim marzeniem. Uwierz mi. Ja doskonale znam swoje możliwości i cenię sobie swoje miejsce w szeregu, a wiesz... Iggy Popa wolę postrzegać jako swojego idola, człowieka na którym się wzoruję i którego podziwiam. To słabe by było prawdopodobnie z mojej strony.
- Ile razy grałeś w Londynie?
- A wiesz że nie liczyłem.
- Za każdym razem jest tak samo, czy odkrywasz coś nowego jeśli chodzi o odbiór? Wiesz, że nasza londyńska publiczność jest niezwykle żywiołowa i potrafi na bardzo różne sposoby okazywać swoje uwielbienie dla artysty (śmiech).
fot. Sławomir Nakoneczny
- Ostatni raz grałem siedem lat temu. Wybacz, mam luki w pamięci (śmiech). Pogadamy po koncercie. Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Generalnie mam to do siebie, że nie boję się swojej publiczności. Spróbuję ją jakoś okiełznać. Nie, żebym się chwalił, ale patrząc na polskie realia, to raczej daję sobie z nimi radę (śmiech). Nie raz już było gęsto i mocno, ale wiesz... raz się gra w filharmonii, a raz w klubie... więc musisz mieć w zanadrzu gotowe różne scenariusze.
*fragment tekstu pochodzi z utworu "Egzystencjalny paw" z albumu Pidżamy Porno Bułgarskie Centrum
"Miałam przyjemność poznać Arka w Tomaszowie. Robiłam z nim wywiad do tygodnika 7 Dni Tomaszów - Opoczno (Dziennik Łódzki). Potem bywałam na jego występach, robiłam mu zdjęcia. Zabawny, ciepły człowiek. Z charyzmą...Robił wrażenie, jego koncerty bardzo się ludziom podobały. Nigdy go nie zapomnę. Muszę znaleźć tę rozmowę w swoim archiwum. Wierzę, że tam gdzieś spotkał swojego mistrza..."
Joanna Dębiec
Wszystko rozpoczęło się kilka dni przez Walentynkami. Od czasu do czasu lubię rzucić okiem na statystykę mojego bloga. Kilka pierwszych odwiedzin pewnego czteroletniego posta nie wzbudziło jeszcze jakichkolwiek podejrzeń. Kiedy jednak trzy dni później liczba wejść osiągnęła już ponad 300, było jasne, że coś musiało wydarzyć się w życiu Arka Milczarka, którego ów post dotyczył. 16-go lutego - po kilku minutach spędzonych sam na sam z najpopularniejszą wyszukiwarką Internetu, ze smutkiem odkryłem przyczynę tej wzmożonej fali zainteresowania Arka osobą. Na portalu http://www.nasztomaszow.plznalazłem następującą informację:
"W poniedziałkowy wieczór (10 lutego) w wypadku samochodowym w Jacentowie w powiecie koneckim zginął Arek Milczarek, który w Herosach Rock’n’Rolla Antoniego Malewskiego odtwarzał postać Elvisa Presleya i śpiewał jego piosenki. Pogrzeb odbędzie się w sobotę (15 lutego) o godzinie 11 na cmentarzu przy ulicy Dąbrowskiej".
Arek podczas występu w Luton
Wiadomość spadła na mnie jak grom z nieba, a w głowie zaczęły pojawiać się obrazy sprzed lat. Zanim bowiem Arek Milczarek stał się znany w tomaszowskiej społeczności jako Arek "Elvis" Milczarek, kilkanaście lat wcześniej zdążył zapisać się wielkimi literami w jakże barwnej historii polskiego kabaretu. Pomimo wielu znaczących sukcesów w tej dziedzinie, Arek postanowił w pewnym momencie przerwać swoją kabaretową przygodę na rzecz nieskrywanej miłości do muzyki Elvisa Presleya. W roku 2000 - jeszcze w czasach studenckich - założył swój pierwszy kabaret o wdzięcznej nazwie "Cashanka", a rok później podczas kieleckiego przeglądu kabaretów KOKS Arek zyskał miano jego największej indywidualności. Aż sześciokrotnie zwyciężał w programach TVN z cyklu Maraton Uśmiechu. W roku 2002 powołał do życia kabaret "Poszłem", a rok później na kolejnym kieleckim KOKS-ie sięgnął po nagrodę Grand Prix. Rok 2003 był w zasadzie jednym wielkim pasmem jego sukcesów. Obok wspomnianego Grand Prix, do swojej kolekcji dorzucił Nagrodę im. Indiany Dżonsa na przeglądzie kabaretów w Tarnobrzegu, nagrodę nocy kabaretowej "Gorące Wargi", a rok później nagrodę publiczności na przeglądzie kabaretów "Mulatka" w Ełku. Arek był także półfinalistą prestiżowego przeglądu kabaretów PAKA w Krakowie. Pomniejszych sukcesów w tej dziedzinie zanotował znacznie więcej, lecz nie o ich ilość w tym wspomnieniu idzie, a o to, aby pokazać, dlaczego Arek był osobą ważną dla mnie i dla polskiej społeczności w UK...
To tylko fragment mojego o Arku wspomnienia, który ukaże się wkrótce drukiem oraz na blogu Muzyczna Podróż. Na jego dalszy ciąg będziecie musieli trochę więc jeszcze poczekać. Tymczasem zapraszam na radiowy program, który powstanie dzięki:
Krystianowi Kwiatkowskiemu - zawodowemu akustykowi, który 19 marca 2010 w pubie The Heigst w Luton dokonał profesjonalnego nagrania Arka występu kabaretowego podczas gali strong manów tuz przed międzypaństwowym meczem Anglia - Polska, gdzie Arek wystąpił na moje osobiste zaproszenie.
Antoniemu Malewskiemu - autorowi kilku-dziesięcioodcinkowej “Subiektywnej Historii Rock'n'rolla w Tomaszowie Mazowieckim” - cyklu, który wydany w formie książkowej zdobył III nagrodę w kategorii Publikacja Roku w V Edycji konkursu "Wspomnienia Miłośników Rock and Rolla" organizowanego przez Fundację "Sopockie Korzenie". Rozdział 47 tejże historii zatytułowany jest... “Arek „ELVIS” Milczarek”. W programie dowiecie sie dlaczego mistrza polskiego kabaretu z Tomaszowa Mazowieckiego nazywano Elvisem i wiele innych ważnych faktów z jego życia.
Uczcijmy tym programem pamięć Arka i oddajmy hołd człowiekowi zasłużonemu dla polskiej kultury w Ojczyźnie i na Emigracji...
Recenzję albumu Insight znajdziecie tutaj
Wywiad z Maćkiem Pyszem dla JazzPRESS-u można przeczytać tutaj
Wywiad dla Nowego Czasu tutaj
Sylwetkę Maćka poznacie tutaj
Recenzję albumu Sheperd's Stories Tria perkusisty Maciek Pysz Trio Asafa Sirkisa znajdziecie tu
W poniedziałek 17-go lutego gośćmi programu Polisz Czart byli Natalia Wójciak i Oskar Gackowski z Wrocławia. Nasi goście opowiedzieli o zespole The Riddle, którego Oskar jest wokalistą oraz o Wrocławskim Podziemiu Muzycznym. Przypomnę, że zespół The Riddle od dawna gości już na naszej liście przebojów i jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych kapel undergroundowych mojego ukochanego Miasta.
Na koncert z okazji 50-lecia powstania POSK Luiza Staniec przygotowała swoje najlepsze nowe kompozycje, jak również kilka utworów z poprzednich dwóch solowych albumów “JATOJA” i “LOOKING FOR SOUND”. Luiza wykona także jeden z jej ulubionych standardów jazzowych w bardzo eksperymentalnej wersji, zagra na elektrycznym pianie Wurlitzer oraz poeksperymentuje z głosem> nade wszystko jednak poprzez swoja muzykę Luiza postara się opowiedzieć kilka historii z życia, widzianych jej dusza... historii niezwykle emocjonalnych
Zespół Kruk powstał w 2001 roku. Wspólne upodobanie muzyków do twórczości takich grup jak Deep Purple, Led Zeppelin, Black Sabbath czy też Uriah Heep sprawia, że charakter Kruka formuje się w klasyczno rockowych ramach. W roku 2006 KRUK nagrywa płytę "Memories" z udziałem Grzegorza Kupczyka (wokalisty Ceti & Turbo), która jest zbiorem coverów z repertuaru wspomnianych wyżej wykonawców. W kolejnym okresie swojej działalności Kruk podąża śladami wspomnianych inspiracji i poszukuje ich we współczesnej muzyce rockowej, wypracowując własny charakter, który zauważony jest przez media po wydaniu debiutanckiej płyty ”Before He’ll Kill You” w 2009 roku. Album zyskuje status ”płyty miesiąca” w magazynie Metal Hammer, natomiast trasa ”Spring Blizzard Tour 2009” promująca ten album, cieszy się dużym zainteresowaniem wśród fanów muzyki rockowej.
Rok 2011 to przede wszystkim kolejny album zespołu, zatytułowany ”It Will Not Come Back”. Gościnnie na płycie pojawia się Doogie White (ex.Rainbow, Yngwie Malmsteen, Tank). Album dostępny jest w sprzedaży wraz z bonusowym krążkiem DVD, na którym zawarto 100 minutowy koncert zespołu. Krążek pod patronatem Programu Pierwszego Polskiego Radia szybko zyskuje zwolenników. Napływają liczne pozytywne recenzje z kraju i ze świata. W międzyczasie Kruk wyrusza w trasę koncertową ”It Will Not Come Back Tour”. Zespół bierze udział w promocji filmu ”Chopin’s Story By Ian Gillan From Deep Purple” i wyrusza z akustycznym repertuarem w jesienną mini trasę u boku amerykańskiej damy bluesa Debbie Davies.
W połowie 2012 roku ruszają prace zespołu nad kolejnym albumem w studiu Mama Music. Produkcją zajmują się Marcin Kindla i Michał Kuczera. Premiera płyty odbyła się na 12 listopada 2012. Gościnnie na płycie można usłyszeć Marcina 'Aumana' Rdesta, znanego z grupy Frontside i Marcina Kindlę. Album ponownie staje się "płytą miesiąca" w magazynie Metal Hammer.
Pierwsza połowa roku 2013 to przede wszystkim czas koncertów. Kruk pojawia się m.in. podczas Cover Festivalu, grając utwory zespołów Deep Purple i Led Zeppelin. Przełom lipca i sierpnia 2013 roku to bardzo ważny okres w historii zespołu. 30 lipca ponownie ma on możliwość zagrania u boku Deep Purple w szczelnie wypełnionej wrocławskiej Hali Stulecia. 3-go sierpnia natomiast grupa pojawia się na 7. edycji Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty otwierając koncert Carlosa Santany. Podczas występu zespołu Carlos Santana skierował do Piotra następujące słowa "Jesteś niesamowitym gitarzystą. Musiałem zejść i Cię zobaczyć." Kruk ma na swoim koncie wspólne występy z takimi gigantami rocka jak: Whitesnake, UFO, Thin Lizzy, Uriah Heep, Eric Burton, Artur Brown, Paul Rodgers, Alcatrazz, Saxon Oliver/Dowson. Jednak największym osiągnięciem w kwestii scenicznych wojaży zespołu są dwa wspólne koncerty u boku grupy Deep Purple, a także koncert przed Carlosem Santaną.
KRUK - czołowy polski zespół hard rockowy młodego pokolenia rozpocznie w połowie marca trasę koncertową. Muzycy wystąpią w 10 miastach w Polsce pomiędzy 14 marca a 25 kwietnia 2014.
W najbliższą sobotę, 15 lutego KRUK zagra w katowickim Spodku jako support DEEP PURPLE. Będzie to trzeci koncert u boku legendy hard rocka.
Oto pełna lista koncertów:
15 lutego – Katowice, Spodek (jako support Deep Purple)
Wszystkie koncerty trasy koncertowej rozpoczną się o 19:00 (wejście od 18:00). Wkrótce zespół ogłosi gości, którzy będą otwierać koncerty w poszczególnych miastach. Kruk zaprasza zainteresowane zespoły które chciałby zaprezentować się na scenie w poszczególnych miastach o wysyłanie propozycji na adres piteerb@wp.pl.
BIlety w cenie 20 zł przedsprzedaż i 25 zł w dniu koncertu (dostępne w klubach i wybranych punktach sprzedaży)
Kruk aktualnie pracuje nad najnowszym albumem, który ukaże się w maju tego roku.
Piotr Brzychcy - gitarzysta zespołu: “Prace nad materiałem rozpoczęliśmy jesienią ubiegłego roku, a w styczniu weszliśmy do studia i zarejestrowaliśmy pierwsze siedem gotowych utworów. Mamy w sobie niespożyte pokłady energii do działań wynikające bezpośrednio z sukcesów, jakie w ubiegłym roku odnotowaliśmy na swoim koncie, a także z tego co czeka nas w przyszłości. Znów zagramy u boku Deep Purple, największego zespołu hard rockowego w tej galaktyce, a zaraz później ruszamy w naszą trasę koncertową. Odwiedzimy kilka miejsc, z którymi jesteśmy niezwykle zżyci i poznamy nowe sceny, których dotychczas nie mieliśmy w rozpiskach tras. Biorąc pod uwagę ilość różnorakich zapytań o nasze koncerty i chęć ludzi, którzy nam kibicują, wiemy już teraz że będzie to coś absolutnie wyjątkowego. Niewykluczone, że na tej trasie zaprezentujemy wybrane utwory z niewydanego jeszcze albumu. Nie zabraknie także coverów klasyki rockowej uwielbianej przez nas i naszą publiczność oraz gości specjalnych, o czym sukcesywnie będziemy informować na naszych stronach internetowych.”
Magda Duraj to przemiła słuchaczka audycji Polisz Czart z Wrocławia. Jedyna tak wierna Słuchaczka z mojego kochanego Miasta, której pasję muzyczną miałem okazję poznać w listopadzie ubiegłego roku w bliskim memu sercu pubie ROCKY prowadzonym przez IVARA - postać znaną i cenioną w muzycznym światku Dolnego Śląska. Nie pierwszy raz okazało się, że "Rocky" zbliża ludzi i właśnie to miejsce jest ulubioną muzyczną sceną Magdy i moją. Magda dała się już poznać Czytelnikom Muzycznej Podróży swoją recenzją płyty zespołu Heart Attack, która pojawiła się na moim blogu w grudniu ubiegłego roku i która dostępna jest do przeczytania tutaj. Zamiast opisywać naszą Słuchaczkę, oddaję jej głos:
Bo kocham Wrocław. Bo Nysy nie kochać nie mogę. Bo chcę. Bo czasem nie chcę. Bo świat jest zły. I dobry. I w odcieniach szarości. Bo lubię. I nie lubię. Bo w 95% jestem kobietą. A w 5% facetem? Bo bywam kobietą. I dziewczynką. I nastolatką też. Bo lubię wino. I piwo. I solony słonecznik.
Jeden z jamów w Rocky'm
Bo lubię powtórzenia. Bo nie wiem co, komu, kiedy i czy… już mówiłam. Bo nie umiem robić zdjęć. Dobrych. Ale chcę. Bo szukam nowych rzeczy. Bo studiuję rolnictwo. I pedagogikę – międzywydziałowo. Bo uwielbiam muzykę. I książki. I filmy. Seriale też. Bo bywam niecierpliwa. I bardzo cierpliwa. Bo poczekam minutę. Albo półtorej godziny. Bo lubię angielski, hiszpański, włoski i japoński. A umiem dobrze angielski, a resztę po trochę. Bo kocham. Siebie. Samą. Bo jestem bardzo poważna. I trochę szalona. Czasem dziecinna. Bo ciągle lubię bajki. Bo zdarza mi się tupnąć nogą. I strzelić focha. Bo słucham piosenek i oglądam filmy o miłości. Choć w nią nie wierzę (?) Bo nie znam się na streetart'cie. Ani żadnym innym art'cie. Bo lubię spać. I jestem zmarzluch. Bo mam taki kaprys. Bo lubię ciemne kolory. Bo zdjęcia robię aparatem. A czasem telefonem. Bo ostatnio ciągle coś zmieniam. I tak jest dobrze. Bo szukam nowych rzeczy. I starych czasem też. Bo wiek nie ma znaczenia. Bo lubię grapefruity i pomarańcze. Bo nie mam w sobie pozostałości pestycydów (:P). Bo lubię kapelusze. I własny chaos. Bo śpię z maskotką. Albo dwoma. Bo nie sypiam spokojnie. A czasem wcale. Bo zwierzęta lubię tylko z daleka. Albo na zdjęciach".
Dziesiątka Magdy to:
1. A.U.Y. - Dziewczynka 2. Stan Borys - Niczyj 3. Czesław Niemen - Dziwny jest ten świat 4. Dżem - Sen o Viktorii 5. Czesław Niemen - Sen o Warszawie 6. Myslovitz - W deszczu maleńkich żółtych kwiatów 7. Maria Peszek - Moje miasto 8. Heart Attack - W mojej głowie 9. Happysad - Od kiedy ropą 10. Normalsi - Trzcina
W lutym 2014 na dwa koncerty przyjedzie do Polski jeden z najważniejszych zespołów drugiej fali power metalu, niemiecki Primal Fear. Muzycy wystąpią 12-go lutego w warszawskiej Progresji, a dzień później w katowickim Mega Clubie. PRIMAL FEAR pod wodzą wyjątkowego wokalisty Ralfa Scheepersa, kończą pracę nad nowym, dziesiątym albumem “Delivering The Black” który ukaże się w styczniu. Pierwszy singiel “When Death Comes Knocking” zaplanowano już na 3-go grudnia. Później zespół wyruszy w europejską trasę, w ramach której dwa razy zagra w naszym kraju. Będzie to kolejna wizyta Primal Fear w Polsce, zespół wystąpił już w naszym kraju razem z Iron Maiden w 2005 roku w Chorzowie, a dwa lata temu we Wrocławiu i Gdańsku u boku Sabaton.
Obok Primal Fear na obydwu koncertach zobaczymy szwedzki Bullet, a koncerty otworzy niemiecki Messenger.
12 lutego 2014
PRIMAL FEAR + Bullet + Messenger
Warszawa
Klub Progresja, Fort Wola 22 (nowa siedziba!)
wejście: 18:00
start: 19:00
bilety w cenie 85 zł przedsprzedaż (100 zł w dniu koncertu) dostępne w sieciach Ticketpro i Eventim.
13 lutego 2014
PRIMAL FEAR + Bullet + Messenger
Katowice
Mega Club, ul. Żelazna 15
wejście: 18:00
start: 19:00
bilety w cenie 85 zł przedsprzedaż (100 zł w dniu koncertu) dostępne w sieciach Ticketpro i Eventim.
Jak zapewne pamiętacie, nie tak dawno rozwiązany został Jubileuszowy konkurs Muzycznej Podróży, ogłoszony z okazji 100-tysięcznych odwiedzin mojego bloga, Czas jednak biegnie nieubłaganie i na liczniku pojawiła się już kolejna okrągła liczba... 150 000! Jako pierwszy zdjęcie z takim właśnie stanem przysłał niedawny zwycięzca konkursu na artykuł muzyczny - gitarzysta zespołu GoodWay Tomek Janiszewski,któremu serdecznie gratuluję refleksu i życzę wielu kolejnych sukcesów na wszystkich możliwych niwach.
Tomasz Bura - pianista, kompozytor, sideman. Studiował muzykę klasyczną na Akademii Muzycznej w Katowicach. Po dwóch latach zamieszkał w Londynie i rozpoczął współpracę z wieloma popularnymi artystami m.in. Ernesto Simpson (znany m.in. ze współpracy z Richardem Bona i Gonzalo Rubalcaba), Rick Leon James (współpracującym wcześnie z Amy Winehouse i Tinie Tempah), Sola Akingbola (wspólne przedsięwzięcia z Jamiroquai), Joel Compass, Josh Mckenzie i wielu innych. Koncertował w Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji, Niemczech, Wloszech, Czechach i na Ukrainie. Występował wielokrotnie w legendarnym londyńskim klubie jazzowym Ronnie Scott's oraz na wielu jazzowych festiwalach w Wielkiej Brytanii, Polsce i Włoszech, Jego gra odznacza się dojrzałą techniką i nowoczesnym podejściem do instrumentów akustcznych i elektronicznych.
Tomek Janiszewski zaczynał swoją muzyczną przygodę jako totalny samouk. Pierwszych akordów gitarowych uczył się od Metalliki,
Guns'n'Roses, Malmsteena i Megadeth. W dzieciństwie regularnie lubił wstawać o 4 nad ranem i grać
przed wyjściem do szkoły. Zamiast jednak uczestniczyć w lekcjach, niejednokrotnie grywał na gitarze w klubie ucznia w X LO w Toruniu. Szkołę jednak szczęśliwie ukończył. Grał praktycznie w każdej wolnej chwili. Aby zostać inżynierem oprogramowania, postanowił wyjechać na studia do Poznania. Nastąpiła długa, trwająca ponad
10 lat przerwa w muzykowaniu. Całkowicie pochłonęła go praca, nauka i kolejne
wyzwania informatyczne. W 2000 roku w Waszyngtonie zdobył wspólnie z kolegami z Politechniki Poznańskiej III miejsce na świecie w konkursie
projektowania systemów komputerowych CSIDC 2000. Potem były kolejne doświadczenia, wzloty i upadki, które doprowadziły go na powrót na łono muzyki. Pewnego dnia Tomek został zaproszony przez muzyka zespołu GoodWay Marcina Daronia do zagrania w koncercie. Miał zastąpić gitarzystę, który nie mógł tego dnia wystąpić. Zagrał i został. Z czasem pojawiły się jego pierwsze kompozycje i
teksty. Postanowił nauczyć śpiewać i grać na gitarze. Niedawno Tomek zadebiutował wraz zespołem Emoticase.
Poniższy tekst zajął 1 miejsce w Jubileuszowym Konkursie bloga "Muzyczna Podróż"
"Śpiewać każdy może" - skutecznie przekonywał kiedyś Jerzy Stuhr w fantastycznej interpretacji piosenki Stanisława Syrewicza. Wiele lat później tę samą mantrę powtarzał nawet pewien szeroko uśmiechnięty osioł w towarzystwie zielonego ogra. Wydaje się, że potwierdza to tylko głęboki sens i ponadczasowość tych prostych słów. Każdy może - pełna zgoda, ale czy każdy powinien? W szczególności czy powinien tylko dlatego, że może? Wyjątkowo trafnie zabrał głos w tej kwestii Julian Tuwim: "Błogosławieni ci, którzy nie mając nic do powiedzenia, nie oblekają tego faktu w słowa".
Jak dziś, pamiętam z lat młodzieńczych uczucie skrępowania, strachu i paraliżującego wstydu, jaki towarzyszył mi na samą myśl o tym, że miałbym wyśpiewać choćby dwie nuty. Gdyby ktoś powiedział mi wówczas, że będę nie tylko śpiewał, ale jeszcze dodatkowo będę pisał muzykę i teksty, a potem odważę się jeszcze je komukolwiek pokazać, to rozbawiłby mnie do łez. Dziś na kilka dni przed swoim debiutem, sam nie potrafię do końca zrozumieć jak do tego doszło, ale pamiętam, że coś faktycznie narastało we mnie przez długie lata w miarę zdobywania doświadczeń życiowych.
Jakiś czas temu zauważyłem, że moje myśli i obserwacje zaczęły samowolnie przybierać formę fragmentów tekstów, a skrawki muzyki, których nigdy wcześniej nie słyszałem rozbrzmiewały natarczywie po drugiej stronie ucha i stawały się mi bliskie, rozpaczliwie broniąc się przed zapomnieniem. Zdałem sobie sprawę, że dalsze duszenie tego w sobie kosztuje mnie więcej niż jakikolwiek strach czy wstyd. Dzisiaj jestem przekonany, że jeśli tylko śpiewanie wynika z wewnętrznej potrzeby, jest pasją, daje radość i satysfakcję, to nie ma żadnych powodów, aby tego nie robić. Nie zamierzam nigdy więcej się dusić, a wręcz przeciwnie, zamierzam czerpać tyle głębokich oddechów świeżego powietrza, ile tylko dusza zapragnie, a płuca będą w stanie wykonać. Kwestie techniczne, takie jak barwa i rodzaj głosu, oraz aktualny stan umiejętności nie mają żadnego znaczenia - zbudowanie warsztatu to tylko kwestia czasu i monotonnych ćwiczeń, ale nie powinno to być przeszkodą dla nikogo, kto nie tylko wie, że chce, ale również wie dlaczego.
W trakcie pracy nad swoimi piosenkami odkrywałem przed kolejnymi osobami moje szalone plany. Spotykałem, się z różnymi reakcjami, ale przeważały sympatyczne docinki z przymrużeniem oka, że będę teraz gwiazdą rocka, że czeka mnie sława, pieniądze, dziewczyny i czerwone dywany... Nie pozostawało mi w takich sytuacjach nic innego, jak tylko się uśmiechnąć i z radością przyjąć dobre życzenia na przyszłość. W duszy jednak rodziły się kolejne pytania i wątpliwości, aż pewnego dnia popuściłem wodze fantazji i wyobraziłem sobie siebie jako sławnego muzyka u szczytu kariery. Szybko się przekonałem, że moja wizja przyszłości dalece odbiega od stereotypu.
Zdecydowanie nie chciałbym za życia być sławny. Kiedy już odejdę z tego świata, będzie mi to w zasadzie obojętne, ale nie potrafię dzisiaj przewidzieć żadnych przeciwwskazań. Jeśli ktoś uznałby, że warto pamiętać o mnie po śmierci - bardzo proszę - moim dzieciom będzie prawdopodobnie miło to usłyszeć. Sława, wbrew powszechnym opiniom, moim zdaniem nie jest żadną wartością. Jaką bowiem korzyść dla mojego codziennego życia miałyby przynieść miliony bezimiennych, oddanych fanów, żyjących z dala ode mnie, w innych krajach i z którymi nigdy nie będzie dane mi się spotkać?
Ktoś mógłby zauważyć, że mając tylu fanów na całym świecie mógłbym odczuwać satysfakcję i zadowolenie, "pompować swoje ego". Nic bardziej mylnego. Wiem, że ktoś, kto ma dziesięciu prawdziwych fanów i zdobywa jedenastego faktycznie może być bardzo szczęśliwy i wpłynie to na niego pozytywnie, ale jestem przekonany, że ta sama osoba wpędzona w machinę sławy przy poziomie miliona fanów, nie dość, że nie jest w stanie dostrzec tych nowych, to zaczyna dodatkowo odczuwać frustracje z powodu ich zbyt wolnego przyrostu. Gdy ogromna popularność staje się codziennością zmienia się mocno punkt widzenia i myślę, że można już raczej tylko tracić.
Ktoś mógłby zasugerować, że sława przynosi też pieniądze, ale tutaj również mam obawy. Owszem, pojawiłyby się pieniądze, ale niestety moje codzienne życie, które miałoby się dzięki nim zmienić, przestanie istnieć. Jeśli miałbym zarabiać super pieniądze to wiązałoby się to z wyjeżdżaniem w trasy koncertowe i wpisywaniem się w precyzyjne kalendarze działań marketingowych. Moim zdaniem muzyk w obecnych czasach zarabia duże pieniądze tylko wówczas, gdy ktoś zarabia na nim jeszcze więcej (wytwórnia, organizator koncertów itd.). Ogromnym problemem staje się wówczas naturalna dla biznesu presja na zysk. Wydaje mi się, że automatycznie stałbym się produktem, który ma przynieść jak najwięcej korzyści w jak najkrótszym czasie. Moje życie miałoby marginalne znaczenie, a dodatkowo byłbym rozdarty dylematami moralnymi. Przecież gdyby pojawiły się takie możliwości, to musiałbym być niespełna rozumu, gdybym nie chciał z nich skorzystać, prawda? Tym samym stałbym się nie tylko niewolnikiem sławy, ale również niewolnikiem swojej "słabszej strony mocy". Mam wrażenie, że czasem warto jednak pójść pod prąd i "stracić głowę" po to, by ją zachować ...
Teoretycznie pieniądze, które mógłbym zarabiać, poświęcając swoje życie osobiste, mogłyby posłużyć moim dzieciom, ale wiem, że każde z nich po kilku miesiącach, oddałoby wszystko z nawiązką, aby tylko spędzać ze mną więcej czasu. Żadne pieniądze nie zastąpią przecież taty, prawda?
"Panie Tomaszu .. nie chcesz Pan kasy, nie chcesz Pan sławy, to gdzie się Pan pchasz? O co Panu chodzi? Z jakiej choinki żeś się Pan urwał?"
Dasz mi Pan kasę, to chętnie przyjmę, ale nie za cenę sławy! Mógłbym przekonywać, że robię to dla siebie, z wewnętrznej potrzeby, ale to tylko część prawdy. Muzyka nie może być tworzona do szuflady, bo nie ma to najmniejszego sensu. Z innymi dziedzinami sztuki byłoby pewnie prościej. Zbudowałbym sobie, jedyną w swoim rodzaju, ręcznie zdobioną komodę, namalował arcydzieło i wyrzeźbił różne kształty, a następnie mógłbym nimi udekorować moje mieszkanie i mieć je tylko dla siebie. W przypadku muzyki sam proces jej nagrywania i aranżowania sprawia, że słucham jej tysiące razy. Dlatego samemu słuchać swojej muzyki dla przyjemności zwyczajnie się nie da. Co innego zagrać ją dla kogoś i widzieć jego reakcję - bezcenne! Podobnie z tekstami - jeśli są odzwierciedleniem moich myśli i doświadczeń, to raczej przeczytanie ich samemu sobie niewiele zmieni w moim życiu. Muzyka musi być dla innych, bo bez nich jest niczym.
"Aaaaa ... czyli jednak chcesz Pan być sławny! Czyżbyś Pan otarł się o hipokryzję?"
Wręcz przeciwnie. Zależy mi wyłącznie na fanach realnych a nie wirtualnych. Zdecydowanie wolę mieć dziesięciu takich, z którymi mogę porozmawiać, dostać informację zwrotną na temat tego co robię, zobaczyć jak moja muzyka na nich wpływa, niż miliony o których nic nie wiem. Pamiętam jak duże wrażenie, zrobiło na mnie, gdy dowiedziałem się przypadkiem, że moja piosenka "Marzenia", którą napisałem dla zespołu GoodWay, odmieniła i być może nawet uratowała życie pewnej Pani. Tego uczucia nie da się opisać. Jestem przekonany, że sprzedanie miliona płyt nie mogłoby się z tym równać. Pochwała w cztery oczy, z ust odbiorcy mojej muzyki, dodaje niewiarygodnych skrzydeł i niesamowitego kopa do dalszej pracy. Krytyka i reprymenda zaś, dają ogromnego kopa w tyłek, kopa z przekazem, że powinienem bardziej się postarać. W każdym z tych scenariuszy kończę w domu myśląc o kolejnej piosence, a gdybym sprzedawał miliony płyt, miałbym z pewnością zgoła odmienne sprawy na głowie i obawiam się, że nie miałyby one nic wspólnego z radością tworzenia.
Czego zatem oczekuję w związku z tworzeniem muzyki? Najbardziej zależy mi na wolności, ale nie oznacza to, że chciałbym fruwać niczym błękitny ptak. Ważna jest nie tylko wolność twórcza, ale również organizacyjna. Zależy mi na odczuwaniu radości z ciężkiej pracy, osiąganiu celów, które sam sobie wyznaczam i czerpaniu satysfakcji z faktu, że komuś się podoba to, co robię i mogę z nim o tym porozmawiać.
Zamiast "sławy globalnej" i rzeszy anonimowych fanów zdecydowanie wolę zwykły "lokalny szacunek" ludzi, którzy mnie otaczają. Szacunek za to, co robię i szacunek za to, kim jestem. Wydaje mi się, że dzięki temu uda mi się stworzyć doskonałe warunki do realizowania pasji, tworzenia i zachowywania właściwej równowagi w Życiu.
Mateusz Biegaj- Z
zamiłowania muzyk; basista, członek m.in. Pilichowski Band, Wilson
Square, Kontrabanda. Z zawodu student dziennikarstwa, obecnie na
Uniwersytecie Warszawskim. Prywatnie, ostatnimi czasy, stoi na rozdrożu
życia, gdzie jedna droga prowadzi do samodoskonalenia i realizacji
artystycznej, a druga do względnej stabilizacji finansowej oraz
założenia rodziny. Obie równie atrakcyjne. Fan filmów Kubricka, Braci
Coen czy Jima Jarmusha. Wyznawca twórczości Beksińskiego i Kate Bush. Niespełniony filozof, który z nienaganną systematycznością rozbudowuje swoją biblioteczkę z
niekłamaną wiarą, że w pewnym momencie będzie miał czas usiąść i
spokojnie przeczytać Kanta. Albo Hegla. Najpiękniejszym życiowym doświadczeniem do tej pory jest samotna podróż
po wschodnich Stanach Zjednoczonych. Pisze przesadnie patetycznie i
pseudointeligencko. Czciciel kultu drogi, tak w sensie fizycznym, jak i
meta. Poszukuje swojej własnej ścieżki...
Poniższy tekst zajął 2 miejsce w Jubileuszowym Konkursie bloga "Muzyczna Podróż"
W jakiś nie do końca dla mnie zrozumiały sposób rock progresywny cieszy się w Polsce ogromną estymą. Rock progresywny różnych sortów i jakości. Największym zaś zagłębiem hagiograficznego wręcz podejścia do tej muzyki wydaje się być Śląsk z Katowicami na czele. Czy to wszystko przez SBB…? W każdym razie to właśnie tam, w Teatrze Wyspiańskiego, nagrano pierwsze w historii pełne wykonanie musicalu sygnowanego nazwiskiem Clive’a Nolana o wdzięcznym tytule Alchemy. Show miał miejsce pod koniec lutego 2013, natomiast już od jakiegoś czasu możemy obcować z ultrarozbudowanym zapisem tego wydarzenia za sprawą Metal Mind Productions. Ultrarozbudowanym, ponieważ prócz zapisu samego musicalu na DVD dostajemy także DVD z dodatkami i 3 płyty audio, a wszystko pięknie, luksusowo wręcz opakowane i opisane. Brakuje jeszcze jedynie gadżetu w stylu mapy labiryntu (występującego w fabule), gumowej czaszki czy innego, wątpliwej jakości, imponderabilium… Wszystko byłoby cudownie gdyby nie sama wartość artystyczna tego przedsięwzięcia, która, delikatnie mówiąc, jest niezbyt wysokich lotów. W związku z czym następuję tutaj zakrojone na bardzo szeroką skalę zjawisko przerostu formy nad treścią.
Sam Clive Nolan powiedział (notabene w wywiadzie dostępnym w dodatkach), że tworząc Alchemy chciał jakby skrzyżować musical Phantom of the Opera z cyklem przygód Indiany Jonesa. Dodatkowo chciał napisać musical (nie rock-operę czy progresywny concept album) osadzony w erze i klimacie wiktoriańskiej Anglii i w stylu produkcji z West Endu. Nad tym, razem z poprzednim swoim musicalem „She”, spędził ostatnie 7 lat życia… Założenia programowe zostały właściwie spełnione. Ludzie zgromadzeni w Teatrze Wyspiańskiego dostali w pełni profesjonalnie przedstawioną historię bazującą na dość prostej, sztampowej fabule z mocno rozbudowaną, ewidentnie osadzoną w nurcie neo-progresywnego rocka lat 80. i 90. oprawą muzyczną na pierwszym planie. Pochwalić można w tej kwestii bardzo wdzięczne linie melodyczne bazujące na nieoczywistych harmoniach, ale zarazem przedstawione w przystępny, lekkostrawny sposób.
Łatwo przyswajalne są też instrumentalne przebiegi wypełniające przestrzeń między poszczególnymi scenami. Razi natomiast totalna jałowość, sztampowość i pretensjonalność prezentowanego repertuaru. Momentami czułem się, jakbym uczestniczył w festiwalu piosenki biesiadnej (Tide of Wealth, gdzie pojawiał się niewiarygodnie infantylny, nieprzystający kompletnie ładunkiem emocjonalnym do reszty przedstawienia, śpiewany grupowo na sylabie „la” motyw), w amatorskim przeglądzie domorosłych kabaretów (Quaternary Plan) lub w bardzo słabym przedstawieniu w stylu Tima Burtona; na dodatek na poważnie. Inne melodie przywodziły zaś na myśl kopie bądź to tuzów muzyki progresywnej, jak Genesis czy Marillion (zwrotka z Anzeray Speaks harmonicznie i rytmicznie to właściwie kalka z Dancing with the Moonlit Knight Genesis z albumu Selling England by the Pound, a skądinąd reprezentujący bardzo dobry poziom wokalny fabularny Jagman śpiewa z manierą Fisha), bądź legendarnych już współczesnych musicali, jak Cabaret (demoniczny Konferansjer jako pierwowzór Jagmana?), Cats czy Chess, z których, jeśli chodzi o śpiewanie na głosy i prowadzenie polifonicznych wokaliz, Nolan musiał czerpać garściami.
Nie pomagają także warstwie muzycznej odtwórcze aranżacje po szkolnemu wręcz rozpisane przez Nolana. Po szkolnemu potraktowany jest także zespół grający w tle z szesnastkowymi „kartoflami” na tomach, denerwującymi, gęstymi akcentami na crushu czy robotycznie wręcz kładzionymi akordami na gitarze. Irytujący w tej mierze jest też fakt, że słuchając warstwy muzycznej, często wyróżnić można kwartet smyczkowy w tle czy kilka nałożonych na siebie brzmień padów, co jest rzeczą niewykonalną, mając czterech muzyków na scenie. Dwa klawisze i żadnych smyków. Mistrzostwem tutaj dla mnie było słyszalne brzmienie naturalnej gitary akustycznej i gitarzysta zawzięcie w tym czasie łojący na elektryku. Może się mylę, ale procesory efektów nie są chyba jeszcze tak dobre, żeby zamienić elektryka na akustyka i żeby brzmiało to tak naturalnie… Trzeba jednak pamiętać, że Alchemy to także wokal i fabuła. Odtwórcy głównych ról spisali się bardzo porządnie, radząc sobie z karkołomnymi pasażami słownymi i zwrotami pełnymi górnolotnej, very sophisticated, angielszczyzny. Dynamicznie i emocjonalnie także utrzymano wysoki poziom, niemniej niestety nie byłem skłonny uwierzyć w rozterki głównych bohaterów, ich przeżycia i opowiadane historie, ponieważ był to zbyt odległy plan w stosunku do komicznych nie raz strojów, gestów czy właśnie aranżacji muzycznych. Warto wspomnieć także o tym, że nie zaglądając do książeczki miałbym zerowe pojęcie, o czym właściwie Alchemy traktuje. Dziwi tutaj fakt KOMPLETNEGO pominięcia przez wydawcę możliwości włączenia napisów, nie wspominając już o napisach polskich !
Trzeba jednak oddać honor wszystkim osobom zaangażowanym w tworzenie Alchemy. Produkt finalny dopięty jest na ostatni guzik i utrzymany na bardzo wysokim, światowym poziomie. Poczynając od muzyków, bardzo sprawnie odgrywających swoje partie (nie można znaleźć ani jednej pomyłki!), przez aktorów-wokalistów (świetni Andy Sears i Paul Manzi, w warstwie wokalnej rażący może jedynie twardy, słowiański akcent Agnieszki Świty na tle naszych braci z Wysp), aż po kamerzystów, oświetleniowców, dźwiękowców, technicznych i samą publiczność zgromadzoną tłumnie i reagującą żywiołowo.
Ewidentnym highlightem są tutaj partie wokalne prowadzone na 2, 3, a czasem i 4 głosy, o doskonałym poziomie synchronizacji i wyczucia pozostałych wokalistów (nie można chyba jednak zrobić tego lepiej niż w Chess…). W aspekcie zmontowanego obrazu razić może trochę statyczność kadrów, ale z drugiej strony ciężko byłoby to jakkolwiek zdynamizować… Jeśli chodzi zaś o brzmienie audio, to wydanie DVD udostępnia nam miks stereo i 5.1, oba bardzo rzetelnie zrealizowane. Można przyczepić się do kartonowego, nienaturalnego, cyfrowego i skompresowanego brzmienia gitar czy bębnów i nieco plastykowych, syntetycznych synthów, leadów, padów czy piana, ale znowuż po pierwsze jest to wpisane w neoprogresywną estetykę, a po drugie nie jest to na tyle rażące, żeby to uznawać za błąd w sztuce. Kwestia gustu. Całość jest tak estetycznie dopieszczona, że prawdopodobnie najwięcej czasu nad stroną muzyczną spędził producent nad stołem mikserskim i komputerem w studio... Do wokali można by stroić organy kościelne. Nienaturalnie, zbyt sterylnie, mało dynamicznie ? Może, ale za to ślicznie!
Wśród dodatków na uwagę zyskuje opowieść Nolana o poszczególnych motywach muzycznych wykorzystanych w Alchemy; jak je wymyślił, jaką mają rolę etc. i ewentualnie wywiady. Dla bardziej zainteresowanych mamy materiał „zza kulis”, materiał „z ręki”(tak samo nudne), ascetyczne wykonanie z Holandii, udokumentowany proces nagrywania gitar czy wreszcie 16 dodatkowych utworów w formacie audio, związanych z Alchemy. Moim ulubionym dodatkiem są natomiast prezentacje tak całego musicalu, jak poszczególnych postaci w nim występujących. Trwające kilkadziesiąt sekund spoty wyglądają (o zgrozo!) jak wykonane przez gimnazjalistę na informatyce prezentacje w powerpoincie, a ich poziom oddziaływania na widza jest równie hipnotyczny, co reklam robotów kuchennych w TvMango. To dość smutne, ale zarazem monthypythonowsko śmieszne. I znów, jeśli chodzi o całość wydawnictwa w jego formie fizycznej, to jest ono przepiękne. Wycyzelowane, wypomadowane i wypucowane na błysk.
Alchemy to dla mnie kaprys grubego, podstarzałego rockmana, który znalazł grupę osób gotowych sfinansować jego wątłej jakości artystycznej, nic-niewnoszące przedsięwzięcie. Gdyby mu to zajęło rok, to czapki z głów. Ale 7 lat? Może lepiej było mu zająć się inną dziedziną sztuki? Dostajemy kolejny, bardzo obszernie wydany, w pełni profesjonalnie wykonany produkt. Przedstawia on jednak znikomą wartość artystyczną, a w dzisiejszych realiach naprawdę szkoda czasu na zajmowanie się produktami słabej jakości. Czy ktoś jeszcze pamięta taką grę Heroes of Might and Magic III? Alchemy Nolana doskonale by się sprawdziło jako jej soundtrack. Cytując monthypythonowców; so much for pathos…